Reklama

Spis treści:

Reklama
  1. Informacje o Centralii
  2. Historia Centralii

Hitowy horror „Silent Hill” zdobył ogromną popularność na całym świecie. Nie każdy jednak wie, że przedstawione w filmie płonące miasteczko ma swój pierwowzór w realnym świecie. Twórcy filmu inspirowali się Centralią i choć miasto w stanie Pensylwania nie jest tak przerażające, a w jego historii próżno szukać „horrorowego mroku”, to nie sposób uniknąć porównań do wykreowanego przez filmowców świata.

Informacje o Centralii

Centralia to niewielkie górnicze miasteczko w amerykańskim stanie Pensylwania. Powstało w 1841 roku, gdy rozpoczęto eksploatację znajdujących się tam pokładów węgla. W 1866 roku niewielka osada uzyskała prawa miejskie. Zaczęła się rozrastać, by finalnie osiągnąć powierzchnię 52 hektarów.

W szczytowym okresie mieszkało tam kilka tysięcy osób. W 1984 roku populacja wyniosła 10, a obecnie w miasteczku mieszka zaledwie 5 osób. Można więc powiedzieć, że dziś jest to tzw. miasto duchów – opuszczony teren, który powoli zamienia się w ruinę. Należy jednak podkreślić, że historia tego miejsca jest inna. W odróżnieniu od większości wyludnionych miast w Stanach Zjednoczonych, Centralia nie opustoszała z powodu wyczerpania jej naturalnych bogactw.

Historia Centralii

Górnicze miasteczko rozkwitało, ale wszystko, co dobre, ma swój koniec. Z czasem wydobycie węgla generowało coraz większe koszty, a zyski spadały. W latach 20. XX wieku zaczęto zamykać kopalnie, ale ostateczny cios dla Centralii i jej mieszkańców miał dopiero nadejść. Zadał go nie kto inny, jak sam włodarz miasta.

W 1962 roku burmistrz zlecił strażakom usunięcie wysypiska, które znajdowało się na obrzeżach miasta. W praktyce oznaczało to, że wydał polecenie spalenia śmieci. Co prawda nie istnieją żadne dokumenty, w których wymieniono metodę uprzątnięcia odpadów, ale nie ma wątpliwości, że chodziło o kontrolowane wypalanie, które, mimo że nielegalne, w praktyce było najtańszą i najskuteczniejszą metodą. 27 maja strażacy podpalili stertę odpadów, która piętrzyła się w wyrobisku nieczynnej kopalni odkrywkowej. Gdy płomienie zrobiły swoje, dogasili pogorzelisko i udali się do swoich domów.

Ognia nie dało się opanować

Cała sprawa pewnie nie wyszłaby na jaw, gdyby nie dziwne wydarzenia w kolejnych dniach. Nad zgliszczami składowiska odpadów znów zaczął unosić się dym. Strażacy ponownie zalali to miejsce wodą, ale kilka dni później problem powrócił. Wpadli wówczas na pomysł przysypania śmieci ziemią. Nic to nie dało, bo pożar dotarł znacznie głębiej, niż sądzono.

W trakcie kolejnych prób dogaszania ognia odkryto, że na północnej ścianie wyrobiska znajduje się tunel o wysokości 150 cm i szerokości prawie 500 cm. Prowadził do podziemnej sieci starych korytarzy. Strażacy zrozumieli, z czym przyszło im się zmagać.

Ogień rozprzestrzenił się przez niezabezpieczone tunele i dotarł do pokładów węgla. Pożar podsycany napływającym z góry powietrzem osiągał coraz większe rozmiary. Gaszenie płomieni na powierzchni nie mogło już zmienić niczego.

Władze bagatelizowały zagrożenie

Górnicy wpadli na pomysł użycia koparek parowych do przekopania wyrobiska, ale formalności ciągnęły się w nieskończoność. Jakby tego było mało, wysypisko wciąż pozostawało czynne. W kolejnych dniach do niedogaszonego wyrobiska wywrotki zrzucały sterty odpadów. Zanim koparki parowe przystąpiły do pracy, ze ścian zaczęły wydobywać się kłęby dymu.

