Autorem tych słów był norweski podróżnik Roald Amundsen. Pięć lat wcześniej okrył się sławą, gdy jako pierwszy człowiek pokonał legendarne arktyczne przejście północno-zachodnie prowadzące z Atlantyku na Ocean Spokojny wzdłuż brzegów Kanady. Teraz znajdował się na drugim krańcu świata, próbując zdobyć najważniejsze trofeum w świecie odkrywców – biegun południowy. Ta śmiała wyprawa, choć zaplanowana z charakterystyczną dla jej szefa drobiazgowością, podjęta została w wyniku zbiegu okoliczności. Dwa lata wcześniej do odkrywcy planującego badania Oceanu Arktycznego i dopłynięcie do bieguna północnego dotarła informacja (później podawana w wątpliwość), że biegun został już zdobyty przez Roberta Peary’ego. Amundsen, jak sam wspominał, zmienił plany w ułamku sekundy: “Postanowiłem wyruszyć w drugą stronę i wyprawić się na południe”. Był przekonany, że zdobycie bieguna przyniesie mu sławę oraz fundusze na finansowanie kolejnych wypraw. Oficjalnie przygotowując podróż na północ, w sekrecie planował ekspedycję w przeciwnym kierunku.

Reklama

Pewnym kłopotem był fakt, że w tę samą stronę zmierzała nagłośniona brytyjska wyprawa kapitana Roberta Falcona Scotta. Obawiając się przegranej, Norweg popędził przed siebie, nie czekając na nadejście polarnej wiosny i poprawę pogody. W efekcie utracił cenne psy, a członkowie jego wyprawy musieli leczyć odmrożone stopy. Wracając do bazy Framheim (nazwanej tak na pamiątkę statku, którym tam przypłynął, legendarnego „Frama”; słowo to oznacza „naprzód”), Amundsen porzucił dwójkę towarzyszy, którzy z trudem dotarli do obozu dzień po jego powrocie. – Nie nazywałbym tego ekspedycją. To był atak paniki – powiedział mu później Hjalmar Johansen, najbardziej doświadczony polarnik w jego zespole. Te słowa kosztowały Johansena miejsce w wyprawie na biegun.

Wszystkie te rażące niedopatrzenia warto rozpatrywać nie po to, by wskazać na błędy Amundsena, ale by rozprawić się z towarzyszącym mu od dawna mitem, wedle którego jego wyprawa była pozbawiona prawdziwego zaangażowania, podszyta ambicjami i zimną kalkulacją bezbarwnego profesjonalisty. Pogląd ten wyraźnie kontrastował z opinią na temat ekspedycji Scotta, który wraz z towarzyszącymi mu Brytyjczykami wykazywał się męstwem, walcząc o każdy kilometr i ponosząc tragiczną śmierć wśród lodów. Metodyczny i ostrożny Amundsen był także mężczyzną o olbrzymich ambicjach, ofiarą tych samych niebezpiecznych marzeń i impulsów, które pchają ludzi do nieznanych miejsc i każą im ryzykować życiem. Jego wielkość nie polegała na niepoddawaniu się owym impulsom, lecz na ich mistrzowskim opanowaniu. Widać to we wpisach w jego dzienniku. Cztery dni po nieudanym starcie odkrywca beznamiętnie podsumował sytuację wyprawy: “Musimy wrócić i zaczekać do wiosny. Nie mogę rozważać dalszego narażania ludzi i zwierząt po tym, gdy już się wycofaliśmy. Jeśli mamy wygrać, wszystko musi być dokładnie przygotowane; jeden fałszywy ruch i przegramy”. Możliwość spełnienia marzeń nie odebrała mu rzadkiej umiejętności spojrzenia z właściwej perspektywy na własne plany. Podobnie jak inni wielcy odkrywcy, Amundsen wiedział, kiedy trzeba się wycofać.

