Handel dzikim życiem. "Nic mi nie mogą zrobić. Mogę sprzedać pandę i nic mi się nie stanie" [REPORTAŻ]
Nienasycony popyt na specyfiki medycyny ludowej, kulinarne specjały i atrakcyjne zwierzątka do domu napędza biznes obracający miliardami dolarów. Wynik: pustoszenie lasów i mórz.
Czternastego września 1998 r. obywatel Malezji nazwiskiem Wong Keng Liang przybył do Meksyku rejsem nr 12 Japońskich Linii Lotniczych. Na międzynarodowym lotnisku w mieście Meksyk gościa powitał George Morrison, agent komórki operacji specjalnych – elitarnej pięcioosobowej grupy w ramach amerykańskiej służby ochrony przyrody – US Fish and Wildlife Service. Meksykańscy policjanci skuli Ansona (pod tym imieniem znany jest Wong w świecie przemytników) i przewieźli do więzienia. Jego aresztowanie stanowiło kulminację trwającej pięć lat tajnej operacji uważanej powszechnie za najbardziej udane międzynarodowe śledztwo w sprawie handlu rzadkimi okazami roślin i zwierząt.
Zbyt długo w zbyt wielu państwach umieszczenie po słowie „przestępstwo” określenia „przeciwko przyrodzie” osłabiało wagę zarzutu. Przez blisko dwa lata Anson bronił się przed ekstradycją do USA, ale w końcu w ramach ugody z oskarżeniem przyznał się do winy. W 2001 r. sąd skazał go na 71 miesięcy więzienia i 60 tys. dol. grzywny. Dziś Anson jest już na wolności i uruchamia nowy projekt – zoo.
GRA W LICZBY
Nie ma chyba na świecie ani jednego gatunku zwierzęcia lub rośliny, którym by nie handlowano legalnie bądź nielegalnie. Powodem może być mięso, futro, skóry, śpiew, walory dekoracyjne i towarzyskie lub wartość uzyskiwanych produktów jako składników perfum bądź leków. Co roku Chiny, USA, Europa i Japonia wydają miliardy dolarów na egzotyczne rośliny i zwierzęta (lub produkty z nich pochodzące) uzyskane z biologicznie zasobnych obszarów świata takich jak Azja Południowo-Wschodnia. Skutkuje to plądrowaniem parków narodowych i ogołacaniem lasów.
Wędrówka na rynek zaczyna się zwykle u jakiegoś ubogiego myśliwego czy chłopa. Łapią oni zwierzęta dla miejscowego handlarza, a ten swoimi kanałami przerzuca je dalej. Niektórzy przemytnicy (w tym Anson Wong) wysyłają w teren własnych kłusowników, którzy udają turystów. W Azji dzikie zwierzęta kończą żywot na bankietowych stołach lub w aptekach. W krajach Zachodu – w domowych klatkach, terrariach i akwariach. Prawo popytu i podaży działa bez zarzutu, podobnie jak na rynku dzieł sztuki: im rzadszy okaz, tym wyższa cena.
Choć nikt nie zna dokładnych rozmiarów nielegalnego handlu okazami przyrodniczymi, wiadomo, że jest to biznes szalenie lukratywny. Szmuglerzy ukrywają okazy w legalnych transportach, korumpują celników i urzędników, fałszują dokumenty przewozowe. Niewielu schwytano, a dokuczliwość wymierzanych im kar jest porównywalna z mandatem za złe parkowanie.
Przemytnicy wykorzystują lukę w konwencji waszyngtońskiej CITES (o międzynarodowym handlu dzikimi zwierzętami i roślinami). Stronami tej konwencji jest 175 państw. CITES dzieli gatunki flory i fauny na trzy grupy. Aneks nr 1 grupuje te uznane za tak bliskie wyginięcia (np. tygrysy i orangutany), że handel nimi jest zabroniony. Gatunki z aneksu nr 2 są zagrożone wymarciem w mniejszym stopniu i można nimi handlować w ramach systemu zezwoleń. Aneks nr 3 zawiera rośliny i zwierzęta chronione w państwie członkowskim, które je do tej listy dodało. Traktat CITES dopuszcza jeden – za to bardzo ważny (i niestety zgubny) – wyjątek: okazy wyhodowane w niewoli nie podlegają takiej samej ochronie jak te, które żyją na wolności. Przecież konwencja ma za zadanie ochronę dzikiej przyrody.
