Na dwór Jana Kazimierza trafił chłopiec wychowany przez niedźwiedzie. Ile jest prawdy w tej historii?
W drugiej połowie XVII w. litewskie bory zamieszkiwali ponoć ludzie zachowujący się jak zwierzęta. Jeden z nich trafił nawet na dwór polskiego króla.
- Konrad Bielecki
Spis treści:
- Pół człowiek, pół zwierzę
- Chłopiec-niedźwiedź był postrzegany jako bestia
- Dzikie dzieci poruszały się na czterech kończynach
- Dzikie dziecko podarowane królowi Francji
- Kraj obfitujący w potwory
Nieustanne wojny w połowie XVII wieku zrujnowały większość ziem Rzeczypospolitej. Nie inaczej było w przypadku województw podlaskiego i trockiego. Pod koniec 1659 roku splądrowały je wojska moskiewskie dowodzone przez Iwana Chowańskiego. Wyludnienie regionu odczuwane było jeszcze wiele lat później. W 1663 roku chłopi skarżyli się stolnikowi wielkiemu litewskiemu Marcjanowi Aleksandrowi Ogińskiemu na zagrażające ludziom niedźwiedzie, które w wielkiej liczbie rozmnożyły się w okolicznych lasach.
Poproszono o pomoc wojsko, które wkrótce zaczęło urządzać polowania na niebezpieczne zwierzęta. Podczas jednego z nich doszło do niezwykłego wydarzenia. W nieprzebytej puszczy żołnierze natknęli się na grupę niedźwiedzi zaciekle broniących swojego potomstwa. Ku zdziwieniu ludzi Ogińskiego wśród niedźwiadków znajdowało się także… ludzkie dziecko, około ośmioletni chłopiec! Nie umiał chodzić ani mówić. Do tego był cały pokryty włosami, niby sierścią.
Wieści o dziwnym chłopcu szybko dotarły na dwór królewski i wzbudziły duże zainteresowanie królowej. Ludwika Maria Gonzaga, żona dwóch kolejnych polskich królów, i jedna z najbardziej wpływowych kobiet w Rzeczypospolitej XVII wieku, nigdy nie została szczęśliwą matką. Dzieci, których doczekała w związku z Janem Kazimierzem, Maria Teresa i Jan Zygmunt, zmarły jeszcze w niemowlęctwie.
Być może z tego powodu królowa nie szczędziła funduszy na dobroczynność. To ona sprowadziła do Polski Zgromadzenie Sióstr Miłosierdzia, potocznie zwane szarytkami, które opiekowały się chorymi dziećmi i sierotami. Nie wiemy, czy powodowała nią zwykła ciekawość, czy może także współczucie i chęć pomocy. Niemniej chłopiec-niedźwiedź na wyraźne życzenie monarchini został sprowadzony na dwór i otoczony królewską opieką.
Pół człowiek, pół zwierzę
Historie dzieci osieroconych lub pozostawionych w dziczy przez rodziców fascynowały ludzi już w starożytności. Powszechnie znana była legenda upowszechniona przez Liwiusza o bliźniakach Romulusie i Remusie, których porzucono nad brzegiem rzeki. Mitycznymi założycielami Rzymu do czasu odnalezienia ich przez pasterza Faustulusa zaopiekowała się wilczyca, przyszły symbol Wiecznego Miasta. Chłopcy jednak nie byli zdziczali, a ich ciała – zdeformowane. Inne mity szły znacznie dalej, opowiadając o zamieszkujących odległe krainy ludzkich hybrydach:
- harpiach – kobietach-ptakach,
- centaurach – pół koniach, pół ludziach,
- groźnych syrenach.
Potwory jeszcze silniej rozbudzały wyobraźnię człowieka w średniowieczu. Stąd bestiariusze czy mniej lub bardziej fikcyjne relacje z dalekich krain, jak choćby napisane w XIV wieku „Podróże Jana z Mandeville”, obfitowały w opisy zdeformowanych ludzi. Na przykład w Afryce i Indiach mieli żyć kynokefalowie, czyli ludzie o głowach psów lub szakali.
