W PRL-u Matka Boska miała ukazywać się na działkach. Opowieść o mistyku z Oławy
Objawień miał doznać w latach 80-tych Kazimierz Domański. Episkopat nie uznał "mistyka" z Oławy, mimo to zyskał on wielu zwolenników, którzy pielgrzymowali do jego ogrodów działkowych po uzdrowienie. Łukasz Orbitowski opisał historię Domańskiego w nowej powieści "Kult". Poniżej prezentujemy fragment.
TAŚMA PIERWSZA
Oława, 12 lipca 1997 roku, rano
- Panie, to już się nagrywa? Więc nim Heniek zobaczył Matkę Boską, miał sen o pszczołach. Był ranek, gdy mi o tym opowiedział. Pamiętam. Ja pamięć mam lepszą niż słoń. Czekałem na śniadanie i czytałem w „Polityce”, jak Rakowski tłumaczy się z cen umownych. Danka gotowała jajka i parówki i smarowała chleb margaryną, a dzieci kotłowały się pod stołem. Kuba okładał Adasia gumowym smokiem chińskim i śmiał się okropnie, Adaś wrzeszczał, Danka darła się na nich obu, ja uciszałem ich wszystkich i próbowałem czytać tego Rakowskiego. Słowem, był pierdolnik jak to zawsze u nas o siódmej rano.
Na to wszystko przyszedł Henio, ubrany, jak to on, w spodnie podciągnięte na szelkach po piersi i sprany lejbiczek. Usiadł, sięgnął po nożyk i zaczął sobie obierać jabłko. Właśnie taki był. Zdzierał też skórkę z chleba, a rybę jadł pół dnia, bo w nieskończoność wygrzebywał ości. Odkąd zachorował, zaczął łysieć i nie zakrywał już uszu włosami. Uszy miał brzydkie fest, do tego białe i miękkie jak lane kluski czy coś takiego.
– Śniły mi się pszczoły, braciszku – powiedział, obierając to jabłko. – Takie, no tysiące czy miliony pszczół i one weszły we mnie, i zaczęły brzęczeć w brzuchu. – Odłożył nóż, żeby pokazać mi dokładnie gdzie. – Łaskotały mnie tam w środku, tak że ten, skrzydełkami swoimi łaskotały.
– To piękny sen. A co było dalej?
Odłożyłem gazetę. Danka podała chleb i jajka na miękko. Chłopcy usiedli. Kuba balansował chińskim smokiem na krawędzi stołu, a Adaś patrzył na niego ponuro spod grzywki. Henio wrócił do obierania jabłka. Zawsze pilnował, by skórkę usunąć w jednej spiralnej wstędze, i smutniał, gdy mu to nie wychodziło.
– Te pszczoły wyszły mi z ust, tylko były już inne, takie złote, większe i piękne jak broszki. Nie mogłem się na nie napatrzeć, braciszku, i teraz tylko się zastanawiam, co to może znaczyć, bo chyba coś dobrego, też tak myślisz? Taki piękny sen. Będę miał jakąś przygodę, no bo jak? Będę miał przygodę, prawda?
Przekroił jabłko na cztery części i z każdej wyciął środek. Przyglądałem się, jak spycha pestki na środek talerzyka, myślałem o tych pieprzonych pszczołach, o czekającej operacji i rosła we mnie potrzeba powiedzenia czegoś nieprzyjemnego. Czasem tak właśnie jest. Musimy zrobić przykrość komuś bezbronnemu, właśnie dlatego, że jest bezbronny.
– No dobrze, Heniu – powiedziałem. – Jeśli dobrze rozumiem, pszczoły wyleciały ci z ust. A którędy, którym otworem w ciebie weszły, powiesz mi? Henio zamarł nad jabłkiem. Nóż zaczął chodzić mu w palcach, uszy zrobiły się purpurowe. Tak miał, kiedy się peszył albo denerwował. Zerknął nerwowo na dzieci i wymamrotał:
– Ja tego słowa nie powiem.
Wrócił do jedzenia jabłka i tego ranka już się nie odezwał. Po śniadaniu w łazience długo lał na siebie wodę. Był z niego czyścioszek nawet jak na takiego borsuka. Danka zapytała, czemu znowu byłem dla niego niemiły. Zdziwiłem się, bo przecież nie znosiła Heńka i wściekała się o to, że z nami mieszka.