W praktyce szmuglerzy zakładają hodowle czy uprawy wyłącznie na papierze. Taką metodę stosował Anson Wong, gdy chciał mieć przykrywkę dla największego na świecie biznesu przemytu okazów przyrodniczych.
OPERACJA KAMELEON
W latach 90. do USA trafiały tysiące nielegalnie sprowadzanych gadów. Ceny osiągnęły niebotyczny pułap: 20 tys. dol. za rzadkiego żółwia czy warana z Komodo. Gady szmuglować jest łatwo. Są małe (przynajmniej osobniki młode), odporne, a jako zwierzęta zmiennocieplne mogą się długo obywać bez wody i pokarmu. Wysokie ceny i łatwość transportu sprawiły, że gady stały się diamentami międzynarodowego nielegalnego handlu okazami przyrodniczymi.
Informatorzy wymieniali nazwisko Wonga od lat, więc w komórce operacji specjalnych US Fish and Wildlife Service podejrzewano, że jest on mózgiem światowego handlu gadami. Wong świetnie wiedział, że w Stanach ma status poszukiwanego, i pozostawał czujny. Na pewno nie udałoby się go złapać na transakcji w hotelowym pokoju, na pewno nie będzie przewoził gadów w walizce, by dać się złapać na lotnisku.
Zadanie jego schwytania powierzono agentowi specjalnemu Morrisonowi. Wraz z szefem Rickiem Leachem założyli w San Francisco firmę Pac Rim handlującą hurtowo jedynym towarem, jakim rozporządzali: ładunkiem muszli i korali skonfiskowanym przy okazji poprzedniego dochodzenia. Były tam żłobkowane konchy małży, spiralne muszle ślimaków Trochidae, kawałki koralowców – różności, jakich pełno w sklepach dla akwarystów czy na straganach z pamiątkami rozstawianych koło plaży.
Oprócz hurtowni Pac Rim otworzyli także punkt sprzedaży detalicznej Silver State Exotics koło Reno w Nevadzie. Dzięki temu mogli importować towar w ilościach hurtowych, a te artykuły, które nie były potrzebne jako dowody w śledztwie, sprzedawać w sklepie, co stwarzało pozory normalnej działalności gospodarczej. W październiku 1995 r. Morrison wysłał faks do przedsiębiorstwa Ansona, Sungai Rusa Wildlife, w którym przedstawił się jako hurtownik muszli i koralowców zainteresowany wejściem na rynek gadów i płazów. Odpowiedzią był jednostronicowy cennik z wykazem pospolitych żab w cenie poniżej 5 dol. i gekonów po 30 centów za sztukę. Lista gatunków była ułożona według łacińskich nazw naukowych. W jednym przypadku Anson użył swojego nazwiska na określenie podgatunku: ansoni. Na liście wyróżniały się dwie pozycje: żółw dwupazurzasty oraz agama kołnierzasta – gatunki z Nowej Gwinei, Indonezji i Australii chronione na całym obszarze występowania. Tak więc już przy pierwszym kontakcie z Morrisonem Anson zdradził się z gatunkami, którymi handlować nie wolno.
Wkrótce Anson kusił Morrisona najcenniejszymi na świecie, ujętymi w aneksie nr 1 CITES: waranami z Komodo pozyskanymi w Indonezji, hatteriami z Nowej Zelandii, aligatorami chińskimi, żółwiami madagaskarskimi. Korzystając z usług przekupionego pracownika firmy kurierskiej FedEx z Phoenix w Arizonie, Anson dostarczał chronione zwierzęta pod fałszywe adresy. Warany przysłał Morrisonowi bezpośrednio z Malezji, ukryte w walizce, z którą podróżował jego amerykański „muł”. Żółwie promieniste z Madagaskaru transportowano ze schowanymi nogami i otworami w pancerzu zaklejonymi taśmą, owinięte w czarne skarpetki i upakowane na dnie skrzyń z „legalnymi” gadami.
