Reklama

- Dopiero co zacząłem śniadanie, gdy odezwał się radiotelefon. Nadchodzi fala powodziowa, dotrze do nas za 30 minut. Był 16 września 2018 roku – wspomina Robbie Shone, fotograf związany z magazynem National Geographic, który eksploruje jaskinie od 20 lat.

Reklama

Shone i jego asystent Jeff Wade rozbili obóz ponad 2100 m pod ziemią. Byli tam razem z członkami Perovo-Speleo - elitarnej grupy rosyjskich speleologów, którzy przekraczają granice eksploracji. Spędzili 11 dni pod ziemią – w jaskini Wieriowkina w Abchazji - samozwańczej republice na terenie Gruzji. Od 3 września 2017 jaskinia uznawana jest za najgłębszą na świecie, a od marca 2018 r. - po ekspedycji rosyjskich speleologów - uznaje się, że jej głębokość wynosi 2212 m.

Powodzie w jaskiniach zdarzają się często - nagłe nagromadzenie wody zaczyna naciekać przez każdy otwór, jaki może znaleźć. Dlatego na początku zespół nie był zaniepokojony. - Nasz ośmioosobowy namiot znajdował się w bocznym przejściu w połowie jaskini. Myśleliśmy, że nie znajdziemy się na drodze głównej fali powodziowej, więc kontynuowaliśmy śniadanie. Dopiero później dowiedzieliśmy, że na powierzchni lało przez dobry tydzień – opowiada fotograf.

Grotołazi schodzą do groty położonej na najniższych poziomach systemu Veryovkina. Podczas powodzi woda sięgała sufitu. (Fot. Robbie Shone)

- Nigdy nie zapomnę tego dźwięku, jakby pociąg towarowy miał przejechać przez nasz obóz. Robiło się coraz głośniej. Staliśmy z otwartymi ustami, wpatrując się w górę i zastanawiając się, co wyłoni się z ciemności. Chwilę później potężny potok przepłynął obok naszego obozu i spadł głębiej w otchłań jaskini. Postanowiliśmy poczekać i zobaczyć, jak rozwinie się sytuacja. Czasem takie powodzie mijają szybko.

Po kilku godzinach Petr Lyubimov, jeden z rosyjskich grotołazów, zauważył bulgotanie wydobywające się z głębokiej dziury na skraju obozu, do której obozowicze zazwyczaj wypluwali wodę po umyciu zębów. Pavel i Andrey Shuvalov wyszli, aby sprawdzić poziom wody w głębszych częściach jaskini.

Chwilę później Petr ponownie sprawdził „dziurę na pastę do zębów”. Kiedy się odwrócił, jego blada twarz zdradzała wszystko. Dziura była pełna wody, której poziom cały czas się podnosił. Musieli działać szybko. W obozie nie nosili specjalistycznych ubrań, jedynie wełniane okrycia, by nie marznąć. Wciągnęli więc pospiesznie suche skafandry, uprzęże i sprzęt wspinaczkowy.

- Mój sprzęt był rozrzucony, wyjąłem tylko karty pamięci z aparatu, włożyłem je do szczelnej torby i schowałem do kieszeni na piersi. Resztę zostawiłem – relacjonuje Shone.

W tym momencie bulgotał już każdy otwór w ścianach. Zaczęli odwrót. Znajdowali się zaledwie trzy stopy nad wodą, której poziom stale rósł.

- Odwróciłem się do Petra i krzyknąłem: „Chodź, musimy ewakuować obóz” – mówi Shone. - Odpowiedział, że poczeka na powrót Pavela i Andreya, a ja pomyślałem, że już nigdy więcej go nie zobaczę.

Rozpoczęli wspinaczkę po linach zwisających w szybach, które zamieniły się w szalejące wodospady. - Nie wiem, czy bardziej bałem się wody, która napierała od dołu czy potoków, które uderzały z góry. Aby mieć czym oddychać, podwijaliśmy podbródki, trzymaliśmy głowy nisko, tworząc tym samym małą przestrzeń powietrzną pod przednią częścią kasku. Przesuwanie się o cal wymagało ogromnego wysiłku, a my mieliśmy do pokonania ponad 180 metrów w pionie.

Shone znajdował się na czele grupy. - Gdybym nie mógł pokonać jakiejś przeszkody, wszyscy, którzy byli za mną, utknęliby bez możliwości wyjścia. Spanikowałem. Wspinałem się tak szybko, że straciłem z oczu Jeffa. Szczerze mówiąc, myślałem, że on i pozostali członkowie ekipy nie żyją. Wtedy usłyszałem za sobą rozwścieczony głos. To Jeff krzyczał na mnie, żebym zwolnił. Ogromnie mi ulżyło, kiedy go usłyszałem.

W końcu dotarli do tymczasowego biwaku w bocznym przejściu, gdzie mogli bezpiecznie odpocząć. Gdy pojawił się pierwszy z pozostałych grotołazów, zapytali go, czy widział innych. Byli pewni, że to koniec, ale nie powiedzieli tego głośno. Kontynuowali wspinaczkę do następnego obozu.

Zaczęli do nich dołączać pozostali speleolodzy. Wszyscy przeżyli, choć Petr miał poważne obrażenia.

Tu musieli zrobić postój, ponieważ droga prowadziła dalej do wąskiego poziomego przejścia, które najprawdopodobniej było całkowicie zalane. Czekali 16 godzin uwięzieni między wodą napierającą od dołu a spływającym z góry wodospadem.

Rosyjscy grotołazi wyglądali, jakby czuli się względnie spokojnie, żartowali między sobą w namiocie. Shone z Jeffem pozostali na zewnątrz, by obserwować poziom wody. Nie zdejmowali uprzęży ani ubrań; chcieli być gotowi na wypadek, gdyby coś się stało.

W końcu powódź ustała. Fotografowie odprowadzili rannego Petra do kolejnego biwaku. Pozostali zeszli na dół, by spróbować odzyskać co się da z zalanego obozu. Wrócili z aparatem Shone’a i statywem, ale części ekwipunku nie udało się uratować.

Na powierzchnie wydostali się po czterech dniach. Każdy pojedynczo.

- Po wyjściu z jaskini moje zmysły są zazwyczaj dużo bardziej wyostrzone. Zapachy są intensywniejsze, kolory żywsze, a dźwięki wyraźniejsze. Tym razem wszystko wydawało się dziwnie przytłumione. Czułem jakby duch żył moim życiem. Jednocześnie nigdy nie czułem takiej ulgi. Na długo zapamiętam krwistoczerwony księżyc tonący na horyzoncie w wodach Morza Czarnego.

Rok później Pavel i inny członek zespołu - Kostia Zverev odwiedzili Shone’a w jego domu w Innsbrucku w Austrii. Przywieźli ze sobą dwie butelki wódki.

- Poprosili mnie, żebym zamknął oczy – wspomina fotograf. - A kiedy je otworzyłem na stole leżał sprzęt, który zostawiłem w jaskini.

Reklama

Na podstawie: nationalgeographic.com

Reklama
Reklama
Reklama