– Nie wiem właściwie – odpowiedziałem. – W swojej sytuacji mógłby pomyśleć o czymś innym niż sny. Heniek zniknął na chwilę u siebie. Wiedziałem, że się modli przed jednym z tych swoich obrazków albo świętych figurek. Zabrał chlebak i się pożegnał. Przez okno widziałem, jak odpina swój czarny rower od stojaka, wsiada, rusza wolno, chwiejnie, wężykiem jak dziecko, wreszcie odzyskuje równowagę, przyśpiesza i zasuwa na działki.
☼ ☼ ☼
Nie wiem, kiedy Henio się zepsuł, i nie rozumiem, czemu właściwie ludzie się psują. Dlaczego jednego dnia taki czy owaki jest zupełnie normalny, a drugiego już nie. Ma rodzinę, pracę, przyjaciół, interesuje się czymś, coś tam lubi, i nagle widzimy go bez tego wszystkiego. Zostają mu gołe dni bez żadnego sensu i żadnej miłości. Tak też podziało się z Heńkiem. Za młodu był zupełnie normalny, a ja nie potrafę wskazać momentu, kiedy mu się spieprzyło. Na początku nie mieszkaliśmy jeszcze w Oławie, tylko w Jaczkowicach, tuż obok, gdzie tatul dostał piętro w poniemieckim folwarku. W piwnicach zalegały tysiące słoików. Wychodziło się wprost na podwórko z kurnikiem, stodołą i zrujnowanym wielkim budynkiem, gdzie jeszcze przed wojną trzymano maszyny gospodarcze.
Czego nie rozkradli, to pordzewiało. Dalej ciągnęły się łąki i płynął strumień, gdzie w ciepłe noce łapaliśmy raki zaostrzonym kijkiem. Romek, ten sam, który potem został księdzem i narobił nam tyle gnoju, wyciągał je spod kamieni, łapiąc od tyłu za tułów. Ja tak nie potrafłem, wkurwiałem się, chlapałem wodą, żeby przepłoszyć mu te raki, no i wtedy żeśmy się bili, wszyscy z wyjątkiem Heńka.
Włóczyłem się z Romkiem i tym draniem Waldkiem Gotfrydem, a Henio, jako mój młodszy brat, był na przyczepkę. Ojciec kazał się zajmować, to się zajmowałem. Strasznie
próbował nam dorównać ten mały pocieszny Henio. Najchętniej bawiliśmy się w wojnę. Za bunkier robiły resztki zamku, taki jednopiętrowy mur z basztą. Zresztą w tamtych
czasach, jak się patrzyło na Oławę, to można było pomyśleć, że właśnie skończył się nalot dywanowy. Słyszałem, że gdy Ruskie zdobyły miasto, to podpaliły kilka kamienic na wiwat, ale nie wiem, czy to prawda.
W każdym razie w zamku robiliśmy sobie bunkier, w wieży stanowisko obserwacyjne. Mieliśmy karabiny z gałęzi i pistolety, które tatul wystrugał nam z grubej deski w robocie. Inne chłopaki nas szturmowały, potem myśmy szturmowali ich i tak to się kręciło. Raz nieustraszony Henio wylazł na samą krawędź muru i heja, napierdalał w łopiany z tej swojej sosnowej pepeszki. Zanim dobiegłem, on już walnął o ziemię, i to tak, że gawrony z drzew prysnęły w niebo. Henio siedział i kompletnie ogłupiały gapił się na luźno dyndające przedramię. Na głowie pęczniał mu guz.
Z Romkiem i Waldkiem zanieśliśmy Henia do tego starego szpitala na Świętego Rocha, a ja na przemian cieszyłem się, że braciszek jednak żyje, i martwiłem perspektywą lania
od tatusia. Ojciec bił długo, a Henio goił się powoli. Jeszcze miesiąc później z jego czoła wyrastała żółtawa, przekrwiona kopuła. Kto wie, może właśnie wtedy to się zaczęło?
