Hiszpanie przewieźli szczepionkę w kontrowersyjny sposób. Dziś byłoby to nie do pomyślenia
Hiszpanie opłynęli kulę ziemską i przemierzyli Amerykę, by sprowadzić do swych kolonii szczepionkę przeciw ospie. Z braku lodówek transportowano ją w… organizmach dzieci.
- Leszek Orłowski
Spis treści:
- Maluchy jak pojemnik na szczepionkę
- Zbawcy z sierocińca
- Chorobowa loteria
- Nosiciele za sombrero
- Opętany misją
- Daleka droga na Filipiny
Ospa pod koniec XVIII w. była w Europie największym zabójcą. Chorowała na ospę prawie połowa populacji, co roku umierały setki tysięcy ludzi. Atakowała zarówno biednych, jak i możnych. Zmarli na nią choćby 17-letni król Hiszpanii Ludwik I, 15-letni car Rosji Piotr II czy sędziwy król Francji Ludwik XV.
Pierwsze próby szczepienia polegały na wdmuchiwaniu w nozdrza zdrowej osoby strupów z wyprysków chorego. Czasem uodparniało to na wirusa, ale niosło też ryzyko śmierci pacjenta. Na szczęście pod koniec XVIII w. pojawiło się remedium na straszną chorobę. Angielski lekarz Edward Jenner zauważył, że na ospę nie zapadają ludzie pracujący z krowami. Uznał, że te osoby zarażają się od bydła chorobą podobną do ospy, ale o wiele łagodniejszą. Jej przejście uodparniało na ludzką zarazę. Wkrótce Jenner wyprodukował szczepionkę i 14 maja 1796 r. materiałem pobranym od dojarki Sary Nelmes zaszczepił małego Jamesa Phippsa. Potem celowo zaraził chłopca ludzką ospą i z satysfakcją zaobserwował, że choroba w jego organizmie się nie rozwinęła. Ale dzieci dopiero miały wnieść swój wkład w walkę z zabójczą chorobą.
Maluchy jak pojemnik na szczepionkę
Gdy w roku 1800 dokonano w Hiszpanii pierwszego szczepienia (hiszpańska nazwa szczepionki to vacuna, od słowa vaca, czyli „krowa”), wieść o tym dotarła do kolonii w Nowym Świecie. I wnet wysłano stamtąd do Madrytu błagania o dostarczenie remedium za Atlantyk. Jeśli bowiem w Europie ospa przerzedzała miasta i wioski, to w Ameryce je pustoszyła. Nie siekące miecze konkwistadorów, nie upiorny dla rdzennych ludów przymus pracy, lecz właśnie ospa (przy udziale innych chorób zakaźnych) wyludniła kontynent, zabijając nierzadko 90 proc. mieszkańców zaatakowanego obszaru. Indianie nie mieli przeciwciał i padali jak muchy. Choć na początku XIX w. sytuacja wyglądała lepiej niż w XVI stuleciu, to nadal była dramatyczna.
Karol IV – pan chwiejącego się imperium – postanowił pospieszyć swoim poddanym z pomocą. 30 listopada 1803 r. La Coruñę opuścił statek „Maria Pita” z humanitarną pomocą. Wyprawa otrzymała oficjalną nazwę Real Expedicion Filantropica de Vacuna (Królewska Ekspedycja Filantropijna ze Szczepionką). Szefem misji został dr Francisco Javier Balmis. Przez wiele lat pracował w Meksyku (stosowana tam przez niego do leczenia chorób wenerycznych roślina otrzymała nazwę Begonia balmisiana), był uparty, stanowczy i wymagający wobec podwładnych. To on doszedł do wniosku, że najlepiej przetransportować szczepionkę do Nowego Świata w organizmach dzieci. Wprawdzie w Europie przewożono ją w słojach, ale przy dłuższej podróży wydawało się to ryzykowne.
Dlaczego Balmis postanowił przewieźć dzieci, a nie dorosłych? Nie chodziło o wiek. Po prostu „do użytku” nadawały się wyłącznie osoby, które ospy nie przechodziły. W przypadku dorosłego, a nawet nastolatka, takiej gwarancji nigdy nie było.
