Reklama

Spis treści:

Reklama
  1. Za mało pieniędzy i fachowców
  2. Wszystko szło zgodnie z planem
  3. Polityka faktów dokonanych
  4. Elektryfikacja obowiązkowa
  5. Do więzienia za kable
  6. Nowe inwestycje zabijały stare

Skrzydła wiatraka w wielkopolskich Rakoniewicach obracają się na tle nieba. „Wiatraki to pomnik dnia wczorajszego – słychać głos narratora. – W tę sielankę wkracza nagle nowoczesność. Właśnie stawiają pomniki nowej epoki. Słupy linii elektrycznej. Pobliską wieś Bojnowo elektryfikują uczniowie państwowego gimnazjum technicznego z Poznania. Mogą być dumni ze swego zawodu. Dzięki nim światło elektryczne dotarło pod wiejską strzechę. Chwila niepewności – żarówka oświetla wiejską chatę. Nic już nie będzie tak jak było”.

To epizod kroniki filmowej z 1946 r. Władze powojennej Polski do serca wzięły sobie leninowskie hasło: komunizm to władza rad i elektryfikacja wsi. Gdy tylko zaprowadziły władzę, zajęły się tym drugim tematem.

Za mało pieniędzy i fachowców

Pod koniec 1945 r. prąd docierał do 3512 wsi, co stanowiło niecałe 10 proc. ich ogółu w nowych granicach Polski. Najpierw zaczęła się reelektryfikacja wsi, w których instalację uszkodzono podczas wojny – było to częste zwłaszcza na ziemiach zachodnich. Jeśli naprawy były drobne, dokonywano ich spontanicznie. Potem działano w myśl Planu Odbudowy Gospodarczej na lata 1947–1949. Według niego państwo miało pokrywać jedną trzecią kosztów.

Przyjęto zasadę, że linie doprowadzające energię do miejscowości budowano z pieniędzy rządowych, natomiast doprowadzenie od słupa do domu i instalacje wewnętrzne leżały w gestii zainteresowanych. Podczas elektryfikacji pomijano tylko takie zagrody, które były w bardzo złym stanie albo znacznie oddalone od zwartej zabudowy. W tym drugim przypadku na ogół umożliwiano dołączenie do sieci, ale za dopłatą.

Niestety, proces postępował powoli – z powodu braku materiałów, fachowców, a wreszcie pieniędzy. Starano się więc skłonić ludzi do pracy społecznej. W pierwszej kolejności elektryfikowano wsie, które zadeklarowały więcej prac w czynie społecznym, czyli kopanie dołów, organizowanie transportu itp.

Aby skłonić wszystkich Polaków do bezinteresownych poświęceń, tworzono propagandowe filmy. Klip Polskiej Kroniki Filmowej pokazywał, jak w 1949 r. członkowie Związku Młodzieży Polskiej z Ochoty i Związku Akademickiego Młodzieży Polskiej Politechniki Warszawskiej, nie zważając na mróz śnieg i deszcz, przez trzy miesiące budowali trzykilometrową linię elektryczną do mazowieckich wsi Wypędy i Janki. „Nadszedł wielki dzień – ekscytował się komentator. – W domu obywatela Kaczorowskiego student Biernacki wkręca bezpieczniki. Chwila napięcia… Jest! Wieś otrzymała światło. Warszawska młodzież zdała egzamin techniczny i społeczny”.

Wszystko szło zgodnie z planem

Propaganda podkreślała, że prąd nie tylko zwiększy zdolności produkcyjne wsi, ale i podniesie poziom życia mieszkańców. „Jak za dotknięciem różdżki ciemne chałupy zamieniają się w przytulne wnętrza, w których gości kultura i radość życia” – komentowała oficjalna propaganda elektryfikację wsi Łagów, jedną z 600 zaplanowanych na 1947 r.

Wieś Gągolin, jako pięćdziesiątą w powiecie łowickim, przyłączył do sieci energetycznej wiceprezydent Krajowej Rady Narodowej, zastępca Bieruta Stanisław Szwalbe. „Polska wkracza na drogę mechanizacji produkcji rolnej, a pierwszym krokiem do tego jest elektryfikacja” – opowiada lektor PKF, a tłum się cieszy, młockarnia pracuje, zaś kobiety przędą przy elektrycznym świetle. „Wraz z prądem do wsi dociera radio i książka. Jasno oświetlona izba, to nowy świat To także nowy człowiek, zdrowszy i chętniejszy do pracy”.

W kronikach jak na dłoni widać propagandowy wymiar elektryfikacji. Chciano poprawić warunki bytowe mieszkańców wsi, by przekonać tę konserwatywną, niechętną „wspólnej” własności i kolektywnemu zarządzaniu warstwę społeczną do nowej władzy. Elektryfikacja oznaczała zaś nie tylko światło, ale i radio, które stanowiło wtedy najsilniejszą tubę propagandy komunistycznej.