☼ ☼ ☼
Tatko, który całą wojnę przesiedział schowany jak mysz gdzieś pod Truskawcem, raptem uznał, że mundury zrobią z nas ludzi, i tak zostaliśmy harcerzami. Takie czasy były. Gdzie spluniesz, tam rogatywka. No i zaciągnęliśmy się solidarnie, ja bo musiałem, Romek z Waldkiem dla kawału, a mały Henio poszedł do zuchów, gdzie dostał koszulę, krótkie porcięta i czapkę, którą zaraz zgubił. Harcerstwo było nudne, bo w Oławie było nudno, ale tak w sumie mieliśmy dobrze, pod warunkiem, że któryś z nas nie musiał nieść totemu zastępu w pochodzie pierwszomajowym. Dostaliśmy piwnicę w kamienicy na rogu Rynku i Krótkiej, którą przerobili nam na kwaterę zastępu. Drużynowy wierzył w Lenina i rdzenną piastowskość Śląska, okrutnie chciał, żebyśmy zdobywali kolejne sprawności, i bez przerwy śpiewał o tym, że kogoś znowu wzięli do „Parasola”. Przygotowywał nas do Zlotu Młodych Przodowników i Budowniczych Polski Ludowej, a mnie truł dupę, żebym zdobył odznakę „Bądź Sprawny do Pracy i Obrony”. Nie wyszło, ale jeśli czemuś zawdzięczam smykałkę do pokerka, to właśnie tej piwnicy. Włóczyliśmy się trochę po podziemiach, ja z bratem i tamtych dwóch.
Mieliśmy świeczki zamiast latarek, a Henio pruł przed nami w ciemność, wywracał się o gruz, wrzeszczał i leciał znowu. Po tym wszystkim golenie miał, jakby skakał przez zasieki. W tym całym harcerstwie najlepsze było lato, oczywiście jeśli drużynowy nie wymyślił sobie kilkudniowej marszruty z całym ekwipunkiem. Ciągnęło nas raczej na drugą stronę Odry, gdzie dało się wygrzebać guzik, sprzączkę, czasem nawet hełm lub bagnet po frycu. Kąpaliśmy się w rzece, budowaliśmy szałasy i paliliśmy wielkie ogniska na brzegu. W nich jabłka, ziemniaki, chleb. Najlepsze były huśtawki, takie, wie pan, panie Łukaszu, z przewierconej deski, przez którą przeciągnięto sznury. Te sznury wiązało się do gałęzi i gotowe. I mamy taki obrazek: jest wieczór, płonie ognisko, a Romek bez koszulki wskakuje na tę huśtawkę, buja się, coraz wyżej i wyżej, tak że zaraz linki razem z nim okręcą się wokół tej grubej gałęzi, i nagle skacze z podkurczonymi nogami, koziołkuje i z łoskotem wbija się w wodę. Tak było!
Zaraz wystawiał łeb i płynął do brzegu, no a ja, Waldek i inni przepychaliśmy się do tej huśtawki, bo każdy chciał skoczyć. Z tego powodu Henio rzadko się huśtał. Nikt nie chciał
dopuścić smarka, on sam nie umiał się przebić, więc łaził sobie po nadbrzeżu, gdzie chciał, a ja byłem szczęśliwy, że mam go z głowy. Raz zniknął na pół dnia i wrócił w hełmie po szkopie. Wyglądał kubek w kubek jak mały powstaniec, tylko opaski brakowało. Leżeliśmy akurat na brzegu, słońce grzało, Henio dostrzegł wolną huśtawkę, wlazł, rozbujał się i skoczył, nim pojąłem, co się święci. Zaraz go zakryło, nie wypływał przez ten hełm. Zanurkowałem, płynę i się duszę – tak dławi strach o brata. Wyłowiłem Henia, wytrzaskałem po gębie:
– Co ty sobie, gówniarzu, myślisz, czemuś z huśtawki skakał?!
A on, zasmarkany, mokry chlipnął:
– Bo ja chciałem do nieba pomaszerować, jak ci z Westerplatte, czwórkami.
– Nie ma nieba! – Potrząsałem nim i powtarzałem słowa, które mówiła nam pani w klasie, drużynowy i masa innych osób. – Nie ma nieba, cymbale! Byłbyś trup, i co ja bym z tobą martwym zrobił?