Zmieniająca się twarz Ameryki
USA stają się krajem, gdzie rasa to już coś więcej niż tylko czarny lub biały
Dlaczego twarze z tych zdjęć są takie intrygujące? Czy chodzi o to, że ich rysy nie zgadzają się z naszymi oczekiwaniami? Że kolor oczu nie pasuje do włosów, a kształt nosa do zarysu warg? Reagujemy różnie – albo chcemy, jak domorośli antropologowie, określić, jacy byli przodkowie danej osoby, albo buntujemy się przeciwko przekraczaniu granic, mieszaniu, „psuciu rasy”, jakby powiedzieli dawni rasiści.
Spotykając takie osoby, co bardziej ciekawscy (albo mniej delikatni) spośród nas mogliby zapytać: „A skąd pan/pani pochodzi?”. Albo: „Kim pan/pani jest?”. To, co widzimy, wiele mówi o przeszłości Ameryki, jej teraźniejszości oraz o nadziejach i lękach związanych z przyszłością.
Główny urząd statystyczny USA szczegółowe dane na temat osób mieszanego pochodzenia („wielorasowych”) zbiera od niedawna. Podczas spisu powszechnego przeprowadzonego w 2000 r. po raz pierwszy pozwolił w ankietach deklarować więcej niż jedną rasę. I ponad 6 mln 800 tys. ludzi z tej możliwości skorzystało. Dziesięć lat później liczba ta podskoczyła o 32 proc. i była to jedna z najszybciej rosnących kategorii. Możliwość deklarowania wielu przynależności rasowo-etnicznych z radością powitały osoby sfrustrowane ograniczeniami klasyfikacji rasowej wymyślonej pod koniec XVIII w. przez niemieckiego naukowca Johanna Friedricha Blumenbacha, który podzielił ludzi na pięć „naturalnych odmian”: czerwoną, żółtą, brązową, czarną i białą. Wprawdzie dzisiejsza możliwość „wielorasowego” wyboru nadal wywodzi się z tamtej klasyfikacji, niemniej jednak pozwala na pełniejsze samookreślenie. To krok zmierzający do naprawy systemu klasyfikacji, który jest nie tylko błędny (bo genetycy wykazali, że rasa nie jest biologicznie realną kategorią), lecz także bardzo istotny (bo nie da się ignorować ani ras, ani rasizmu). Przynależność rasową ludzi ustala się nie tylko w celu wprowadzania w życie praw antydyskryminacyjnych, ale i po to, by określić problemy zdrowotne związane z niektórymi populacjami etnicznymi.
Dla większości „wielorasowych” Amerykanów, w tym ludzi, których tu sportretowano, poczucie przynależności rasowej to sprawa o wielu aspektach, zależna od wpływów politycznych, religijnych, historycznych, geograficznych – a nawet od tego, w jakim celu, w przekonaniu pytanej osoby, odpowiedź na pytanie o rasę będzie użyta. – Mówię po prostu, że jestem brązowa – wyjaśnia 9-letnia McKenzi McPherson. – A ja od razu się zastanawiam, dlaczego mnie pytają? – dodaje Maximillian Sugiura, 29-latek, i przyznaje, że odpowiada różnie, zależnie od tego, co mu się opłaca. Przynależność rasowa może być kwestią tradycji i grupowej solidarności, zwłaszcza jeśli pochodzenie etniczne nie ujawnia się fenotypowo: w rysach twarzy, kolorze skóry czy włosów. Yudah Holman, 29-latek, uważa się za pół Taja pół Afroamerykanina, ale w formularzach zaznacza rubrykę „Azjata” i zawsze z dumą podkreśla tajskie pochodzenie. – To dlatego, że wychowała mnie matka Tajka.
46-letnia Sandra Williams wychowywała się w czasach, gdy w Ameryce najważniejsza była opozycja czarni-biali. W spisie powszechnym z 1960 r. 99 proc. obywateli określało się jeszcze jako „biały” lub „czarny”. Gdy 6 lat później Williams przyszła na świat jako dziecko mieszane, w 17 stanach USA wciąż obowiązywał zakaz małżeństw międzyrasowych. W szkole w Wirginii, do której chodziła, było tylko jedno dziecko azjatyckiego pochodzenia.
Mimo że miała jasną skórę i włosy, Williams, uważając, że rasa jest konstruktem społecznym, zawsze zakreślała rubrykę rasową „czarna” w ankietach, bo nie chciała być posądzana o to, że odrzuca swoje murzyńskie pochodzenie. – Tak samo robili moi rodzice – podkreśla.