Zgodnie ze średniowieczną legendą rozpowszechnioną w krajach prawosławnych psią głowę posiadał św. Krzysztof, wcześniej nazywany Reprobusem (z łac. niegodnym, odrażającym). Według „Złotej Legendy” Jakuba de Voragine zdeformowany olbrzym odznaczający się nadludzką siłą, ale i dzikością, pragnął służyć najpotężniejszemu z władców. Gdy dowiedział się, że i cesarz, i diabeł, którym wcześniej oferował swoje usługi, nie są wszechmocni, udał się do pustelnika, by ten pomógł mu zgłębić nauki Chrystusa. Eremita nakazał mu przenieść przez rwącą rzekę małe dziecko. Jak się okazało, niezwykle ciężkie niemowlę było w rzeczywistości Synem Bożym, który w podzięce nadał gigantowi ludzkie oblicze i ochrzcił go imieniem Christophorus, czyli „niosący Chrystusa”.
Chłopiec-niedźwiedź był postrzegany jako bestia
Te powszechnie znane w Europie legendy wpłynęły na sposób, w jaki chłopca-niedźwiedzia postrzegali ówcześni obserwatorzy. Dostrzegali w nim bardziej dziką bestię niż człowieka. Mimo to zaraz po przybyciu do Warszawy chłopca ochrzczono i nadano mu imię Józef. Prawdopodobnie nie doczekał się jednak nazwiska, a samo imię nie było zbyt często używane. Najczęściej nazywano go po prostu l’ourson – niedźwiadek.
Królowa oddała chłopca pod opiekę zakonnicom ze Zgromadzenia Sióstr Miłosierdzia, które miały nauczyć go mówić oraz wpoić mu zasady ludzkiego zachowania. Edukacja szła jednak Józefowi opornie. Z opisu francuskiego arystokraty i żołnierza Antoine’a Charles’a de Gramonta wynika, że po 6 miesiącach nauk „nie umiał poprawnie wymówić jednego słowa po polsku, i nadal wył, doskonale imitując odgłosy niedźwiedzi”. Nie tylko mowa sprawiała chłopcu problemy. Nie umiał też chodzić w pozycji wyprostowanej, natomiast poruszanie się na czworakach, „do którego był przyzwyczajony od dziecięctwa – jak relacjonuje Gramont – bardziej mu pasowało i przychodziło z dużą łatwością”.
Także lekcje savoir-vivre’u poszły na marne. Szpital szarytek znajdował się w pobliżu królewskiej rezydencji. Królowa zabierała chłopca do ogrodów, gdzie mógł się bawić, jednocześnie wywołując sensację wśród dworzan. W 1662 roku zdarzył się incydent, którego świadkiem był Jan Chryzostom Pasek. „W tenże to czas podała mu krolowa z gruszki łupinę, pocukrowawszy ją z wielką ochotą włożył do gęby; posmakowawszy, wyplunął to na rękę i z ślinami cisnął krolowej między oczy – zanotował pamiętnikarz. – Król począł się śmiać okrutnie. Krolowa rzekła coś po francusku; król jeszcze bardziej w śmiech. Ludowika, jako była gniewliwa, poszła od stołu”.
Mimo swej tragicznej zapewne historii chłopiec nie wzbudzał empatii wśród ludzi, którzy mieli okazję go obejrzeć. Pierre des Noyers, francuski sekretarz Ludwiki Marii, pisał, że dziecko „jest prawie tak zwierzęce, jak ci, którzy je wychowali”. Przebywanie w nowym otoczeniu było dla chłopca ewidentną traumą. Jak twierdził des Noyers, „gdy jest niezadowolony, chowa się w dziurze wykopanej w ziemi”.
Sekretarz zastanawiał się również nad niezwykłym wyglądem dziecka. W liście do przyjaciela astronoma Ismaëla Boulliau pisał: „Nie wiem, czy wynika to z pożywienia, czy utraty krwi w wyniku, jak się domyślano, wielkiej rany od kłów, po której bliznę ma na ciele”. Także Jan Chryzostom Pasek podejrzewał, że nadmierne owłosienie mogło być skutkiem ubocznym odżywiania się niedźwiedzim mlekiem. Niektóre plotki mówiły jednak, że chłopiec został poczęty przez mężczyznę współżyjącego z… niedźwiedzicą.
Dzikie dzieci poruszały się na czterech kończynach
Dzikie dzieci budziły zainteresowanie ówczesnych właśnie dlatego, że uważano je za stadium pośrednie między zwierzęciem a człowiekiem. W XVI i XVII wieku nie istniała jeszcze naukowa systematyka organizmów, więc przyrodę opisywano przez analogię. I tak francuski przyrodnik i lekarz Pierre Belon podczas podróży po Egipcie, obserwując tresowane pawiany, stwierdził, że mogą być to właśnie mityczni kynokefalowie. Prawie wiek później, w 1631 r., holenderski lekarz Jacob de Bondt jako pierwszy Europejczyk opisał orangutana. Słowo to w języku malajskim oznacza „leśnego człowieka” i w takiej formie zostało przeszczepione do Europy. Sporządzony przez de Bondta szkic przedstawia owłosioną postać, która bardziej niż małpę przypominała człowieka.
