"W życiu jest czas na wędrówkę, ale trzeba uważać, by podróż nie stała się ucieczką" - ten wywiad powinien przeczytać KAŻDY podróżnik
"Muszę się przyznać do zachłanności. Żaden upał, żadne zmęczenie, ból kręgosłupa, przepuklina, leje po bombach, nawet obecność min nie były w stanie powstrzymać mnie w wędrowaniu" – mówi Andrzej Strumiłło, artysta i podróżnik.
MAGDALENA STOPA: Zwiedził Pan prawie całą Azję – przemierzył Mongolię, z plecakiem i bronią przeszedł niemal tysiąc kilometrów syberyjskiej tajgi, ma Pan za sobą Himalaje, a dziś mieszka w Maćkowej Rudzie, małej wsi na Suwalszczyęnie. Co Pana sprowadziło pod litewską granicę?
ANDRZERJ STRUMIŁŁO: Chyba pamięć genetyczna. Przez lata towarzyszył mi kompleks repatrianta, człowieka, który jadąc do Drugiej Ojczyzny, zostawił Pierwszą. Przyszedłem na świat w Wilnie. Moja rodzina była, jak to się mówi, wysadzona z siodła. Dziadek miał ziemię pod Mińskiem. Gdy wybuchła rewolucja, musiał uciekać. Przyjechał na Nowogródczyznę, zbudował dom, wykarczował las, założył sad. Rozpoczynał życie od początku, mając przeszło 60 lat. Jako mały chłopiec pracowałem przy nim z siekierą. Matka – Kazimiera Jurszanówna – pochodziła z zaścianka Sudany nad Żejmianą, sąsiadującego z Zułowem Piłsudskich. Ojciec – Rafał Strumiłło-Pietraszkiewicz, budował linie telefoniczne Wileńskiej Dyrekcji Poczt i Telegrafów. Często zabierał mnie ze sobą. Wędrowaliśmy furmanką, mieszkaliśmy w namiocie, co parę dni zmienialiśmy miejsce biwakowania. Wojna zabrała mi ojca, który zmarł na katordze w Kotłasie, mając 46 lat. Znowu trzeba było opuścić dom.Z Nowogródka do Lublina jechaliśmy wagonem towarowym przez miesiąc. Potem już zawsze czułem się wędrowcem. A dziś z Maćkowej Rudy mam do Wilna dwa razy bliżej niż do Warszawy.
Rozumiem, że jazda do Lublina była pierwszą wielką podróżą w Pana życiu. A druga?
Do Chin. W Pekinie miałem swą pierwszą wystawę w ramach wymiany kulturalnej. Był rok 1954. Na doświadczenia awangardy Władysława Strzemińskiego, u którego uczyłem się w Łodzi, i kolorystów z krakowskiej ASP, gdzie kończyłem studia, nałożyły się kaligrafia, symbol, lapidarny skrót, tajemnica tysiącletnich warstw rozcieranego na kamieniu tuszu. To mnie zafascynowało. Po 1956 roku podjąłem współpracę z Polską Izbą Handlową, dla której projektowałem pawilony wystawiennicze. Dzięki temu w tamtych trudnych latach mogłem podróżować. Muszę się przyznać do zachłanności. Żaden upał, żadne zmęczenie, ból kręgosłupa, przepuklina, leje po bombach, nawet obecność min nie były w stanie powstrzymać mnie w wędrówce. Nepal, Indie, Japonia, Tajlandia, wojenny Wietnam, Mongolia, Chiny, Syria, Turcja, Syberia i Kaukaz. Przemierzałem te kraje wielokrotnie. Rysowałem, fotografowałem, pisałem.
Pański dom pełen jest orientalnych dzieł sztuki. Zgromadził Pan również kolekcję dla Muzeum Etnograficznego w Krakowie oraz warszawskiego Muzeum Azji i Pacyfiku.Lubi Pan piękne przedmioty?
Ciągle tak. Przywiozłem bardzo wiele dzieł sztuki, ale też zdobycze niewymierne materialnie. Na Wschodzie wszystko było inne: doznania zmysłowe, gesty, drogi myślenia. Interesowały mnie doświadczenia religijno-filozoficzne. Chciałem zobaczyć, jak wyglądają one u innych, obdarzonych dziedzictwem starszym niż nasze. Przed wojną byłem ministrantem w najpiękniejszym kościele Wilna, u św. Piotra i Pawła na Antokolu. W podróżach poznałem wiele religii, w szczególności buddyzm i taoizm. Im bardziej otwarty jest model wiary, tym bardziej jest mi bliski. Bardzo interesowały mnie tradycje sztuki i kanony piękna wyrosłe z ducha Azji. Wiele z tego przeniknęło do mojej twórczości. Z czasem, a były to dziesięciolecia, zdałem sobie sprawę, że Azja uczyniła mnie innym człowiekiem. Ostro widzę niedostatki swoje i ludzi, ale zrobiłem się bardzo ostrożny w potępianiu, w sądach i ocenach innych.
Mimo tych fascynacji pozostał Pan Europejczykiem.
Oczywiście. Podziwiam wschodnią sztukę, fascynuje mnie filozofia, ale nigdy nie stanę się Hindusem czy Chińczykiem. Całkowite przejęcie mentalności Wschodu jest niemożliwe, musiałbym jeść ryż od urodzenia i żyć pod tym palącym słońcem wiele tysięcy lat. Pozostałem Europejczykiem, pełnym wątpliwości, wierzącym jednak w tablice Mojżeszowe.
Wiele rzeczy Pana zachwycało. A czy było coś, co budziło sprzeciw?