Człowiek stojący za tą wyprawą – Roald Engelbregt Gravning Amundsen – mógł pochwalić się barwnym życiorysem. Urodzony w 1872 r. w rodzinie armatorów, w wieku 25 lat wypłynął w morze jako drugi oficer okrętu „Belgica” wchodzącego w skład wyprawy badawczej na Antarktydę. Członkowie jego załogi niezamierzenie stali się pierwszymi ludźmi, którzy przetrwali antarktyczną zimę. Gdy statek utknął wśród lodów, schorowani ludzie z kiepskim morale trzymali się razem tylko dzięki wysiłkom lekarza okrętowego Fredericka Cooka (okrytego później niesławą w związku z doniesieniami o tym, jakoby „pierwszy” dotarł na biegun i wspiął się na McKinley) oraz Amundsena. “W kwestii namiotu kształt i wielkość zapewniają odpowiednią wygodę, okazuje się jednak podatny na podmuchy wiatru” – zanotował Roald w lutym 1898 r. Przez wiele kolejnych lat nie ustawał w wysiłkach ulepszania sprzętu towarzyszącego polarnym wyprawom. Od dzieciństwa fascynowały go tragiczne poszukiwania przejścia północno-zachodniego prowadzone przez Anglika Johna Franklina. Wciąż pływając po morzach, zaczął planować swoją pierwszą arktyczną wyprawę. W 1903 r., w towarzystwie zaledwie sześcioosobowej załogi (Franklin miał 129 ludzi), wyruszył na północ na pokładzie okrętu „Gjøa”, próbując odnaleźć legendarne przejście i ustalić dokładne położenie północnego bieguna magnetycznego. Przez trzy kolejne zimy pracował w Arktyce, wytyczając w końcu szlak wiodący między wyspami, mieliznami oraz lodowcami kanadyjskiej części Archipelagu Arktycznego aż do Cieśniny Beauforta i dalej, na Morze Beringa. “Odkryłem przejście północno-zachodnie, zanotował w dzienniku pod datą 26 sierpnia 1905 r. Spełniło się moje dziecięce marzenie. Ogarnęły mnie dziwne uczucia: byłem wyczerpany i przemęczony, jednak w oczach miałem łzy”.

Amundsen miał bliskie kontakty z innuickim ludem Netsilik i fascynował się ich przystosowaniem do arktycznych warunków, ale nie był pierwszym europejskim badaczem, który uczył się od takich plemion. Zarówno Nansen, jeden z największych polarnych odkrywców, jak i inni badacze sposoby ubierania się, zdobywania pożywienia i podróżowania w warunkach polarnych poznawali u północnoskandynawskiego ludu Sami. Amundsen uzupełnił tę wiedzę o znajomość sposobów i narzędzi służących przetrwaniu: skór reniferów, zapewniających ciepło i wentylację, futrzanych butów, sań ciąg-niętych przez psy, rakiet śnieżnych, budowy igloo.

– Mówiło się, że Norwegowie rodzili się z nartami – wspomina historyk polarnictwa Harald Jølle – ale zapomnieli o wszystkich pozostałych umiejętnościach. Kiedy w styczniu 1911 r. Amundsen zakładał swój pierwszy obóz w antarktycznej Zatoce Wielorybów, miał 38 lat i był doświadczonym weteranem. Znalazł się na całkowicie nieznanym terenie, wiedział jednak, jak radzić sobie w skutych lodem i zaśnieżonych okolicach. Kilka miesięcy poprzedzających wyprawę wraz ze swymi ludźmi spędził na gromadzeniu zapasów oraz skrupulatnym przeglądaniu i ulepszaniu wyposażenia. Mając pełną świadomość tego, z jakimi warunkami przyjdzie im się zmierzyć, Amundsen przyglądał się każdemu detalowi z ogromną dokładnością i uwagą.

Licząca prawie 1300 km podróż rozpoczęła się 20 października. Towarzyszyło mu czterech ludzi na nartach oraz cztery zaprzęgi ciągnięte przez 13 psów każdy, wiozące po 400 kg zapasów. Czekała ich mozolna wędrówka przez lodowe pustkowia Ziemi Królowej Maud w stronę Płaskowyżu Polarnego oraz nieprzewidywalne warunki pogodowe. Mimo to Norwegowie dotarli na miejsce bez większych przygód i według planu. “Wreszcie osiągnęliśmy cel” – zapisał Amundsen 14 grudnia 1911 r. “Zatknęliśmy naszą flagę na Płaskowyżu Króla Haakona VII – geograficznym biegunie południowym. Bogu niech będą dzięki!”.

Przed opuszczeniem obozu w „Polheim” – tak jego ludzie nazywali między sobą miejsce, w którym się znaleźli – Amundsen zasiadł nad specjalnie w tym celu przywiezioną papeterią i skreślił list do króla Norwegii Haakona VII oraz “kilka słów do Scotta, który jak sądzę, dotrze tu jako pierwszy”. List ten miał być dowodem jego sukcesu na wypadek jakiejś katastrofy w drodze powrotnej i delikatnym sposobem poinformowania Scotta, że poniósł porażkę. To, że Brytyjczyk pieczołowicie przechował jego list, było dla Amundsena miarą jego sukcesu. W drodze powrotnej podróżnicy pozbyli się nadmiaru zapasów (część pomogła później przetrwać drużynie Scotta). W ciągu całej podróży Norwegowie zabijali i zjadali swoje psy – również te, które padły z wyczerpania – karmiąc nimi także pozostałe przy życiu zwierzęta. Zwycięski zdobywca bieguna powrócił do Framheim rankiem 26 stycznia. – Dzień dobry, drogi Lindstrømie – przywitał zaskoczonego kucharza. – Przygotowałeś dla nas jakąś kawę?