Strażacy byli bezsilni

Strażacy pracujący w górniczym miasteczku doskonale wiedzieli, jak radzić sobie z takimi pożarami. Standardowe działanie przewidywało odcięcie dopływu powietrza poprzez zamknięcie szybów wentylacyjnych i grodzi. Niestety, liczba tuneli w nieczynnych kopalniach była tak duża, że nie udało się skutecznie zdusić ognia. Pożądanego rezultatu nie przyniosło także zalewanie kopalń.

Ogień pochłaniał nie tylko węgiel, ale także pokłady siarki, chmury metanu i drewniane wzmocnienia korytarzy. Zawalał się chodnik za chodnikiem, co skutkowało osuwaniem się ziemi na powierzchni.

Sytuacja stawała się coraz poważniejsza

Kolejne wysiłki zmierzające do opanowania szalejącego pod ziemią żywiołu kończyły się niepowodzeniem. Tymczasem życie w Centralii toczyło się normalnym rytmem. Mieszkańcy nie wierzyli, że całe miasto może być zagrożone. Dotarło to do nich, gdy we wciąż pracujących kopalniach zaczął pojawiać się tlenek węgla. W jednej chwili około 200 górników wysłano na przymusowy urlop. Sytuacja stawała się coraz poważniejsza.

W 1979 roku pracownicy tamtejszej stacji paliw stwierdzili, że podziemne zbiorniki osiągają temperaturę 79 stopni Celsjusza. Przecinającą miasto drogę stanową spowiły obłoki dymu, co wymusiło jej zamknięcie. Zaczęto odnotowywać coraz więcej przypadków podtrucia tlenkiem węgla w domach. Mimo to nie zarządzono ewakuacji mieszkańców. Władze zaleciły tylko regularne wietrzenie pomieszczeń.

Kropką nad „i” okazał się wypadek, do którego doszło 14 lutego 1981 roku. 12-letni Todd Dombowski bawił się w przydomowym ogródku, gdy nagle zapadła się pod nim ziemia. Gdyby nie szybka interwencja kuzyna chłopca, nieszczęśnika czekałaby niechybna śmierć. Zapadlisko mierzyło 90 m głębokości, a temperatura na jego dnie przekraczała 200 stopni Celsjusza. Dla wszystkich stało się wówczas jasne, że w Centralii nie da się dalej żyć.

Jedna decyzja pogrążyła miasto

Dodatkowo wszelkie kalkulacje wskazywały, że walka z pożarem nie ma ekonomicznego uzasadnienia. Relokacja mieszkańców była tańszym rozwiązaniem. W 1984 roku rozpoczęto przenoszenie tych, którzy jeszcze nie opuścili Centralii. 7 lat później władze odkupiły od mieszkańców ich domy i wydały polecenie zrównania ich z ziemią. Miasteczko przestało istnieć, a doprowadziła do tego jedna nieodpowiedzialna decyzja.

Reklama

Centralia do dziś jest zamieszkana

Nie wszyscy zdecydowali się opuścić swoje domy. W mieście pozostało dziesięć osób. Władze zgodziły się na to, ale pod warunkiem, że po śmierci właścicieli, nieruchomości nie będą dziedziczone. W mieście ustawiono znaki ostrzegawcze i zamknięto drogi, które nie nadawały się do dalszego użytku. Dziś żyje tam pięć osób, a podziemne pokłady węgla wciąż płoną. Zdaniem ekspertów, pożar może trwać jeszcze przez 250 lat.

Nasz autor

Artur Białek

Dziennikarz i redaktor. Wcześniej związany z redakcjami regionalnymi, technologicznymi i motoryzacyjnymi. W „National Geographic” pisze przede wszystkim o historii, kosmosie i przyrodzie, ale nie boi się żadnego tematu. Uwielbia podróżować, zwłaszcza rowerem na dystansach ultra. Zamiast wygodnego łóżka w hotelu, wybiera tarp i hamak. Prywatnie miłośnik literatury.
Reklama
Reklama
Reklama