Propagandziści szczególnie kochali ważne daty i rocznice – na przykład we wsi Korce na Pałukach żarówki rozbłysły 21 grudnia 1950 r., by uczcić urodziny Stalina. A mieszkańcy byli tak zachwyceni energią elektryczną, że (wedle propagandzistów) kobiety zaraz wykupiły w gminnym Szubinie wszystkie żelazka, a mężczyźni – radioodbiorniki.

Polityka faktów dokonanych

A jednak nie wszyscy gospodarze byli zainteresowani takim postępem. Wszak żyli bez prądu od wieków, więc dlaczego mieliby teraz płacić za coś, czego nie potrzebowali? Bywało więc też i tak, że prąd we wsi był, ale mało kto, a nawet nikt z niego nie korzystał! Tego jednak nie znajdziemy w oficjalnych kronikach, ale w relacjach, wspomnieniach i pamiętnikach. Tak działo się na przykład w wielkopolskich Piotrowicach, gdzie co bogatsi gospodarze utrzymywali nawet własne urządzenia wiatrowe, a do sieci podłączyć się nie chcieli.

Entuzjazm studziły też nieprawidłowości, które pojawiły się już na początku wdrażania Planu Odbudowy Gospodarczej. Prowadząc linie energetyczne, nie zważano na zasiewy, uprawy, własność prywatną. Płacono co prawda odszkodowania za zniszczone plony, lecz nie pomyślano, by rekompensować chłopom straty wynikłe z ograniczenia możliwości korzystania z ich gruntów, za miejsca pod słupy, transformatory. Nie pytano nawet właścicieli o zgodę na montaż tych instalacji!

To ułatwiało i przyspieszało planowanie oraz wykonanie prac, ale powodowało szereg nadużyć, przekupstwo i łapówkarstwo. Pamiątką po tym okresie pozostały fantazyjnie poprowadzone linie energetyczne, tak by ominąć pola jednych kosztem tych mniej zapobiegliwych. Ta radosna elektryfikacja, zwłaszcza w początkowym okresie, gdy nie przywiązywano wagi do działań o charakterze formalnym, zostawiła ciągnące się latami sądowe spory o ustalenie służebności.

Czas pierwszego planu gospodarczego był też okresem, w którym pojawiły się próby fałszowania raportów z wykonania planów, sprawozdań i statystyk. Bywało, że na papierze prąd już doprowadzono, a w rzeczywistości była do tego daleka droga. Kiedy wreszcie się udawało, z okazji symbolicznego zapalenia pierwszej żarówki organizowano huczne fety, na które zapraszano najznaczniejszych oficjeli. To miało zatrzeć złe wrażenie po opóźnieniach i niedoróbkach.

Elektryfikacja obowiązkowa

Ostatecznie w latach 1945–1949 zelektryfikowano ok. 12,5 tys. wsi, czyli około 27 proc. wszystkich w kraju. Wtedy uznano, że przyszedł czas na działania oparte już nie tylko na planach rządowych, lecz na podstawach prawnych. 28 czerwca 1950 r. sejm uchwalił ustawę o powszechnej elektryfikacji wsi i osiedli.

W ustawie, która zbiegła się z początkiem tzw. planu sześcioletniego (1950–1955), oficjalnie zwanego planem „budowy podstaw socjalizmu”, zapisano, że elektryfikacja ma być powszechna, czyli obowiązkowa. Przyłączano więc zagrody bez względu na protesty właścicieli. Zresztą tych z czasem było coraz mniej.

Zapewniono doprowadzenie przewodów elektrycznych napięcia użytkowego do budynków mieszkalnych i gospodarczych. Najczęściej oznaczało to 2 punkty świetlne i 1 gniazdo wtykowe w mieszkaniu. Opcjonalnie dodatkowo jeden punkt świetlny na terenie gospodarstwa. Ponadstandardowe gniazdka instalowano tylko na wniosek i za dodatkową opłatą.

Założono też zwiększenie nakładów państwowych do 60 proc. kosztów. Odpłatność za przyłączenie do sieci ustalano według przychodów gospodarstw rolnych. W 1951 r. było to od 405 do 5190 zł.

Dla porównania – średnia miesięczna płaca wynosiła wtedy 599 zł. Opłatę można było rozłożyć na trzy lata w półrocznych ratach. Jednocześnie na terenach, na których zarządzono powszechną elektryfikację, zobowiązano mieszkańców do świadczeń rzeczowych i osobistych (np. niewykwalifikowanej pracy, zapewnienia zakwaterowania monterom). Szczęśliwie dla rolników – za wynagrodzeniem.

