Afgańska misja
Polscy archeolodzy walczą z czasem, by uratować cenne zabytki, zanim firma wydobywcza zamieni miedzianą górę w ogromny krater.
Ta drobna niebieska linia to granica Czerwonej Strefy. Wszystko co wewnątrz, zniknie w kraterze głębokim na 200 m. Z samą górą Mes Aynak włącznie – archeolog Marek Lemiesz pokazuje palcem na ekran komputera. Mówiąc „wszystko”, ma na myśli rozległe stanowisko archeologiczne o ponadtysiącletniej historii, na którym zabytki buddyjskie sąsiadują z zoroastryjskimi, a budowle sakralne i kompleks miejski z prastarymi kopalniami rudy miedzi, tutejszym skarbem i przekleństwem zarazem.
Najnowsze kłopoty rozpoczęły się w 2008 r., kiedy to konsorcjum Metallurgical Corporation of China (MCC) podpisało z rządem afgańskim 30-letnią umowę na pozyskiwanie miedzi. Bank Światowy pożyczył Chińczykom 3 mld dolarów na inwestycję, ale zmusił rząd afgański do przeprowadzenia kompleksowych badań archeologicznych. To był warunek rozpoczęcia wydobycia, które ma dać afgańskiej gospodarce 1,2 mld dol. rocznie i zwiększyć PKB nawet o 5 proc. Odkrywka oznacza bowiem koniec wszystkiego, co znajduje się na powierzchni. Znikną zabytki i ślady osadnictwa sprzed setek, a nawet niemal dwóch tysięcy lat. – Wyrok zapadł, wiemy, że prawie nic stąd nie wywieziemy. Przy dużych pieniądzach dobra kultury schodzą na dalszy plan – Marek Lemiesz nie ma złudzeń. – Mamy tylko nadzieję, że nim wjadą buldożery, uda nam się jak najwięcej zinwentaryzować.
Od 2009 r. odkopano setki rzeźb, statuetek i ich fragmentów, głównie z gliny, często malowanych lub złoconych. Samych głów Buddy, bodhisattw i portretów ich czcicieli jest ponad 300 – to więcej, niż w kolekcjach wielu światowych muzeów ze zbiorami sztuki buddyjskiej. (Fot. Michał Przedlacki)
Kulturowy przekładaniec
Historia Mes Aynak (w języku dari „mała studnia z miedzią”) to zawiła opowieść o korzeniach jeszcze w starożytności. W 329 r. p.n.e. dotarł tu Aleksander Wielki w pogoni za królem Dariuszem III zbiegłym z podbitego Persepolis. W kolejnych wiekach Afganistan wpadł w ręce Seleucydów, potem na fundamentach kultury hellenistycznej powstało państwo baktryjskie. Przez ponad sto lat wyrosło na lokalną potęgę, aż padło ofiarą najeźdźców z północy – Kuszanów. Ci rządzili dzisiejszym Afganistanem przełomu IV i V w. n.e., gdy w środkowej Azji pojawiła się ludność heftalicka. Region podzielony był wówczas na małe księstwa. Mes Aynak musiało już wtedy pełnić ważną funkcję, o czym świadczą ślady osadnictwa związane z eksploatacją złóż miedzi. W wiekach VII i VIII Afganistan był podbijany przez islam. Ale nie tutaj – między Kabulem a Gardez wciąż istniało królestwo buddyjskie, nawet jeśli z czasem władzę przejęli w nim hinduiści. Potem ziemie wpadły w ręce Ghaznawidów. Ghazni, gdzie dziś stacjonują polscy żołnierze, leży w prostej linii przez góry tylko 75 km od Mes Aynak. Imperium, którego częścią wówczas się stało, było jedną z sześciu największych monarchii na świecie. Wreszcie w XIII w. weszły wojska Czyngis-chana, wyrżnęły mieszkańców, zniszczyły system irygacyjny, zrujnowały miasta. Ślady wszystkich wspomnianych etapów osadnictwa w Mes Aynak wkrótce mają zniknąć z powierzchni ziemi.
Do wydobycia rudy miedzi w Mes Aynak przymierzali się już Rosjanie. Na przełomie lat 70. i 80. XX w., po tym jak radzieccy komandosi zrobili porządek w Kabulu, geolodzy oszacowali, że na wydobycie czeka 230–250 mln ton rudy miedzi w trzech dużych depozytach. Po triumfie talibów o złożach zapomniano.