Zbawcy z sierocińca
W dziewięć dni po zaszczepieniu człowieka można było od niego pobrać płyn limfatyczny – nową szczepionkę – albo przenieść substancję poprzez kontakt między skaleczeniami u dwóch osób. Po pewnym czasie zdolność każdego nosiciela szczepionki do jej rozprzestrzeniania zanikała. Dlatego też Balmis potrzebował nie jednego dziecka, lecz większej ich grupy, by stosując metodę łańcuszkową, dowieźć ładunek do miejsc przeznaczenia. Zdecydował, że potrzebuje dwudziestu kilku starannie przebadanych osóbek w wieku 3–9 lat.
Tylko skąd je wziąć? Mieszkańcom La Coruñi proponowano pieniądze za „wypożyczenie” latorośli. Wielu się zastanawiało, ale prawie nikt się nie zdecydował. Na interes przystało tylko kilka samotnych matek, zapewne zresztą uprawiających najstarszy zawód świata. Resztę po prostu zabrano z sierocińca. Byli to sami chłopcy. Prócz osiemnastki z La Coruñi na wyprawę „zrekrutowano” również czwórkę z Madrytu.
Dziś takie utylitarne potraktowanie dzieci, w dodatku poszkodowanych przez los, może wydawać się ohydne. Jednak wówczas uważano, że „dopóki człowiek nie osiągnie dorosłości, nie może być uważany ani za zdrowego, ani za pięknego, ani za dobrego” – jak napisali Emilio Balaguer i Rosa Ballester w książce poświęconej wyprawie. W dodatku podrzutki uznawano za dzieci gorszego sortu, gdyż zostały poczęte w grzechu, poza związkiem małżeńskim. To na nich eksperymentowano w sierocińcach np. z podawaniem sztucznego mleka. Nikomu więc nie przychodziło do głowy użalać się nad losem sierot zabranych w niebezpieczny rejs.
Ich opiekunką została Isabel Lopez Gandalia, wychowawczyni z sierocińca. Balmis, tak surowy dla współpracowników, nie mógł się jej nachwalić. „Była dla naszych aniołków niczym matka, zawsze gotowa do każdego dla nich poświęcenia” – pisał. Pani Lopez zaadoptowała nawet jedno z dzieci z La Coruñi.
Na pokładzie „Marii Pity”, dowodzonej przez kapitana Pedro del Barco y Espanę, dziećmi zajmowano się bardzo starannie. Miały tam zapewnione rozrywki, jak również naukę. „Dostawały posiłki z przystawkami i deserami, wino, chleb – pisał Balmis. – A gdy któreś zachorowało – jeszcze coś ekstra”. Czyli zabawki.
Chorobowa loteria
Pierwszym przystankiem „Marii Pity” była wyspa Teneryfa i miasto Santa Cruz de Tenerife. Po przybyciu ekspedycji zaraz odprawiono tam msze dziękczynne za dostarczenie szczepionki. Chętnych do jej otrzymania było tylu, że gubernator chciał urządzić loterię! Następnie, po podróży przez Atlantyk, 9 lutego 1804 r. okręt dotarł do Nowego Świata, na wyspę Puerto Rico. Przeprawa przez ocean przebiegła bez zakłóceń, bo Karol IV zadbał wcześniej o zgodę na rejs u walczących wówczas na morzu Francuzów i Anglików.
W Puerto Rico Hiszpanów czekało jednak zaskoczenie. Okazało się, że mieszkańcy już dysponowali szczepionką! Sprowadzono ją na miejsce z sąsiedniej wyspy. Puerto Rico nie było jedynym miejscem, w którym mieszkańcy zdecydowali się działać na własną rękę, np. kupując szczepionkę od Anglików. Lecz nie wszystkie medykamenty były dobre, niektóre nie nadawały się do użytku. Brakowało standardów obchodzenia się z materiałem i ludźmi. Co więcej, miejscowi badacze bywali zazdrośni o sławę i utrudniali Balmisowi pracę.