Do więzienia za kable

Z każdym rokiem wieś coraz bardziej oswajała dobrodziejstwa elektryfikacji, która jednak przebiegała nierównomiernie. Nadal w pierwszej kolejności prąd docierał do miejscowości o zwartej zabudowie, w dalszej – do tzw. kolonii. Tu prowadzenie linii między rozproszonymi budynkami stawało się kłopotliwe i coraz droższe. A jednocześnie coraz bardziej pożądane. Tyle że w PRL-owskiej gospodarce nieustannie czegoś brakowało. Na przykład mieszkańcy wsi Morgi pod Świeciem położyli instalacje własnym sumptem, ale nie udało się jej podpiąć do sieci, bo… brakowało liczników.

Niedobory sprzętu i okablowania były na tyle powszechne, że wykonanie planu 6-letniego w dziedzinie elektryfikacji zawisło na włosku. Wówczas w Państwowej Komisji Planowania Gospodarczego (PKPG) zrodziła się idea, by przyspieszyć działania, zastępując drut ocynkowany stalowym, stosując zwykłe żerdzie zamiast wysokich elektrycznych słupów, i nakładając na te żerdzie butelki w miejsce drogich izolatorów.

Instalacje te wyglądały jak nieco wyższe pastuchy elektryczne, do dziś widywane na wsiach. Czy to się mogło sprawdzić? Władze uznały, że tak, bo w podobny sposób elektryfikowano po wojnie wieś radziecką. W rezultacie stalowe druty trzeba było szybko wymienić, bo pordzewiały. Dopiero po odkryciu dużych złóż miedzi (1957 r.) sytuacja się nieco poprawiła. Lecz i tak zła jakość przewodów zaowocowała serią pożarów w elektryfikowanych wsiach w województwie bydgoskim.

Na dodatek kwitła korupcja. Z jednej strony rolnicy częstokroć szukali „dojść” i protekcji, aby ich wieś znalazła się w planach elektryfikacji i aby trafiły do niej jak najlepsze instalacje. Z drugiej – decydenci brali za to łapówki, a zakłady montujące linie elektryczne nierzadko zdobywały brakujące materiały, wykorzystując znajomości. Nic dziwnego, że w 1958 r. aresztowano całe kierownictwo przedsiębiorstwa elektryfikacyjnego z Bydgoszczy – na ławie oskarżonych zasiadło 25 osób. Zarzucano im nadużycia gospodarcze, łapówkarstwo, malwersacje, oszustwa. Głównego oskarżonego skazano na 8 lat więzienia.

Nowe inwestycje zabijały stare

Lata 60. przyniosły kolejne inwestycje, ale i zaniedbywanie starych. Z jednej strony powstawały fabryki: przewodów w miejscowości Załom pod Szczecinem, sprzętu z tworzyw sztucznych w Gostyninie, transformatorów w Żychlinie, bezpieczników w Poniatowej (rocznie zużywano wtedy około 25 tys. km gołych przewodów, 150 tys. izolatorów, 2,5 tys. transformatorów). Z drugiej strony wydajność pracy spadała, a raz założoną sieć pozostawiano samą sobie, nie remontowano, nie modernizowano, co powodowało jej szybszą degradację.

Lecz postęp był. W 1964 r. we wsiach małopolskich przypadało średnio 4,6 punktu świetlnego na gospodarstwo. Na cztery gospodarstwa były trzy żelazka elektryczne. Kuchenka znajdowała się w co drugim, a radio w dwóch na pięć domostw. Zaledwie co dziesiąta gospodyni miała pralkę. Ciekawe, że największe nasycenie sprzętem AGD odnotowano w małych i średnich gospodarstwach. Tłumaczono to tym, że ich mieszkańcy pracowali również w miastach. Czyli mogli sobie pozwolić na kosztowny zakup, bo mieli dodatkowe zarobki, a przede wszystkim odczuwali potrzebę korzystania z takich samych dóbr cywilizacji, jakie w mieście były już względnie powszechne.

Trudniej było natomiast wykorzystać prąd do unowocześnienia gospodarki. Choć silniki elektryczne znalazły się w 93 proc. gospodarstw wiejskich, to jednak torpedowano indywidualny zakup maszyn (takich jak młockarnia, sieczkarnia czy śrutownik), które rolnicy mogliby do tego silnika podłączyć pasem transmisyjnym. W ten sposób władze skłaniały ich do wynajmowania sprzętu z Państwowych Ośrodków Maszynowych (POM) albo z kółek rolniczych.

Reklama

Do 1965 r. zelektryfikowano w zasadzie wszystkie państwowe i spółdzielcze gospodarstwa rolne oraz 74 proc. zagród chłopskich. Jako jedne z ostatnich w 1974 roku prąd otrzymały podkarpacka Dobra i małopolska Ochotnica. W 1980 r. prąd miało 99,7 proc. gospodarstw wiejskich. Jednak nadal istnieją pojedyncze domy bez prądu. Pewna rodzina z Bodzanowa w gminie Głuchołazy na energię z sieci czekała aż do września 2016 roku!

Reklama
Reklama
Reklama