Zręczność Ansona wzbudzała podziw. Umiał sprowadzić żółwie z Peru, nie tknąwszy ich nawet palcem. Potrafił zwerbować kłusownika, który zdobędzie dla niego towar w rezerwacie ścisłym w Nowej Zelandii. Miał własną firmę handlującą okazami przyrodniczymi w Wietnamie. I chwalił się, że nad bezpieczeństwem jego umów czuwają chińscy goryle. Istotne jest to, że wykorzystywał wyjątek przewidziany przez konwencję CITES: twierdził, że zwierzęta, które eksportował, przyszły na świat w hodowli.
Którymś razem Anson zaoferował Morrisonowi 20 pytonów timorskich za 15 tys. dolarów. Morrison wyraził zainteresowanie, ale pod warunkiem, że towar będzie miał dokumentację zapewniającą o zgodności z CITES. – Oczywiście, że będą z papierami – odparł Anson. – Mam podstawionego człowieka, którego z tym towarem aresztują. Pytony zostaną skonfiskowane, a ja potem odkupię je od władz.
Anson proponował też Morrisonowi rogi nosorożców sumatrzańskich i jawajskich, choć oba gatunki wymienia aneks nr 1. Jawnie dyskutował o możliwości uzyskania wyrobów z wełny shahtoosh uzyskiwanej z antylopy tybetańskiej cziru. Miał dostęp do ptaków takich jak szpak balijski, którego liczebność na swobodzie nie przekracza 150 osobników. Chwalił się arami modrymi. Choć uważa się, że gatunek ten wyginął już na wolności, on twierdził, że niedawno sprzedał trzy sztuki. Czarnorynkowa cena za arę modrą sięga 100 tys. dolarów. Jego zdumiewająca lista nielegalnych „białych kruków” obejmowała skórę pandy i futro z pantery śnieżnej. Mogę mieć wszystko i zewsząd – pisał do Morrisona. Zależy to tylko od ceny, jaką są skłonni zapłacić nabywcy.
– Nic mi nie mogą zrobić. Mogę sprzedać pandę i nic mi się nie stanie. Póki się stąd nie ruszam, jestem bezpieczny – chełpił się.
W końcu po pięciu latach i pół miliona dolarów obrotu Morrison był gotów do zdobycia „twierdzy Malezja”, jak nazywał bazę Ansona. Zaproponował więc wspólne przedsiębiorstwo, które miało się specjalizować w handlu najrzadszymi zwierzętami na świecie. – To towar najdroższy i najtrudniejszy do zdobycia – odparł Anson. – Ale mam taką pozycję w branży, że ludzie proponują mi go, zanim zwrócą się do kogokolwiek innego. Połknął haczyk.
Na początek Morrison zasugerował przemyt niedźwiedziej żółci używanej w ludowej medycynie chińskiej. Anson potwierdził, że jest na nią duży popyt w Chinach i Korei Południowej. Powiedział, że ma klienta skłonnego zapłacić sto dolarów za kieliszek płynu. Proszę pamiętać, że nie mogę tego sprzedawać bezpośrednio, to zbyt niebezpieczne – pisał Morrisonowi. Konieczny był pośrednik.
Morrison odpowiedział, że ma wspólniczkę, która może zorganizować transport żółci z Kanady, ale nie chce pracować z Ansonem, póki go nie pozna osobiście. Anson nie miał ochoty na spotkanie. Wiedząc, że w Stanach czeka na niego ważny nakaz aresztowania, powiedział Morrisonowi, że nie może znaleźć się na terytorium USA. W stosunku do Kanady też był bardzo podejrzliwy. Stanęło na Meksyku.
MALEZYJSKI FENIKS
Aresztowanie Ansona Wonga tamtego wrześniowego dnia w 1998 r. było dla amerykańskich władz wygraną bitwą, ale niewykluczone, że oznaczało przegraną wojnę.
– Całkowicie skupiliśmy się na tamtej misji – powiedział mi George Morrison. Zmęczony zrezygnował z dalszej pracy w konspiracji. Rick Leach, szef komórki operacji specjalnych, przeszedł na emeryturę i struktura praktycznie zakończyła działalność.