Za to na południe od Puerto Rico, w Wenezueli, gdzie szczepionki dotychczas nie było, ekspedycja dostawała do dyspozycji prawdziwe pałace w centrach miast. Szczepienia zaś – jak pisał Balmis w liście – „odbywały się publicznie przy radosnej muzyce i pokazach sztucznych ogni, a już obsłużeni triumfalnie demonstrowali nakłucia”. W Caracas włączono szczepienia w liturgię Wielkiego Piątku. W innym miejscu salę do iniekcji urządzono w teatrze. W mieście Cumana zaszczepionych zostało naraz 20 tysięcy rdzennych mieszkańców okolicznych terenów! Przebywający wówczas w Wenezueli chilijski poeta Andres Bello napisał „Odę do szczepionki” i sztukę teatralną „Wenezuela pocieszona”. Jedna z postaci mówi w niej: „Tak, Wenezuelo, ciesz się/Twoje plaże otrzymały dziś szczęsny/Wynalazek Jennera, który ci wysłał/W geście królewskiej dobroci twój suweren”.
Nosiciele za sombrero
Już dotarłszy do Meksyku, Balmis planował odesłać sieroty do Hiszpanii, zaś na miejscu zorganizować nową grupę do transportowania szczepionki po kontynencie i przewiezienia na drugą stronę Pacyfiku – do kolonii na Filipinach. Tak się jednak nie stało. Mali Hiszpanie pozostali w Meksyku. Początkowo mieli zostać umieszczeni w tamtejszych przytułkach, ale z interwencją u arcybiskupa wystąpił Balmis. Dzieciom zapewniono edukację, niektóre zostały adoptowane.
Nową grupę dzieci-szczepionek zrekrutowano w Ameryce… wypożyczając je od rodziców za niewielką sumę pięćdziesięciu pesos oraz „dwie koszule, dwie pary spodni, dwie pary skarpetek i sombrero”. Między poszczególnymi miejscowościami szczepionkę przenosiło po dwoje dzieci pod opieką pielęgniarza.
Podczas całej wyprawy z około setki dzieci wykorzystanych w roli nosicieli szczepionki (na dalszych etapach rekrutowano stale nowe) zmarło tylko jedno. To oczywiście o jedno za dużo. Ale dla porównania: z 733 dzieci znajdujących się w 1803 r. w sierocińcu w Santiago de Compostela wkrótce zmarło 588, a więc trzy czwarte. W innych placówkach działo się podobnie, gdyż dzieci były źle żywione, nie dbano o ich higienę i przede wszystkim z łatwością zarażały się nawzajem chorobami. Tak więc Balmis nie tyle naraził swoich podopiecznych na niebezpieczeństwa, ile większości z nich uratował życie.
Opętany misją
W maju 1804 r. Balmis podjął decyzję o podziale ekspedycji. Sam postanowił zająć się Karaibami i meksykańskim wybrzeżem. Natomiast misję zaniesienia szczepionki dalej w głąb kontynentu południowoamerykańskiego otrzymał jego zastępca, Katalończyk Josep Salvany. W przeciwieństwie do szefa ekspedycji porywał on ludzi urokiem osobistym, dobrym słowem. Balmisa się bano, Katalończyka – kochano.
Jednak misja Salvany’ego od początku napotykała na przeszkody. Statek wiozący go na tereny Kolumbii osiadł na mieliźnie niedaleko Barranquilli. Jedzenia dostarczyli im na wpół dzicy tubylcy, a w końcu zabrał ich i odstawił w bezpieczne miejsce statek… kaperski. Stracili jednak większość sprzętu.
To nie był koniec kłopotów. Podczas przeprawy przez rzekę Magdalena zdarzył się wypadek, wskutek którego Salvany stracił oko. W środku andyjskiego pustkowia został porzucony przez przewodników. Potem spadł z konia i złamał rękę… Nie poddał się, choć cierpiał na gruźlicę i chorował na serce. Miał świadomość, że decydując się na wędrówkę ze szczepionką przez wysokogórskie tereny Andów, naraża się na śmierć. A jednak sześć lat włóczył się po kontynencie ze swoją misją humanitarną.