Choć w większości popierają rebeliantów, mieszkańcy Logaru bez oporów pracują dla afgańskiego rządu. Polscy archeolodzy przekonują, że mają z nimi doskonałe relacje. (Fot. Michał Przedlacki)
Archeologiczny sprint
Żeby trafić do Mes Aynak, trzeba jechać 70 km drogą na południe z Kabulu do Gardez. Potem skręca się w teren górzysty, by po 15 km bitej drogi dotrzeć do celu położonego 2500 m n.p.m. Dawniej było tu kilka wniosek, w tym Baba Wali. Mieszkańców wysiedlono jednak na początku miedziowej gorączki. Do góry przyległy za to chińska baza i międzynarodowy obóz archeologów. Na początku rząd afgański, realizując zalecenie Banku Światowego, prowadził wykopaliska z francuskim instytutem DAFA, ale że prace postępowały zbyt wolno, sięgnięto po pomoc z zagranicy. – Ja przyjechałem we wrześniu 2011 r. Jest nas tu niespełna 30, w tym specjaliści z Turcji, Francji, Niemiec, Włoch, Danii, Węgier, USA, Tadżykistanu. I Polski – opowiada Lemiesz, pokazując wizytówkę z logo afgańskiego Ministerstwa Kopalń. Do jego obowiązków należy nadzór nad tą międzynarodową ekipą. Oprócz niego są tu jeszcze Agnieszka Dolatowska i rysownik Damian Podliński. Ten ostatni przenosi zabytki na papier: – Poczynając od małych artefaktów, takich jak gliniane zabawki, przez rysunki rzeźb Buddy i fragmenty ceramiki, a na stupach buddyjskich skończywszy – wylicza.
Większość Europejczyków kieruje 20-osobowymi grupami robotników. Każdej towarzyszy jeden lokalny archeolog. – W pierwszym etapie prac nasi afgańscy koledzy skupili się na jak najszybszym rozkopywaniu stanowisk. Teraz musimy uzupełnić dokumentację. Upraszczając można powiedzieć, że staramy się zrozumieć i opisać etapy funkcjonowania stanowiska, mając nadzieję, że wyniki naszych prac staną się podstawą dalszych analiz. Także już po zakończeniu wykopalisk – tłumaczy Dolatowska.
Ale to tylko jeden z dwóch zespołów, bo w Mes Aynak wciąż kopią też Afgańczycy. Ich finansuje Ministerstwo Kultury, co rodzi pytania o zbieżność celów. – Afganistan ma ustawę o zabytkach z 2004 r. Na jej mocy wszelkie prace archeologiczne są domeną tego resortu – mówi Lemiesz. – To dobra ustawa, ale tu nie ma żadnej prywatnej firmy, która mogłaby te przepisy realizować. Na ponad 30 archeologów, jacy są w całym kraju, prawie 20 siedzi w Mes Aynak. Są kiepsko opłacani, pieniądze dla nich często giną w drodze między resortami finansów i kultury. Zresztą ten ostatni chciałby prace przeciągać, co zrozumiałe, bo w normalnych warunkach trwałyby i 30 lat. Ile czasu my mamy, nie wie nikt.
Archeolodzy Agnieszka Dolatowska i Marek Lemiesz (na pierwszym planie) w Logarze spędzają większą część roku. (Fot. Michał Przedlacki)
Pakistański rynek zbytu
Pogoda nie sprzyja tu archeologom nigdy. Wiosną i w lecie temperatura sięga 40–45OC, jesienią i zimą we znaki dają się mrozy. Wykopaliskami objęty jest obszar 1,5 na 1,5 km, a na nim zespół miejski z trzema kompleksami mieszkalnymi otoczony siedmioma klasztorami buddyjskimi. Wszystkie oparte są na podobnym schemacie, z częścią dla wiernych, dziedzińcem i stupami i wiharą, czyli właściwym klasztorem mnichów buddyjskich. Ale to nie jedyne budowle sakralne wewnątrz czerwonej strefy, która jako pierwsza ma zostać zrównana z ziemią. Lemiesz opisuje dziwny obiekt na wzniesieniu zwanym Wzgórzem Króla. Wyglądem przypomina fortecę, ale wiele wskazuje, że to zoroastryjska świątynia ognia. Wszystkie zabytki powstały z mało trwałej cegły mułowej. Może udać się przenieść kilka stup, ale na pewno nie cały zespół. Żużel z wytopu miedzi pokrywa całe wschodnie zbocze, w którym znajdują się też ślady kompleksu górniczego. Miejscami depozyt żużlu ma 7 m wysokości – wymowny dowód na to, jak intensywnie wydobywano tu rudę.