Pięć lat później, 10 listopada 2003 r., Anson wyszedł na wolność. Do Malezji zjechali się dziennikarze. Zamelinowali się przed jego rezydencją na małej wyspie Penang w cieśninie Malakka, ale odmówił kontaktów z mediami.
Tuż potem usiadł do komputera i umieścił anons na portalu Vorras.net, na forum handlarzy okazami przyrodniczymi. Ogłoszenie brzmiało: Małpy z Nigerii kupię. Oferty z ceną i kosztami transportu do Malezji kierować... Anson z marszu wrócił do interesu.
Prawdę mówiąc, prowadzić go nigdy nie przestał. W czasie gdy siedział w więzieniu, firmą kierowała Cheah Bing Shee. Od wyjścia z więzienia z wymiarem sprawiedliwości miał kontakt tylko raz. 16 marca 2006 r. Manny Esguerra, czujny pracownik towarowego oddziału tajskich linii lotniczych w Manili, zakwestionował transport gadów z Filipin do Malezji przeznaczony dla firmy Sungai Rusa Wildlife. Ładunkowi brakowało zezwolenia na wywóz. Esguerra zadzwonił do odbiorcy, który potwierdził, że czeka na ładunek. Następnie zgłosił sprawę władzom. Wtedy okazało się, że filipiński dostawca wymieniony w dokumentach przewozowych wyparował. Same gady też znikły, nim władze miały szansę się im bliżej przyjrzeć. Znalazły się potem w lokalnym schronisku dla zwierząt. Miejscowa prasa trąbiła o sukcesie, ale nikomu nie postawiono zarzutów. Jedyny człowiek, któremu można było próbować udowodnić związek z nielegalnym transportem – Anson Wong – rezydował w „twierdzy Malezja”.
Zainteresowanie Ansonem wzbudziła u mnie uwaga rzucona mimochodem przez Mike’a van Nostranda, właściciela firmy Strictly Reptiles (Tylko Gady) z Florydy, hurtowego handlarza gadów i jednego z najpoważniejszych klientów Ansona. Pisałem właśnie książkę o przeszłości van Nostranda jako przemytnika gadów.
– Dwa tygodnie po wyjściu z więzienia Anson proponował mi coś, czego naprawdę nie powinien był mieć – opowiadał mi latem 2004 r. To był Varanus olivaceus, owocożerny waran z Filipin uważany za wymarły aż do końca lat 70. XX w. Za handel tymi zwierzętami (między innymi) Anson poszedł siedzieć.
We wrześniu 2006 r. zatrudniłem się w Strictly Reptiles. Trzy miesiące zamiatałem magazyny, sprzątałem terraria i rozpakowywałem ładunki gadów, a moim celem było tylko jedno: zostać przedstawionym Ansonowi. Pracownicy firmy zarzucali mi, że jestem agentem federalnym. Grożono mi pobiciem. Ale w końcu zaprzyjaźniłem się z van Nostrandem. Na kilka dni przed końcem mojego kontraktu zapytałem, czy mnie przedstawi Ansonowi. – Jasne. Na pewno chętnie z tobą porozmawia – odparł. – Uwielbia mówić o sobie.
Centralę firmy Sungai Rusa Wildlife na wyspie Penang można pomylić z salonem fryzjerskim. Niczym się nie wyróżnia pośród dziesiątków sąsiednich biznesów proponujących masaże odchudzające, usługi kosmetyczne, odnowę biologiczną itp. Gdy wchodziłem tam w marcu 2007 r., przed wejściem stał furgon BMW bez okien, z adresem fermy hodowlanej gadów.
Anson uścisnął mi rękę na powitanie i między pająkami ptasznikami w plastikowych kubeczkach, stosami dokumentów, skrzynek i kartonów poprowadził mnie do swego gabinetu – ciasnego pomieszczenia bez okien. Choć według tego, co podaje na swojej stronie internetowej, ma obrotów od 50 do 100 mln dolarów rocznie, najbardziej luksusowym przedmiotem był tam telefon komórkowy na biurku.
