Reklama

Sprowadził tu swoich architektów i przesiedlił mieszkańców, a następnie, żeby lepiej bronić się przed ewentualnym najeźdźcą, wybudował na wzgórzu Pagus twierdzę, dziś zwaną Aksamitną (Kadifekale). A potem pojechałam do Afrodyzji, miasteczka, które powstało ku czci bogini miłości, piękna i płodności.

Reklama

Autobus zatrzymał się, wzbijając chmurę pyłu. Kiedy ten opadł, zobaczyłam najpierw szereg kolumn, wysokich na kilka pięter, na tle zieleni. Jakby ktoś postawił tu dla zabawy kamienny las. Próbowałam wyobrazić sobie tłumy spacerujące wąskimi uliczkami; każda prowadziła w innym kierunku, do term, teatru, agory, stadionu czy świątyni Afrodyty o kolumnach, które widziałam z daleka.

Przeszukiwałam teren wzrokiem, żeby znaleźć choć jeden wizerunek bogini. Wreszcie go dojrzałam. Posąg Afrodyty, już bez ramion, zupełnie jak Nike z Samotraki, przycupnął niepozornie z boku, nie na głównej arterii miasta, ale niemal kryjąc się za ścianą budynku, który niegdyś był mieszkalnym. Jakby nie ku jej czci zbudowano to miasto, jakby znalazła się tu przez przypadek.

Stojąc w agorze, która również jakoś na uboczu, zauważyłam, że w odróżnieniu od innych budowanych przez Greków czy Rzymian miast Afrodyzja nie miała schematu prostokąta czy kwadratu. Była nieco zaokrąglonym chaosem. Poszczególnych budowli nie szeregowano po kolei, ulice nie krzyżują się ze sobą, a zapętlają, przez co miałam wrażenie, że chodzę nieco w kółko. Miało to jednak swój sens, tylko w ten sposób mogłam docenić i zobaczyć resztki zabytków widocznych z różnych kątów.

Chaos ujarzmiony

Dlatego kiedy wracając do Izmiru, zajechałam do Efezu, trochę się zdziwiłam. Choć miasto pochodzi mniej więcej z tego samego okresu i również posiada wszystko, co powinna mieć ówczesna osada, to różni się od Afrodyzji właśnie pewnym porządkiem, architektoniczną konsekwencją. Jakby ktoś wziął rozrzucone wcześniej klocki, przemyślał plan miasta w głowie i poukładał je w odpowiedniej kolejności. Główna droga prowadząca w dół miasteczka była całkiem prosta. Z krawężnikami, od których odchodziły kamienne rury odprowadzające niechcianą wodę z ulicy.

To właśnie Efez ukazał mi całą mądrość i pomysłowość budowniczych starożytnego miasta. Tu budynki nie stoją jak popadnie, byle je wcisnąć w przestrzeń, zabierając przy tym krajobraz. Tu człowiek był najważniejszy. Bo żeby funkcjonować, trzeba przecież najpierw coś zjeść. Są tu więc restauracje – po co gotować samemu w domu, skoro można pobyć i zjeść wśród ludzi, nadrabiając i zaspokajając dwie potrzeby naraz – żołądka i kontaktów społecznych.

Spojrzałam na stołek z kamienia i ogarnęło mnie wzruszenie na widok wyżłobionego przez setki lat siedziska. Usiadłam więc i ja, dopasowując się odpowiednio, i wyobraziłam sobie siebie w rzemykowych sandałach i drapowanej na ramieniu sukni. Fakt, że przede mną siedziało tu tak wielu ludzi, z których teraz został już tylko popiół, sprawił, że poczułam się malutka.

Chociaż tak naprawdę nie wiadomo, jak długo tu siedzieli. Bo tuż obok, za restauracyjnym pasażem, oglądam inny przybytek. W rzędzie, w półmetrowych odstępach – liczne dziury w ziemi. Tu starożytni załatwiali podstawowe potrzeby fizjologiczne i najwidoczniej kompletnie nie przeszkadzała im w tym bliskość innych ludzi. „Nic, co ludzkie, nie jest mi obce”, mawiał co prawda rzymianin Terencjusz, ale w tym miejscu ta sentencja stała się dla mnie nad wyraz oczywista. Imponujący jest starożytny system kanalizacyjny – odchody wartkim nurtem płynęły do podziemnych labiryntów, by wreszcie wypłynąć poza miastem.