Fałszywie pojęte poczucie wolności, które zarówno na Wschodzie, jak i na Zachodzie usprawiedliwia obojętność wobec nieszczęścia bliźniego. W Indiach leży na ulicy człowiek, ma spękane wargi, muchy wchodzą mu do ust. Wokół setki ludzi, toczy się życie. Pytam: dlaczego się nim nie zaopiekujecie? I słyszę: on wybrał taki los, to jego karma, nie możemy tego przerwać, to byłoby naruszenie jego wolności. Podobnie jest w Ameryce. Tam też leżą ludzie na ulicach i też w imię wolności pozostawia się ich samym sobie.
Po azjatyckich pustyniach, górach i klasztorach trafił Pan na Manhattan. Jak to się stało?
Wygrałem konkurs – byłem pracownikiem ONZ, kierownikiem placówki Graphic Presentation Unit przygotowującej informacje, wydawnictwa i reklamę na potrzeby tej organizacji. To była gigantyczna praca, w wielkim stresie, zawsze na ostatnią chwilę. Kierowałem dużym zespołem, w ciągu dwóch lat wykonałem 3600 zamówień dla ONZ, UNESCO, FAO, UNICEF. Na Manhattanie mogłem skonfrontować doświadczenia z podróży po Azji ze światem koncentracji kapitału, energii, dynamicznych procesów. Obserwowałem społeczeństwo doskonałej organizacji, wielkiej wydajności i nieograniczonej konsumpcji. Raz zadałem sobie absurdalny trud – zrobiłem wycieczkę po sklepach i policzyłem wszystkie oferowane modele szczoteczek do zębów. W ciągu jednego dnia doszedłem do 120. Czy to nie szaleństwo? A jednak Nowy Jork mnie fascynował, poznałem tam ciekawych ludzi, zrobiłem 11 tysięcy zdjęć.
Jednak dziś nie żyje Pan w centrum amerykańskiego świata, lecz na polskiej prowincji, w drewnianym domu i zimą pali drewnem z własnego lasu.
Nie miałem ciągot do emigracji. Zrezygnowałem z wysokiej pensji, możliwości awansu i emerytury, którą mógłbym otrzymywać już za trzy lata. Nie zamieszkałem w Meksyku lub w Górach Niedźwiedzich, wzorem mego ucznia Mrożka lub kolegi Fangora. Był rok 1984. W dojrzałym wieku postanowiłem, że wrócę na wieś, na granicę Polski i Litwy. Osiadłem, bo już nogi bolą mnie od wędrówki. Krążyłem po całym świecie, na starość jednak chciałem wrócić do miejsc, w których czułbym klimat dzieciństwa. Kupiłem ziemię i zrujnowany dom, który wyremontowałem i powiększyłem.
Został Pan rolnikiem?
To jeden z wielu moich zawodów. Mam 40 ha ziemi. Prawie połowę zalesiłem, posadziłem 30 tysięcy drzew. Drugą połowę uprawiam rolniczo: 5 ha łąk i pastwisk i 15 ha ziem ornych. Nie używam sztucznych nawozów. Mam ogród i sad na własne potrzeby. Zdarza się, że w ogrodzie wykopuję kamienne groty i noże łowców reniferów – ludzie w tym miejscu mieszkali już 8 tysięcy lat temu. Hoduję też konie arabskie. Dziś jest ich osiem i cztery tegoroczne źrebaki.
Jakie będą kolejne podróże?
Nie planuję już podróży. W życiu jest czas na wędrówkę, ale trzeba uważać, by podróż nie stała się ucieczką. Są ludzie gotowi uciekać i uciekać bez końca. Świadomie zderzyłem dwie wielkie cywilizacje: starej Azji i nowej Ameryki i postanowiłem już nigdzie więcej nie jechać. Dzisiaj czuję się jak naładowany akumulator. Nie szukam nowych wrażeń, chciałbym raczej przetworzyć dotychczasowe. Chcę pracować, uporządkować swoje doświadczenia, wydać dzienniki, które prowadzę od 25 lat, i Księgę Wielkiego Księstwa Litewskiego. Zainicjowana została jeszcze za życia Miłosza, przez niego, Venclovę i mnie. Z radością oczekuję na dzień następny, mam nieodparte wrażenie, że najciekawsze jest jeszcze przede mną.
Za niczym Pan nie tęskni?
Czasami tęsknię. Pustynia Gobi, Himalaje. Olbrzymia przestrzeń, światło, wielka cisza. Zapach ziół rosnących na pustyni. W Himalajach skały, ich niezwykłe formy, lodowce. Satysfakcja, którą daje pokonanie własnej słabości. Brakuje mi też samotnej morskiej podróży. Po wojnie zacząłem budować jacht, którym miałem zamiar opłynąć przynajmniej Europę, jeśli nie świat. Ale wówczas morze zostało zamknięte i to młodzieńcze marzenie nigdy się nie spełniło. Najwyraźniej nie można zrealizować wszystkiego, tak jak nie można zgłębić całej prawdy.
Prof. Andrzej Strumiłło maluje, zajmuje się grafiką, rzeźbą, rysunkiem, fotografią, wykonuje ilustracje, projektuje książki, scenografie. Pisze książki o przyrodzie i kulturze (m.in. Nepalu) oraz wiersze. Zainicjował i od roku jest komisarzem wigierskich spotkań „Sztuka i Środowisko”. Ich plonem - prócz wystaw i książek - były m.in. programy dla Wigierskiego, Suwalskiego i Mazurskiego Parku Krajobrazowego, a później dla Wigierskiego Parku Narodowego oraz fundacji Zielone Płuca Polski. Został wyróżniony wieloma nagrodami państwowymi. Mieszka w Maćkowej Rudzie nad rzeką Czarną Hańczą na Suwalszczyźnie.