Anson ma 49 lat, a na twarzy ani śladu stresów. Szpakowate włosy upina w kucyk. Roztacza aurę artysty, który odniósł sukces. Płynnie mówi po angielsku, z brytyjskim akcentem. Za handel okazami przyrodniczymi wziął się w latach 80. W owych czasach – opowiadał – w Malezji pod ochroną była tylko rodzima fauna i flora, więc spokojnie obracał gatunkami zagrożonymi wymarciem, jeśli tylko były obce.
Powiedziałem mu, że piszę książkę o jego kliencie van Nostrandzie, który też bawił się w kotka i myszkę z US Fish and Wildlife Service. – Jest pan najważniejszym człowiekiem tej branży w Azji. Mike mi mówił, że gdyby nie Anson Wong, w USA nie byłoby handlu gadami.
Anson wymienił na to nazwisko konkurenta w Indonezji i jeszcze jednego, z Madagaskaru. Potem się roześmiał i pokręcił głową. – No tak, zbyt wielu nas nie ma.
SZOK PRZYSZŁOŚCI
– Organizuję ogród zoologiczny – powiedział, pokazując leżący na biurku dokument zatytułowany Anson Wong. Wioska flory i fauny. – Wczoraj otrzymałem zgodę na ten projekt.
Wspólnikami Ansona w tym przedsięwzięciu mają być Michael Ooi, znany handlarz storczyków (jego brat, Gino Ooi, kieruje największym w Malezji awiarium, Penang Bird Park, w którym trzyma rzadkie gatunki ptaków). Przez lata rodzina Wongów i Michael Ooi mieli na wyspie Penang ogród zoologiczno-botaniczny, bo to dobra przykrywka. Handlarz może dzięki temu przewozić zwierzęta gatunków zagrożonych wyginięciem zaopatrzone w wymagane przez CITES papiery, a jak ma jakieś nowe stworzenie, zawsze można powiedzieć, że urodziło się w ogrodzie. CITES zazwyczaj nie kontroluje, co się dzieje ze zwierzęciem, gdy zoo już je zakupi.
Anson opowiadał mi, że jego nowe zoo będzie znacznie większe niż poprzednie. Znajdzie się tam ekspozycja gadów, odwiedzający będą je mogli kupować za bezcen, ale mimo to Anson spodziewa się na interesie zarobić. Ma nowego konika: wielkie koty. – Uwielbiam tygrysy. Oczywiście pochodzące z hodowli – uśmiecha się. – To jest przyszłość branży.
Popatrzyłem na niego i aż mnie ciarki przeszły. Tygrysy na swobodzie są na krawędzi wymarcia, zostało ich ok. 4 tysięcy. Teraz Anson Wong zamierza uczynić z nich swoją specjalność.
Na tygrysy jest ogromny czarnorynkowy popyt. Kolekcjonerzy zapłacą krocie za trofeum z głową tygrysa, luksusowe restauracje podają potrawy z tygrysiego mięsa. Tygrysi członek uważany jest za afrodyzjak. Chińczycy cenią leczniczą ponoć wartość tygrysich kości. Czarnorynkowa wartość samca tygrysa to co najmniej 10 tys. dolarów. W niektórych państwach Azji reklamowane jako atrakcja turystyczna „parki tygrysie” są przykrywką dla hodowli kotów na mięso i inne produkty. Mogą też dawać zatrudnienie kłusownikom (wyżywienie dorosłego tygrysa kosztuje 5 tys. dolarów rocznie; nabój do sztucera ledwie dolara).
Anson ma ciemne karty w życiorysie, jeśli chodzi o wielkie koty. Kiedyś prosił Morrisona o pomoc w wypreparowaniu martwych tygrysów ze swojej hodowli, aby mogły zostać sprzedane jako trofea. Proponował też przemyt pumy z USA i sprzedaż kota marmurkowego (na liście w aneksie nr 1 CITES). Tygrysięta, które były jego własnością, odkryto w Kuala Lumpur na wystawie sklepu ze zwierzętami. Anson miał praktykę w obchodzeniu malezyjskich zakazów dotyczących trzymania gatunków zagrożonych. Zapewniał sobie tzw. zezwolenia specjalne, licencje przyznawane na wniosek Perhilitanu – urzędu ds. ochrony przyrody.