Trudno wskazać wszystkie różnice dzielące to, co kronikarz brytyjskiej wyprawy Apsley Cherry-Garrard nazywał “biznesowymi kalkulacjami” Amundsena, a “przejmującą tragedią” wyprawy Scotta, jednak najważniejsze z nich do dziś budzą żywe zainteresowanie podróżników i odkrywców. Amundsen korzystał z psów, Scott używał koni i sań motorowych. Wszyscy ludzie Amundsena doskonale posługiwali się nartami; Scott nigdy nie nauczył się dobrze jeździć, więc jego ekipa brnęła w śniegu, ciągnąc za sobą sanie. Norweg miał trzykrotnie więcej zapasów, Brytyjczycy głodowali i chorowali na szkorbut. Istniały oczywiście precedensy, które tłumaczyły błędne decyzje Scotta – to w końcu jego rodak i konkurent Ernest Shackleton omal nie zdobył bieguna, korzystając z pomocy kuców. Niektóre z rozwiązań zastosowanych przez Amundsena można zresztą było uznać za kontrowersyjne, np. zabijanie i zjadanie psów, które uprzednio traktowano jak prawdziwych towarzyszy wyprawy. Podstawową różnicą między Amundsenem a Scottem nie było jednak odmienne podejście do organizacji przedsięwzięcia, ale to, że jeden z nich był odbierany jako profesjonalista, w drugim zaś widziano amatora. – Norwegowie nie tolerują porażek ekspedycji – wyjaśnia pewien historyk. – Masz dotrzeć do celu i wrócić w jednym kawałku. Brytyjczycy natomiast zawsze podkreślali wolę walki, wierząc, że to charakter, a nie umiejętności zapewniają zwycięstwo. Potrafili też dostrzec bohaterstwo w śmierci – coś, co dziś wydaje nam się nierozsądne.

– Jestem zafascynowany tym, jak Amundsen przygotował swoją wyprawę – mówi Børge Ousland, norweski badacz, który jako pierwszy człowiek samotnie przeszedł przez Antarktydę. – Starał się zawsze uczyć od innych. Potrafił zidentyfikować problem i poszukać rozwiązań.

Aż do końca życia Amundsen mógł cieszyć się sławą i uznaniem, jednak mimo książek i wykładów nigdy nie osiągnął takiego statusu materialnego jak jego rodak i nauczyciel, charyzmatyczny Fridtjof Nansen. W lipcu 1918 r. Amundsen raz jeszcze powrócił na Arktykę i z pokładu „Maud” podjął badania nad lodowym dryfem, które obiecał Nansenowi. Spragniony nowych sukcesów, w latach 20. zainteresował się lotnictwem, podejmując kilka nieudanych prób przelotu nad biegunem północnym. W 1926 r. jako dowódca sterowca „Norge” pilotowanego przez włoskiego lotnika Umberto Nobile został pierwszym człowiekiem, któremu udało się przelecieć nad Arktyką. Były to śmiałe przedsięwzięcia, ale Amundsen odgrywał w nich raczej rolę pasażera. Problemy finansowe sprawiły, że stał się zgorzkniały i zaczął atakować dawnych kompanów. Kiedy jednak w 1928 r. Nobile zaginął wraz ze swoim sterowcem gdzieś nad Arktyką, natychmiast dołączył do międzynarodowej wyprawy ratunkowej, namawiając przyjaciół do jej sfinansowania. Fakt, że pomimo planowanego w tym samym czasie własnego ślubu mocno zaangażował się w tę sprawę, pozwala mniemać, że w głębi duszy był wrażliwym samotnikiem, który próbował umknąć przed zaangażowaniem. I pokazuje tęsknotę za sławą, jaką przyniosły mu wcześniejsze odkrycia.

Wodolot Latham 47, na pokład którego Amundsen wsiadł w Tromsø, za kołem podbiegunowym, dotarł tam z Francji. Jego piloci latali od trzech dni, z krótkimi przerwami na sen. Przeładowana maszyna z trudem wzniosła się w powietrze. Dobre warunki pogodowe oznaczały, że na północy mogli się natknąć na letnią mgłę i drastycznie ograniczoną widoczność. Patrząc na te zaniedbania z dzisiejszej perspektywy, musielibyśmy je uznać za złowróżbne. Samolot wystartował 18 czerwca, a o godzinie 16.00 widziano go po raz ostatni, gdy przelatywał ponad Sommarøy, gdzie góry łączą się z morzem. Trwało lato, wokół zieleniła się ziemia, a Amundsen podążał na północ, ku lodowemu pustkowiu.

Reklama

Caroline Alexander, 2011

Reklama
Reklama
Reklama