Fotograf National Geographic o najważniejszych ujęciach w karierze. TOP 5 Marcina Dobasa [FOTOGRAF MIESIĄCA]
Marcin Dobas, fotograf przyrodniczy i podróżniczy, od kilkunastu lat związany jest z Polską i Amerykańską edycją National Geographic. Specjalnie dla naszych czytelników podjął się arcytrudnego zadania i wybrał pięć zdjęć, które z różnych względów są dla niego najważniejsze. Zobaczcie te wyjątkowe ujęcia i dowiedzcie się, czemu akurat one trafiły do TOP 5.
- Marcin Dobas
Bardzo lubię tę fotografię z kilku powodów. Po pierwsze bardziej przypomina grafikę niż zdjęcie, po drugie od opublikowania tej fotografii wiele się zmieniło w mojej karierze fotograficznej.
W latach 80. XX w. na jednego mieszkańca Nowej Zelandii przypadało 20 owiec. Dziś jest to już tylko 10 sztuk. Ale i tak na dwóch największych wyspach żyje ponad 42 mln owiec.
To dość imponujący wynik. Zdjęcie udało mi się wykonać w zasadzie tylko dlatego, że miałem pod ręką przygotowany aparat. Gdy jechałem samochodem, kątem oka zobaczyłem w lusterku chmurę kurzu. Okazało się, że to wielkie stado owiec gnane przez owczarka. Depnąłem po hamulcach, wyskoczyłem z samochodu i zrobiłem serię zdjęć. Gdy owce mnie zauważyły od razu zmieniły kierunek. Ta fotografia zdobyła nagrody w Wielkim Konkursie Fotograficznym i w Grand Press Photo, co otworzyło mi wiele drzwi.
Czytaj też: "Staram się, aby moje zdjęcia nie były tylko ładnym obrazkiem". Marcin Dobas o dzikiej przyrodzie, fotografowaniu i pandemii [WYWIAD]
Głuptaki potrafią nurkować do wody z wysokości 30 merów osiągając prędkość 100 km/h, gdy uderzają w taflę wody. Dzięki temu są w stanie łapać ryby na dużo większej głębokości niż większość ptaków. Marzyło mi się sfotografowanie czegoś takiego pod wodą i do tego tematu przymierzałem się przez kilka lat. Próbowałem w różnych miejscach, w zasadzie z zerowym powodzeniem. Albo ptaki były zbyt daleko, aby wykonać zdjęcie, albo przejrzystość wody nie pozwalała na wykonanie dobrej fotografii, albo warunki na morzu były takie, że nie można było nawet pomarzyć o dopłynięciu w rejon skalistego klifu.
W tym roku wreszcie udało mi się zrealizować plan. Gdy zanurzyłem się pod wodą moim oczom ukazał się zupełnie inny obraz niż ten, który od zawsze kojarzył mi się z polującymi głuptakami. Przestałem widzieć rozpędzone ptaki i słyszeć charakterystyczny jazgot i okazało się, że ptaki wbijają się w wodę ciągnąc za sobą bąble. Ich pióra oblepione są połyskującym powietrzem a pod wodą do przemieszczania używają zgiętych skrzydeł, którymi machają tak jakby latały.
Pod wodą skorzystałem z dwóch podwodnych lamp błyskowych, szerokokątnego obiektywu i zastosowałem krótki czas ekspozycji. Najtrudniejsze było uchwycenie tych szybkich torped i wykonanie zdjęcia z niewielkiej odległości.
Zobacz też: "Chcę pokazać, jak wrażliwa i piękna jest nasza Ziemia". Marcin Dobas o prawdziwej wartości fotografii przyrodniczej [WIDEO]
Ryś jest jednym z najwspanialszych polskich drapieżników. To tajemnicze zwierzę, zazwyczaj nie wchodzi człowiekowi w paradę i jest bardzo skryte. W Polsce szacuje się, że jest około 200 osobników w dwóch populacjach - bałtyckiej i karpackiej. W ciągu dwóch tygodni, które spędziłem "polując" na te zwierzęta, udało mi się spotkać dzikiego rysia dwa razy. Pierwsze spotkanie było z dużej odległości i korzystałem z długoogniskowego obiektywu, drugie podczas nocy było bardzo bliskie. Udało mi się wykonać kilka zdjęć wykorzystując zdalnie wyzwalaną lampę.
Gdy zapadł zmrok a ja zbierałem swój fotograficzny sprzęt, zobaczyłem w świetle czołówki parę oczu wpatrującą się we mnie. Za każdym razem, gdy ryś widział, że na niego patrzę - znikał, aby po chwili pojawić się za moimi plecami. Był szalenie ciekawski, stawał na dwóch łapach aby obwąchać statyw, lub podgryzał mój plecak fotograficzny pozostawiony bez opieki. Ten osobnik pochodzi z programu reintrodukcji rysia „Born to be free” prowadzonego przez specjalistów z Kadzidłowa. Miło patrzeć na ich dobrą robotę i odnoszone sukcesy.