Zerknął na moją torbę. – George Morrison nagrywał nasze rozmowy – powiedział znacząco i wstał. Postukał palcem w kalendarz na ścianie. – Jestem zajęty – rzekł. – Muszę być w Tajpej, Hongkongu, potem jadę do Tajlandii. – Będę tu jeszcze w weekend – zachęcałem. – Weekendy poświęcam rodzinie. Odprowadził mnie do drzwi. – Dziennikarze ujawniający rzeczy, których lepiej nie tykać, narażają życie – powiedział bardzo spokojnie.
KECIK-KECIK CILI PADI
Pod koniec grudnia 2007 r. czarny mercedes Ansona podjechał pod terminal lotniska w Penangu. Wsiedli z niego dyrektor wydziału egzekucji prawa Perhilitanu, Sivananthan Elagupillay, i jego szefowa Misliah Mohamad Basir. Funkcjonariusze przylecieli z Kuala Lumpur na konferencję prasową w związku z inauguracją „Wioski flory i fauny”, wspólnego przedsięwzięcia ministerstwa leśnictwa stanu Penang oraz spółki Ansona Wonga i Michaela Ooi. Będzie to dwuhektarowe zoo wykrojone z rezerwatu leśnego Teluk Bahang. Na sfinansowanie przedsięwzięcia rząd stanu Penang wyłożył 700 tys. ringgitów (ok. 600 tys. złotych).
Anson od dawna chełpił się plecami w sferach rządowych. Teraz ma jawne poparcie zarówno rządu stanowego Penangu, jak i malezyjskiego urzędu ds. ochrony przyrody. Obecność Misliah zakrawała na ironię. W czasach operacji Kameleon Misliah odpowiadała za ochronę przyrody w stanie Penang. Zastanawiałem się, co sobie myśli o człowieku, który tyle rzadkich zwierząt przeszmuglował jej pod nosem.
– To mój przyjaciel – uśmiechnęła się Misliah, siedząc za biurkiem w gabinecie. Niewysoka i pulchna, głowę owiniętą miała muzułmańską białą chustą. Jasnobłękitny szal narzuciła na baju kurung, długą bluzkę i sarong. Jej głos jest urzekający, nigdy podobnego nie słyszałem.
– Ponad 10 lat zajmowałam się sprawdzaniem jego ładunków – wspominała. Usiłowałem sobie wyobrazić Misliah z łomem, jak otwiera drewniane skrzynki Ansona, wyjmuje kąsające gekony toke, jadowite „węże namorzynowe”(Boiga dendrophila) i inne odstręczające i agresywne zwierzęta, których Anson używał jakoprzykrywki dla prawdziwego ładunku, wobec którego obowiązywał zakaz handlu.
Przyznała się, że gdy zaczynała pracę, na gadach nie bardzo się znała. Co innego teraz.
– Wszystkiego co umiem, nauczyłam się,otwierając skrzynki Ansona – mówi. Gdy któryś z jej urzędników nie potrafi ustalić gatunku zwierzęcia, Misliah każe mu dzwonić do Ansona. – W oznaczaniu zwierząt jest lepszy od wszystkich pracowników naszego urzędu, więc dlaczego nie poprosić go o konsultację? – pyta.
Zwróciłem uwagę, że Misliah rzadko mruga oczami. – Ludzie dziwią się, jak mogła pani wydać mu zezwolenie na handel? – zapytałem.
Twarz Misliah rozkwita w uśmiechu: – Był niegrzecznym chłopcem. Gdybyśmy nie dali mu zezwolenia, i tak prowadziłby swoją działalność.
Zdaniem Misliah w ten sposób mogła mieć na niego oko. Do dziś ręczy za Ansona. Prowadził interesy legalnie, zgodnie z potrzebami [sic] i wymaganiami prawa krajowego. On, i jego działalność na terenie Malezji były bacznie obserwowane przez urząd – zapewniała w 2008 r. w oświadczeniu dla prasy. Misliah sprzyjała też legalizacji hodowli tygrysów i niedźwiedzi na żółć.
