Czemu koniec świata nie nastąpił? Rozbrajamy bombę starożytnych Majów
Czy Majowie naprawdę twierdzili, że 21 grudnia 2012 r. nadejdzie koniec świata? Czy może to Zachód nadinterpretując ich wiedzę, uczynił z ludów Mezoameryki proroków apokalipsy?
Jeśli wierzyć samozwańczym wieszczom zagłady, w grudniu 2012 roku miał zakończyć się świat. Planetę miała nawiedzić seria kataklizmów, a my sami jako gatunek podzielić los dinozaurów. Przyczyny i przebieg prorokowanego końca były przeróżne. Belgijski astronom amator Patrick Geryl twierdził, że zabije nas Słońce, i namawiał na budowanie podziemnych schronów, które miały pozwolić przetrwać katastrofę. Miłośnicy ruchu New Age masowo osiedlali się we francuskiej wsi nieopodal pirenejskiego szczytu Pic de Bugarach, który – według nich – miał być zakamuflowaną szalupą ratunkową przybyszów z kosmosu. Te i inne przepowiednie miały jeden wspólny mianownik: datę 21 grudnia 2012 r. Wszystkie też wskazywały na cywilizację Majów, która jako pierwsza miała stwierdzić, że ten dzień będzie ostatnim. Ale choć nasza wiedza o dawnych mieszkańcach Jukatanu nie jest pełna, bombę o nazwie „koniec świata według Majów” nie jest trudno rozbroić.
Tajemnica pisma Majów
Majowie zaludnili Amerykę Środkową kilkaset lat przed naszą erą, a szczyt rozwoju ich cywilizacji (której upadek do dziś pozostaje tajemnicą) przypada na lata 250–900 n.e. Archeologia odkryła ich dopiero pod koniec XIX w. Pierwsze poważniejsze projekty naukowe to lata 20. i 30. XX w. Od tamtej pory udało nam się odczytać 80 proc. pisma Majów, poznać ich astronomię i kalendarz – klucz do zrozumienia fenomenu 2012 roku.
Pismo to najdoskonalszy ze sposobów utrwalania i powielania wiedzy. Podczas gdy niektóre cywilizacje – jak Inkowie – stawiały na przekazy ustne, Majowie jako jedyna znana kultura Nowego Świata rozwinęli zaawansowany system pisma. Nie były to proste piktogramy dające ogólne pojęcie o temacie, a skomplikowany język z własną gramatyką, składnią i fleksją. Dzięki niemu Majowie byli w stanie zapisać nawet najbardziej abstrakcyjną myśl. Dziś moglibyśmy na ich język przetłumaczyć Pana Tadeusza, nie tracąc przy tym nic z jego piękna.
Dysponując takim narzędziem, Majowie namiętnie z niego korzystali. Nawet na obiektach codziennego użytku pisali ich funkcje, daty wykonania, imiona właścicieli. Tak jak w przypadku naczynia służącego do picia kakao znalezionego przez zespół Jarosława Źrałki i Wiesława Koszkula z Uniwersytetu Jagiellońskiego w Nakum w Gwatemali.
To właśnie dzięki skrupulatności Majów, odkopując ich artefakty, możemy poznać tę rozwiniętą kiedyś cywilizację. Intuicyjny sposób zapisu liczb spowodował, że archeolodzy bez problemu rozszyfrowali majańskie kalendarze. Ich twórcy za pomocą kombinacji kropek (oznaczających jeden), kresek (pięć) i muszelek (zero) byli w stanie zapisać każdą liczbę, a więc i datę.
Bogaci czasu nie liczą... do czasu
Początkowo Majowie liczyli czas z pragmatycznych powodów. W Ameryce Środkowej, w okolicy zwrotnika Raka, istnieją w praktyce dwie pory roku: sucha i wilgotna. Aby mieć co jeść, trzeba w odpowiednim momencie przygotować pole, obsiać je, potem zebrać plony. Spóźnienie się na którymkolwiek etapie nawet o kilka dni może przynieść głód. Majowie uprawiający m.in. awokado i kukurydzę świetnie zdawali sobie z tego sprawę. Ich kalendarz początkowo służył tylko rolnikom. Z czasem przyjęły go też elity. Zamiłowanie do mierzenia czasu w połączeniu z wielopokoleniowymi obserwacjami nieba zamieniło się w obsesję.