W dzisiejszym znacznie bardziej tolerancyjnym świecie ludzie o złożonym pochodzeniu etniczno-kulturowym zwykli określać swoją tożsamość elastyczniej, a nawet dowcipnie. Na placach zabaw i w miasteczkach uniwersyteckich możemy usłyszeć takie wymyślne określenia jak: Murzyńczyk, Filatynos, Chipończyk czy Korgentyńczyk (Blackanese, Filatino, Chicanese, Korgentinian). Gdy Joshua Ahsoak, dziś 34-latek, poszedł na studia, jego eskimosko-żydowskie pochodzenie przyniosło mu ksywkę Żykimos (Juskimo), do której tak się przyzwyczaił, że do dziś w ten sposób sam określa swoją kulturowo-etniczną przynależność (jest wyznawcą judaizmu, któremu zdarza się złamać przepisy koszerności, ale z powodu apetytu nie na wieprzowy boczek, lecz mięso morsa i foki).
Tracey Williams Bautista mówi, że jej 7-letni syn Yoel Chac, gdy jest z nią, Afroamerykanką, określa się jako Murzyn. Ale w towarzystwie ojca woli twierdzić, że jest Meksykaninem. – Więc mówimy o nim, że jest Murzykaninem – żartuje. Mały jest wychowywany w rodzinie, dla której ważnymi postaciami są zarówno Martin Luther King, jak i Frida Kahlo. Czarni krewni ostrzegają Williams przed tradycyjną regułą „jednej kropli” polegającą na tym, że każdą osobę, w której żyłach płynie choć kropla czarnej krwi, należy uznać za Murzyna. – Powiadają: może i pół, ale jednak Murzyn.
Z pewnością rasa jest nadal w USA ważną kwestią, mimo opinii, że od wyboru Baracka Obamy na prezydenta nastąpiła epoka „postrasowa”. Pluralistycznym państwem Stany będą może w 2060 r., kiedy to, zgodnie z prognozami biali o nielatynoskim pochodzeniu staną się mniejszością. Ale to, że jakaś grupa jest liczna, nie gwarantuje jej równych szans ani też nie zmaże pamięci o zamykaniu w obozach Amerykanów pochodzenia japońskiego w czasie II wojny czy o segregacyjnych przepisach szykanujących czarnych. Statystyczny biały ma dwa razy większe dochody i sześć razy więcej majątku niż Afroamerykanin czy Latynos, a młody czarny mężczyzna – dwukrotnie większe szanse na zostanie bezrobotnym niż biały. Uprzedzenia rasowe wciąż odbijają się w liczbie skazanych, statystykach zdrowotnych i nagłówkach wiadomości: nowy filmik reklamujący płatki śniadaniowe Cheerios, w którym wystąpiła rodzina złożona z czarnego ojca i białej matki, wywołał falę negatywnych emocji.
Gdy ktoś pyta 26-letnią Celeste Sedę o jej pochodzenie, ta każe rozmówcy zgadywać, nim odpowie, że jest Dominikanko-Koreanką. A i to wyjaśnienie jej tożsamości jest niepełne, bo nie uwzględnia dzieciństwa na Long Island, wychowania w adopcyjnej rodzinie portorykańskiej z czarną siostrą. Zainteresowanie, jakie wzbudza jej niezwykła uroda, bywa i przyjemne, i męczące. – To dar i przekleństwo – wzdycha.
Ale to także szansa dla nas wszystkich. Jeśli nie zdołamy zaszufladkować ludzi do znanych kategorii, być może poczujemy się zmuszeni do zmiany tych klasyfikacji. Może zaczniemy się przyznawać do szerszego niż dotąd dziedzictwa, gdy częściej będziemy widywali wokół siebie osoby takie jak Seda, których twarze zdają się mówić za Waltem Whitmanem: Jestem wielki, we mnie są miliony.
Procentowy wzrost liczby osób deklarujących dwie lub więcej ras w latach 2000–2010 w podziale na hrabstwa.
Warto wiedzieć:
Lubię robić portrety w zbliżeniu; są intymne i potrafią uchwycić zasadnicze cechy portretowanej osoby: nie pokazują odzieży ani otoczenia, nie zdradzają pozycji społecznej. Wszystko jest w twarzy. Zdarza mi się zrobić komuś 40, 50, 100 zdjęć, a najbardziej podobają mi się te, na których twarz nie zdążyła jeszcze przybrać miny, którą wymyślił sobie mózg właściciela.
Lubię tworzyć kolekcje twarzy, bo zapraszają widzów do porównywania ich ze sobą. Każdy ma własne pojęcie, jak powinno wyglądać oko człowieka, jego nos czy warga. Ale gdy zaczniemy porównywać ze sobą 10, 20 czy 100 par oczu, dostrzeżemy, jak bardzo mogą się różnić. Robię zdjęcia ludziom z bardzo różnych środowisk, grup społecznych i etnicznych, ale koniec końców to wszystko są po prostu istoty ludzkie. Jednego dnia fotografuję prezydenta USA, a za parę dni robię zdjęcie bezdomnemu. Chciałbym podważyć nasze przyzwyczajenie do osądzania innych na podstawie powierzchowności. - Martin Schoeller