– Dlaczego miałabym być przeciwna? Misliah Mohamad Basir to jeden z najważniejszych decydentów w sprawach przyrody na świecie. Pod jej okiem Malezja stała się światowym centrum przemytu. Zdumiało mnie, że w kontakcie osobistym jest tak cudowną osobą.
– Czy Misliah nie jest najbardziej uroczą kobietą, jaką pan widział? – zapytałem pewnego wyższego funkcjonariusza Perhilitanu.
Urzędnik spojrzał na mnie przeciągle, po czym się uśmiechnął. – Mamy u nas o niej takie powiedzonko: Kecik-kecik cili padi. Stojący nieopodal strażnik leśny przytaknął i wyjaśnił: – Najmniejsze papryczki są najostrzejsze.
POTRZEBNY SZERYF
Misliah wspomniała o jej nieprzejednanym przeciwniku, Chrisie Shepherdzie. Ten Kanadyjczyk działa w ramach TRAFFIC, wspólnego przedsięwzięcia organizacji pozarządowych World Wildlife Fund i International Union for Conservation of Nature. TRAFFIC zajmuje się śledzeniem handlu okazami przyrodniczymi. Ma oddziały na całym świecie. Jego inspektorzy obserwują transakcje i jeśli dostrzegą coś podejrzanego, przekazują sprawę organom ścigania w kraju, w którym działają. Shepherd jest głównym inspektorem na Azję Południowo-Wschodnią. Gdy odwiedziłem go i poprosiłem, by mi pokazał swoją teczkę na Ansona Wonga, popatrzył na mnie, jakbym spadł z księżyca. Otworzył regał i wyciągnął cienki skoroszyt. Przerzucił kilka kartek i pokręcił głową.
Ani jeden działacz organizacji pozarządowych, którego spotkałem w Azji Południowo-Wschodniej, nawet Shepherd, nigdy nie interesował się Ansonem Wongiem. Za to wciąż docierali do mnie różni działacze, żeby pokazać rozmaite okropności: niedźwiadki w Wietnamie parzone we wrzątku, by wzmocnić „siłę życiową” zupy z niedźwiedzich łap; orangutany na łańcuchu w ogródkach indonezyjskich generałów; wymierające ptaki wystawione na sprzedaż na targu. Jednak gdy pytałem, kto za tym stoi, nikt nie umiał podsunąć żadnego tropu.
Międzynarodowe grupy przemytników działają w ukryciu, w gąszczu przepisów biznesowych, zezwoleń CITES, dokumentów handlowych. Tymczasem organizacje pozarządowe to nie policja. Nie mają władzy, a ich działacze są uzależnieni od przychylności lokalnych urzędników. Jeśli ktoś staje się zbyt dociekliwy, sprowadza na siebie kłopoty. W 2008 r. TRAFFIC ogłosił raport na temat handlu produktami z tygrysów sumatrzańskich, w którym domagał się od rządu Indonezji wzmocnienia egzekucji przepisów. Reakcją było zablokowanie działalności TRAFFIC. Przedstawiciel ministerstwa leśnictwa Indonezji tak się tłumaczył: – Ta organizacja atakuje nasz kraj.
A TRAFFIC ma zaledwie trzech inspektorów na całą Azję Południowo-Wschodnią. Sekretariat CITES zatrudnia tylko jednego funkcjonariusza odpowiedzialnego za kontrolę przestrzegania prawa. W Interpolu przestępstwami wobec przyrody też zajmuje się jedna osoba.
W komisji Kongresu USA prowadzącej przesłuchania w sprawie przemytu okazów przyrodniczych spotkałem pewną doktor weterynarii, która pomogła mi w opracowaniu materiałów informacyjnych. – Chciałabym pojechać konspiracyjnie do Azji Południowo-Wschodniej i poprowadzić śledztwo – zdradziła mi. – Zbliżają się wakacje i to zrobię.
Czy jest jakaś inna dziedzina, w której osoba prywatna mogłaby w czasie wakacji wykonywać zadania tajnego agenta?
Bryan Christy