Zdjęcie zostało wykonane w sztucznym świetle zmodyfikowanym przez dużą oktę. Lampa zamocowana była na statywie i zdalnie wyzwalana. Z kolei od ustawień aparatu zależało ile światła zastanego „wpuściłem na matrycę”. Skrócenie czasu ekspozycji powoduje, że widzimy mniej zastanego światła i można odizolować obiekt pokazując go na ciemnym tle. Z kolei przysłona reguluje ilość zarejestrowanego światła z lampy błyskowej.
Zobacz też: Fotograficzne 'must have' wg Marcina Dobasa. Zobacz co zabiera, kiedy rusza w teren [WIDEO]
Wypłynęliśmy rano z grupą uczestników fotowyprawy. Pogoda była wyjątkowo podła. Padał deszcz a mgła ograniczała widoczność do kilkudziesięciu metrów. Mimo słabych warunków ustawiłem w swym aparacie czułość ISO 200, po krótkich testach stwierdziłem, że czas optymalny to 1/30 sekundy. Po przymknięciu przysłony do f/8, ustawieniu stabilizacji obrazu wspomagającej panoramowanie. Zastosowałem ogniskową dającą kąt widzenia odpowiadający obiektywowi 150mm dla małego obrazka i zacząłem śledzić ruch lecących ptaków, wykonując seryjne zdjęcia.
Cała sztuka polegała na dopasowaniu prędkości ruchu aparatu do prędkości lotu pelikana. Cały czas starałem się, aby oko było w jednym miejscu na matrycy, tak aby można było pokazać je maksymalnie ostro. Oczywiście jest to trudne w przypadku lecącego i cały czas poruszającego się ptaka, ale jak widać było możliwe do uzyskania. Tło – w zasadzie jednolitą miękką płaszczyznę wody i mgły - mogłem rozmyć, a długi czas pozwalał również na rozmycie ruchu skrzydeł.
W pewnym momencie pomyślałem: „Mam to!”. Łeb pelikana powinien wyjść ostry, skrzydła wyszły rozmazane, a czarne lotki pierwszego rzędu ułożyły się tworząc woalkę na „twarzy” pelikana. Wydawać by się mogło, że ptak spoziera na mnie przez rozczapierzone „paluchy”. Po raz kolejny zdjęcie wykonane w inny sposób, troszkę niekonwencjonalny, okazało się być strzałem w dziesiątkę.
Osobiście je uwielbiam, oczywiście to rzecz gustu, ale dla mnie ma ono charakter graficzny, artystyczny a przede wszystkim jego wykonanie, dało mi dużo zabawy, jeśli chodzi o pracę z aparatem. A w sumie w fotografii to jest najważniejsze!
Zobacz też: Wcale nie praca w terenie. Marcin Dobas o tym, co najważniejsze w pracy fotografa przyrodniczego [FOTOGRAF MIESIĄCA]
W marcu zeszłego roku początek pandemii spędzałem w Indiach. Na początku wyjazdu fotografowałem tygrysy, zaś później przeniosłem się do miast, aby korzystać z szaleństwa związanego ze świętem Holi. Któregoś wieczora siedząc na obrzeżach jednego z parków narodowych zwróciłem uwagę na fruwające dookoła mnie świetliki. Fotografia to nie tylko wciskanie spustu migawki, to również zabawa. Zabawa światłem, ekspozycją, kadrami. Powinniśmy w fotografii eksperymentować. Aby zdjęcie przykuło uwagę i zainteresowało odbiorcę, powinno być inne niż wszystkie.
Zastanawiałem się w jaki sposób pokazać chmary świetlików i padło na długi czas ekspozycji. Najpierw wykonałem kilka zdjęć, żeby dobrać czas ekspozycji, następnie znalazłem odpowiednie miejsce, ustawiłem aparat na statywie i wykonałem zdjęcia, żeby sprawdzić jak będą wyglądały poruszające się świetliki.
Czasu ekspozycji nie można jednak wydłużać w nieskończoność, bo wpływa on na ekspozycję całej fotografii. Dlatego zdecydowałem się na wykorzystanie funkcji Live Composite, dzięki której na matrycy przy długim czasie ekspozycji zapisywane są tylko nowe elementy jaśniejsze od tła. Dzięki temu bez względu na czas otwarcia migawki cały obraz nie ulega rozjaśnieniu. Fotografia cyfrowa daje nam tę możliwość, że możemy próbować bez ograniczeń a efekty widzimy natychmiast.
Czytaj też: „Fotografować zacząłem w późnym przedszkolu”. Marcin Dobas – Fotograf Miesiąca National Geographic