W niektórych miejscach witano go jak zbawcę. Na przykład w Bogocie, spustoszonej w 1802 r. przez straszliwą epidemię ospy. Do Quito pognał na wiadomość, że właśnie wybuchła tam epidemia. Gdy dotarł do bram miasta, „rozentuzjazmowany tłum wniósł dzieci na ramionach” – jak pisał Salvany. Nic dziwnego. Przybysze wszędzie, gdzie się pojawiali, mieli plan, by przeszkolić miejscowych lekarzy, nauczyć ich wyrobu szczepionek i stworzyć organizację, która będzie dbała o dalsze szczepienia – bezpłatne i dla wszystkich.
A jednak w Limie, stolicy Wicekrólestwa Peru, spotkała go niezwykła przykrość. Już kilka dni drogi przed miastem Indianie nie chcieli się szczepić i odmawiali udzielenia noclegu. U bram przywitały go okrzyki: „Antychryst, antychryst!”. Okazało się, że w Limie była już szczepionka przywieziona z Anglii. Jednak miejscowi lekarze szczepili chętnych za pieniądze, więc nastawili obywateli przeciwko przybyszom.
Salvany brnął dalej przez Andy. „Na olbrzymich wysokościach, po bezdrożach, szły te biedne stworzonka smagane deszczem i mrożone śniegiem” – pisał zakonnik towarzyszący wyprawie. Dzieci wytrwały, dowódca – nie. Wyczerpany Salvany zmarł w boliwijskiej Cochabambie 21 lipca 1810 r. w wieku 34 lat. Wyprawa pod nowym dowództwem podążyła jeszcze do Chile, dotarła aż do Ziemi Ognistej, a tam podjęto decyzję o powrocie do Hiszpanii.
Daleka droga na Filipiny
Tymczasem Balmis miał kłopoty z rekrutacją kolejnych dzieci, próbował nawet kupować małych niewolników. Kiedy mu się wreszcie udało skompletować grupę, okazało się, że nie ma statku mogącego przewieźć ekspedycję z Meksyku na Filipiny. Niechętne naukowcowi miejscowe władze stwierdziły, że potrzebują wszystkich swoich statków do celów wojskowych. Dlatego – mimo finansowych braków – Balmis zdecydował się na wykupienie miejsc dla siebie, współpracowników i 26 dzieci na pokładzie płynącego do Manili galeonu „Magellan”.
Ta trwająca pięć tygodni przeprawa, która skończyła się 15 kwietnia 1805 r., była krytycznym momentem podróży. Pasażerowie dowiedziawszy się, kto z nimi płynie, zaczęli bać się zarażenia ospą. Ekspedycja została wyproszona z pokładu pasażerskiego i ulokowana w głębi okrętu. „Biedne dzieci dostawały do jedzenia tylko nieświeżą wołowinę, fasolę i soczewicę, żebrały o chleb u innych pasażerów. Spały na podłodze terroryzowane przez olbrzymie szczury i wpadały na siebie przy każdym zakołysaniu się statku” – napisał Balmis.
Kiedy jednak dotarli na Filipiny, przyjęto ich znakomicie. Tamtejsi hierarchowie kościelni umożliwili Balmisowi podróżowanie po całym archipelagu. Miał już odesłać dzieci do Meksyku, gdy pomyślał, że warto byłoby dostarczyć szczepionkę do Chin. Zawinął do portugalskiego Makau, gdzie nie tylko zaszczepił mnóstwo osób, ale także przeszkolił chińskich lekarzy. Jednak w Kantonie miejscowe władze nie pozwoliły mu już na realizację zadania. Balmis ruszył więc w drogę powrotną do kraju, gdzie dotarł w 1806 r.
Gdy podczas wojen napoleońskich Madryt został zajęty przez Francuzów, Balmis odmówił złożenia przysięgi na wierność nowym władzom. Dlatego jego dom został splądrowany i przepadło wiele dokumentów świadczących o osiągnięciach Hiszpana. Umierając w 1819 r. w wieku 66 lat, Balmis nie pozostawił żadnej relacji. Ostały się tylko listy, protokoły. A jednak – jak skomentował misję Hiszpana Edward Jenner – „trudno jest sobie wyobrazić bądź znaleźć w annałach wspanialszy przykład filantropii niż ta wyprawa”.