Ale skarby to nie tylko ruiny, a także to, co znajdywane jest wewnątrz. Od 2009 r. odkopano setki rzeźb, statuetek i ich fragmentów, głównie z gliny, często malowanych lub złoconych. Samych głów Buddy, bodhisattw i portretów ich czcicieli jest ponad 300 – to więcej, niż w kolekcjach wielu światowych muzeów ze zbiorami sztuki buddyjskiej. Cenne z naukowego punktu widzenia są też znajdowane tu monety, które pomagają datować ramy chronologiczne osadnictwa. Tak jak 865 monet kuszańskich, zakopanych przy stupie jako wota. Nie wszystko uda się znaleźć i odkopać. Oprócz presji czasu problemem są rabusie, a bywa, że i władza. Poprzedni gubernator prowincji Logar namiętnie kolekcjonował zabytki. – Po odnalezieniu jednego ze skarbów na stanowisku momentalnie pojawili się jego ludzie. Pod pretekstem zabezpieczenia monet chcieli je zabrać. Zdołaliśmy przetrzymać znalezisko kilka dni, obfotografować i opisać. Potem trafiły do Muzeum Narodowego w Kabulu. Dużym rynkiem zbytu tutejszych zabytków są też bazary w pakistańskich Peszawarze i Kwecie czy słynna Chicken Street w Kabulu.
Wykopaliska w Mes Aynak chronione są przez kilka posterunków policji. (Fot. Michał Przedlacki)
Tańczący na linie
Nad stanowiskiem w Mes Aynak codziennie przelatują amerykańskie śmigłowce. – Za każdym razem nasi robotnicy celują do nich z niewidzialnych karabinów, oddając całe serie w niebo – mówi Lemiesz. Bezpieczeństwo to siłą rzeczy temat, jaki często wraca w rozmowie na temat pracy w Afganistanie. Kilkadziesiąt kilometrów na wschód, za górami, jest już Pakistan. W czasie wojny afgańsko-radzieckiej ta część Logaru nazywana była Bab al-Dżihad, Bramą Świętej Wojny. W latach 90. pojawiła się Al-Kaida. Nim wybudowano kompleks w Kandaharze, to właśnie w Mes Aynak w 1999 r. ukrywali się jej członkowie. W tym Osama bin Laden, który – jak przekonują tubylcy – dwukrotnie nocował tu ze swą żoną. Talibowie mieli korzystać z kompleksu jaskiń i korytarzy, które w Mes Aynak wydrążyli dawni górnicy. Kilka lat później Amerykanie niektóre z nich powysadzali, część istnieje do dziś.
Praca w Mes Aynak przypomina stąpanie po cienkiej linie, nawet gdy człowiek trzyma się z dala od tuneli Al-Kaidy. I nie chodzi tylko o skorpiony i jadowite pająki. Teoretycznie teren jest rozminowany. Ale pewności nie ma. W 2011 r. dwóch robotników zostało rannych po tym, jak jeden z nich uderzył kilofem w kamień, pod którym znajdowała się mina przeciwpiechotna.
Zanim o godz. 7 rano trafią na stanowisko, afgańscy robotnicy – na zdjęciu w czasie przerwy na herbatę – przejdą sześć kontroli osobistych. Po pracy cała kontrolna procedura zostanie powtórzona. (Fot. Michał Przedlacki)
Pasztuńska ruletka
Ale jeszcze większym zagrożeniem są ludzie. Prowincję Logar zamieszkują Pasztuni, którzy nie kryją poparcia dla rebeliantów. W 2010 r. pociski spadły w sam środek stanowiska archeologicznego. Na szczęście nikt nie zginął. – Jesteśmy chronieni, dokoła znajdują się posterunki policji, ale dla mnie gwarancją bezpieczeństwa są dobre relacje z pracownikami, a nie kilku facetów w mundurach, z których tylko jeden ma kałasznikowa – mówi Lemiesz. I dodaje, że dopóki 700 robotników dostaje pieniądze, dopóty jest w miarę spokojny o własną skórę. Wśród nich są ludzie, którzy byli członkami milicji talibskiej, wykonywali wyroki w okolicznych wsiach. Są też niepisane reguły, których obcokrajowcy przestrzegają. Nie wolno sprowadzać Afganek archeologów, a Europejki zatrudnione w Mes Aynak muszą zakrywać włosy i stosować się do innych norm kulturowych. W czwartki i piątki lepiej nie zbliżać się do wioski, która leży na drodze z Kabulu. – Wtedy na modły przyjeżdżają tam rebelianci. To dziwne uczucie wiedzieć, że od ludzi, którzy chcieliby nas zabić, dzielą nas tylko trzy posterunki policji – mówi Lemiesz.
Przyszłość projektu widzi czarno. Obawia się, że w 2014 r., gdy Afganistan opuszczą Amerykanie, kraj może pogrążyć się w chaosie. Biorąc pod uwagę sympatie polityczne mieszkańców Logaru, eksploatacja może stać się mrzonką, a mała studnia z miedzią znów zamienić się w arenę walk. Tak czy inaczej tutejsze zabytki przeżyją tylko na papierze i dyskach komputerów.
Afganistan - góra Mes Aynak. (Mapa: NG Maps)