Upływ czasu liczony był na kilka sposobów. Współgranie dwoma kalendarzami: słonecznym, zwanym haab, który przewidywał 365 dni podzielonych na 18 miesięcy z pięcioma dniami specjalnymi; oraz rytualnym tzolkin, w którym dni było tylko 260, dawało razem majański wiek. Bo jeśli przyjąć, że oba kalendarze ruszyły w tym samym momencie, kombinacja dwóch takich samych dni mogła powtórzyć się dopiero po 52 latach. Majowie żyli tymi cyklami, celebrowali ich przełomy. Ta tradycja zachowała się do dziś. Według Jana Szymańskiego z Ośrodka Badań Prekolumbijskich UW, jednego z nielicznych polskich majanistów, w co drugiej wsi na południu Meksyku czy w Gwatemali wciąż co 52 lata zarządza się wielkie porządki. Czyści się kościoły, maluje ich ściany. Sęk w tym, że nie odbywa się to równocześnie. Majowie zresztą nigdy nie byli jednością. Mało tego, nigdy nie byli Majami. Nazwali ich tak konkwistadorzy, naśladując zapewne dźwięk usłyszany od zamieszkujących Jukatan tubylców. Każde z kilkudziesięciu plemion mówiło własnym językiem, miało swoich przyjaciół i wrogów. Każde składało też własne ofiary. Niekoniecznie z żywych ludzi, czasem wystarczała krew. Nie mogła to być jednak zwykła krew, a związany z jej oddawaniem rytuał do dziś budzi grozę. Oto bowiem kilka razy do roku, po okresie postu i wstrzemięźliwości seksualnej, rządzący miastem-państwem król wstępował z królową na szczyt piramidy, by za pomocą kolca ogonowego płaszczki upuścić krew z własnego penisa. Królowa tymczasem liną z kolcami dziurawiła i swój język. Na koniec rytuału kilkumetrowa lina razem z krwią władcy była podpalana, a unoszący się ku niebu dym karmił bogów.
Gdy już jednak dochodziło do składania ofiar z ludzi, Majowie, w przeciwieństwie do Azteków, stawiali raczej na jakość, a nie ilość. – To, co widzimy w filmie Apocalypto Mela Gibsona, składanie w ofierze 50 tys. wieśniaków, to bujda. Taka ofiara nic by nie znaczyła. Co innego zabicie jednego czy dwóch dostojników. Rolników zostawiano w spokoju, ktoś przecież musiał karmić całą resztę – zauważa Szymański.
Początek świata
Jak długo ludzie składali ofiary, tak długo pożywieni bogowie gwarantowali dalsze trwanie świata. Układ ten funkcjonował nieprzerwanie od 3114 r. p.n.e., dla Majów roku zerowego. Dał on początek tzw. Długiej Rachubie – kalendarzowi, który jest sprawcą całego apokaliptycznego zamieszania. Nad tym, jak wyznaczono datę początku świata, badacze prekolumbijskiej Mezoameryki zastanawiają się do dziś.
– To data zdecydowanie mitologiczna, w rzeczywistości Majów na Jukatanie jeszcze wtedy nie było. Początki ich raczkującej cywilizacji to mniej więcej tysięczny rok p.n.e. – mówi Jan Szymański. Ich cywilizacja nastała więc dwa tysiące lat później, niż sobie wyobrażali. Nawet w przypadku tego tysiąca lat p.n.e. nie możemy mówić o rozwiniętych miastach czy majańskiej nauce. Te powstały jeszcze później, 500 lat p.n.e.
Wspomniana data to zresztą początek nie świata jako takiego, a obecnego, w którym żyjemy i my. Wielość światów to idea wspólna dla cywilizacji z kręgu mezoamerykańskiego, czyli niemal wszystkich zamieszkujących tereny od Meksyku po Nikaraguę. Według wierzeń Majów, które znamy dzięki mitologii Popo Vuh, świętej księdze plemienia Kicze powstałej w XVI w., wcześniej ziemia należała do ludzi z błota. Byli oni jednak niedoskonali, dlatego bogowie zniszczyli ich świat. Ich miejsce zajęli ludzie z drewna, których wadą było to, że nie mogli składać ofiar bogom. Znów nadszedł kataklizm, który zgładził większość ludzi. Ci, którzy przeżyli, zostali przemienieni w małpy. I wreszcie nadszedł świat nasz, ludzi z kukurydzy. Majowie przypuszczali, że i on się kiedyś skończy. Jaki to będzie jednak koniec? Czy wyginiemy wszyscy? A może tylko niektórzy? Dlaczego bogowie mieliby zniszczyć człowieka z kukurydzy, którego sami uznali za doskonałego? Na te pytania odpowiedzi nie znali.
„Znajdźcie sobie własne zero!”
W latach 30. ubiegłego wieku trójka badaczy: Joseph Goodman, Juan Martínez Hernández i John Eric Sydney Thompson, dokonała powszechnie przyjętej korelacji kalendarza Majów z gregoriańskim. Dowiedzieliśmy się wówczas, kiedy zaczęła się Długa Rachuba Majów. Niektórzy od razu wyliczyli też, kiedy się skończy – 1 872 000 dni później, 21 grudnia 2012 r., kiedy to kalendarz ma ulec wyzerowaniu. Gdy usłyszeli, że data ta pojawia się na dwóch odkopanych stelach Majów, nie potrzebowali więcej dowodów nadciągającej zagłady.