Lżejszym już krokiem poszłam ku kulturze. Po lewej zobaczyłam bibliotekę Celsusa, z której została jedynie frontowa ściana nośna, wysoka na kilka pięter. Musiała być ogromna, co raczej dobrze świadczy o ówczesnym poziomie czytelnictwa. Trochę dalej, po prawej – teatr z siedziskami dla kilku tysięcy osób. Pomiędzy nimi: agora i świątynia Hadriana. Za teatrem, na końcu miasta, zapewniono też rozrywkę masom i zbudowano stadion. W Efezie każdemu według potrzeb – pomyślałam sobie.

Co jednak przykuło moją uwagę, to to, że Grekom nie chodziło jedynie o praktyczność. Oko powinno zawieszać się na ładnych obrazach i dbano tu o to w najmniejszym szczególe i na każdym kroku. Nawet miejscowa latryna przyozdobiona była symbolami ryb, lwów, kwiatów i bożków. Z kolei na ulicach: posążki, teraz pozbawione nierzadko głów, ramion czy nóg. Wszystkie odnalezione i odkopane przewieziono do lokalnego muzeum. W salach, w których tylko same głowy czy korpusy nadgryzione zębem czasu, poczułam się trochę jak w pokojach horroru. Obok, w szklanych gablotach, leżały misternie wykonane naszyjniki, pierścionki i bransoletki. Nagle zobaczyłam tam naszyjnik z kaskadowo nachodzącymi na siebie warstwami i przypomniały mi się wapienne osady Pamukkale.

Na innej planecie

Nie ma chyba osoby, na której widok Pamukkale nie robiłby wrażenia. To trochę tak, jakby z zielonej krainy wysadzanej piaskowymi wysokimi górami nagle znaleźć się na innej planecie. Białe tarasy z wapienia zagarniają całą przestrzeń i kiedy przymknęłam na chwilę oczy, zobaczyłam w tym miejscu lodowiec. Pamukkale znajduje się na linii pęknięcia skorupy ziemskiej i będąc tam, właściwie cały czas miałam wrażenie, że jeszcze chwila, jeszcze moment, i półka, na której stoję, zaraz się zapadnie i cała grecka (oraz moja) przeszłość przepadnie na wieki. I to dopiero będzie prawdziwa antyczna tragedia. Ot, choćby taka jak w Troi.

Powszechnie znana jest opowieść o wprowadzeniu ciemną nocą budowli w kształcie konia pod mury miasta. W środku mieli się tłoczyć greccy żołnierze gotowi, by zdobyć osadę króla Priama. I zdobyli, ale już bez największego greckiego herosa Achillesa trafionego strzałą w piętę, jedyne miejsce niedające mu nieśmiertelności przypisanej bogom. Opisaną w VIII w. p.n.e. przez Homera bitwę trudno było mi sobie wyobrazić, patrząc na to, co zostało ze starożytnego miasta. Dziś to zaledwie wynurzające się pośród wysokich traw pozostałości po murach budynków i leżące pokotem kolumny pałacu. Dobrze zachowany jest natomiast teatr.

By docenić ogrom i piękno miasta założonego przez samych bogów – Posejdona i Apolla – musiałam wejść na niedalekie wzgórze. Nawet teraz, gdyby istniało, uznano by je za ogromne. I kiedy tak chodziłam między nieistniejącymi już uliczkami Troi, przypomniałam sobie o Pergamonie. To tu stała słynna biblioteka, druga co do wielkości po Aleksandryjskiej, z 200 tysiącami zwojów. To tu miał się uczyć m.in. słynny filozof Krates z Mallos. Tutaj także wynaleziono materiał do zapisywania owych złotych myśli, który miał przetrwać wieki i rozsławić miasto – dziś znamy go jako pergamin. Niestety biblioteka nie przetrwała. Zostały po niej jedynie czterokolumnowe, wysokie sklepienia.

Znacznie lepiej zachowany jest teatr na 10 tys. miejsc, usytuowany tak, że nawet współcześnie najlepszym architektom trudno byłoby go zaprojektować i wymyślić lepsze dla niego miejsce. Kamienne siedziska w półokręgach wbudowano w twarde skalne zbocze z widokiem nie tylko na scenę poniżej, ale i całą dolinę rozciągającą się kilometry po horyzont. Wracając do Izmiru, mijałam po drodze wiele porozrzucanych kamieni, które brałam za skały. Dopiero po dłuższej chwili zorientowałam się, że to powalone kolumny. Gdyby je wszystkie złożyć w całość, być może powstałoby z tego kilka greckich świątyń.

Reklama

I chwała Turkom za to, że ich nie sprzątnęli, lecz pozostawili samopas. Dzięki temu przed nami otwiera się kawał historii, o której wciąż niewiele wiemy.

Reklama
Reklama
Reklama