– Tymczasem my nie wiemy nawet, czy w tych wykopaliskach, z których jedno nie ma żadnego znanego kontekstu, chodzi o zero z 3114 r. p.n.e., czy to z 2012 r. – mówi Szymański. – Nigdzie nie jest powiedziane, że każdy z cykli Długiej Rachuby musi być równy. To, że używamy tego zera do zakończenia obecnego cyklu, jest zwykłym nadużyciem. Kalendarz w obecnym cyklu może biec jeszcze przez długie tysiąclecia. Majowie przypuszczali, że Długa Rachuba prędzej czy później ulegnie wyzerowaniu. Nie było jednak przy tym mowy o żadnych datach.
Cytując Anthony’ego Aveniego, amerykańskiego archeoastronoma z Uniwersytetu Colgate w Hamilton, Majowie mogliby nam dziś powiedzieć: „Znajdźcie sobie własne zero!”.
A jeśli te argumenty nie przekonują zwolenników teorii o nadciągającej apokalipsie, pozostaną oni bezradni wobec najnowszych odkryć. Na ścianach pomieszczenia, do którego w gwatemalskim Xultún dotarł w 2011 r. dr William Saturno z Uniwersytetu Bostońskiego, znaleziono bowiem freski z zapisami sięgającymi daleko do przodu, w kolejne tysiąclecia naszego świata (pisaliśmy o tym w październikowym numerze National Geographic). Skoro patrzyli w tak odległą przyszłość, jak mogli prognozować jego koniec?
Starzy bogowie i nowy Bóg
Współcześni Majowie, których wg różnych szacunków jest od 7 do 10 mln, niewiele wiedzą o nadciągającej rzekomo apokalipsie. Mieszkają w południowo-wschodnim Meksyku, Gwatemali (ok. 40 proc. populacji), Belize. Ich starożytne wierzenia w dużej mierze się zatarły, ustępując miejsca chrześcijaństwu przyniesionemu przez konkwistę. I to jest właśnie największa bolączka badaczy – aby poznać kulturę starożytnych Majów, muszą oddzielić naleciałości europejskie od tego, co oryginalne, nie zapominając, że oryginalne również ewoluuje. – Trzeba odcedzić fusy od herbaty, patrząc, jak zmieniała się i sama herbata – mówi Jan Szymański.
Majańskie bóstwa doskonale zintegrowały się z chrześcijańskimi świętymi. Monoteistyczny Bóg został według jednych spadkobiercą idei boga kukurydzy, według innych – boga słońca. Najlepszym przykładem tego religijnego tygla stał się gwatemalski Maximón – pochodna prekolumbijskiego boga Mam i świętego Szymona. To bóstwo o wyjątkowo skomplikowanym charakterze. Raz dobre, raz złe, towarzyszy współczesnym Majom w codziennych problemach. Do niedawna tępione było przez państwowe i religijne autorytety, stąd dziś często chowa się je w piwnicach lub za miastem. Maximón to figura przedstawiająca młodego mężczyznę lub chłopca wygodnie usadowionego w fotelu, którą codziennie trzeba umyć, ubrać, nakarmić. Oczekuje też ofiar – alkoholu czy papierosów – w zamian za nie wysłuchując próśb: o szczęśliwe rozwiązanie ciąży, o wybicie trzody sąsiada, o odwzajemnione uczucie kobiety.
Ale przejawów religijnego synkretyzmu jest u Majów więcej. – W 2008 r. udało mi się dotrzeć do szamana, który po kilku tygodniach znajomości dopuścił mnie do swoich rytuałów – opowiada Szymański. – W języku ch’orti’, jednym z do dziś istniejących, pytał duchy o zgodę na podzielenie się ze mną swoją wiedzą. W jego słowach mnóstwo było odniesień do starożytności, do motywów stworzenia majańskiego świata, ale też do Matki Boskiej z Guadalupe. Po licznych wezwaniach raz po raz padało najzwyklejsze chrześcijańskie „Amen”.
Wraz z chrześcijaństwem Majowie siłą rzeczy przejęli również jego pojmowanie końca świata i zbawienia. Dziś to my uczymy ich kultury przodków. Zrekonstruowaliśmy kalendarz, rozszyfrowaliśmy pismo. Majowie łapią je bardzo szybko. Jednak nie tylko archeolodzy docierają do miejsc przez nich zamieszkanych. Jeszcze skuteczniej robi to nasza inwazyjna popkultura za pośrednictwem kina, telewizji, literatury. Majowie, słysząc, że sami wymyślili apokalipsę, skłonni są w nią uwierzyć. I to jest dopiero koniec świata.