Tego typu przeinaczenia zdarzały się nawet w wieku XIX. Odkrycie goryli przez Paula du Chaillu wywołało ożywioną dyskusję wśród zachodnich uczonych. Sam podróżnik twierdził, że „włochate bestie porywają kobiety i zaciągają je do swoich leży w głębi dżungli w celach zbyt plugawych, by o nich mówić”.
Zatarcie granicy pomiędzy człowieczeństwem a zwierzęcością spowodowało, że lekarze chętnie postrzegali psychiczne i fizyczne wady „dzikich dzieci” bardziej jako skutek niż przyczynę ich porzucenia. Takie odwrócenie sytuacji zamieniało upośledzone dzieci w cudowne fenomeny natury. Słynny francuski filozof J.J. Rousseau w „Rozprawie o nierówności stanów pomiędzy ludźmi” posłużył się przykładem dwóch pirenejskich chłopców, którzy mieli reprezentować pierwotny stan człowieka nieskażonego cywilizacją. Wychowani z dala od ludzi mieli przejąć zwierzęce formy zachowania, w tym poruszać się po stromych górach na czworakach, niczym górskie kozice. Inny chłopiec, znaleziony w 1725 roku w lesie okalającym niemieckie miasto Hamelin, został przez niektórych uznany za… orangutana. Sprowadzony do Anglii przez Jerzego I wywołał niemałą sensację. Rozpisywały się o nim gazety, a każdy lekarz chciał go zbadać.
Poza typowymi objawami „dzikości”, jak poruszanie się na czterech kończynach, agresywne zachowanie i brak umiejętności mowy, także wygląd chłopca odbiegał od normy. Niski wzrost, grube kręcone włosy, opadające powieki, wydatne usta i wykrzywiona w kształt łuku górna warga wskazują, że mógł być chory na zespół Pitta-Hopkinsa – zaburzenie genetyczne powodujące deformację i niedorozwój umysłowy. Znamienne, że w Wielkiej Brytanii został zapamiętany jako Piotruś Dziki Chłopiec. Taka inskrypcja widnieje na jednym z nagrobków cmentarza w Northchurch, gdzie został pochowany w 1785 roku. Nie doczekał się medycznej diagnozy. Choroba, na którą cierpiał, została zidentyfikowana dopiero w 1978 roku.
Dzikie dziecko podarowane królowi Francji
Podobnie jak w przypadku Piotrusia, wygląd „niedźwiadka” był dla XVII-wiecznego człowieka zagadką niemożliwą do rozwiązania. Des Noyers czy Pasek, którzy tłumaczyli nadmierne owłosienie pokarmem, utratą dużej ilości krwi czy międzygatunkowym mezaliansem, powoływali się na plotki powielające ówczesne medyczne stereotypy. Źródła nie dostarczają dowodów pozwalających jednoznacznie rozstrzygnąć, na jakie schorzenie w rzeczywistości cierpiał Józef.
Nie zachowały się żadne ilustracje, szkice czy portrety „niedźwiadka”, wykonane przez naocznych świadków. Możemy jednak podejrzewać, że chłopiec mógł mieć hipertrichozę – chorobę hormonalną powodującą nadmierne owłosienie. Po raz pierwszy jej objawy zanotowano u Petrusa Gonsalvusa, urodzonego w 1537 roku na Teneryfie. W wieku 10 lat chłopiec został podarowany królowi Francji Henrykowi II i natychmiast stał się jego pupilem. Petrus odebrał dobre wykształcenie i cieszył się królewskimi względami, z czasem dołączając do grupy dworzan. W 1572 roku wziął ślub z Catherine Raffelin, z którą miał siódemkę dzieci. Niektóre z nich, w tym Tognina, słynna dzięki pracom włoskiego naturalisty Ulisse Aldrovandiego, także cierpiały na schorzenie ojca.
Mimo królewskiej opieki Petrusa nie traktowano jak pełnoprawnego człowieka. Przezywano go „dzikusem króla” oraz „leśnym człowiekiem”, a w młodości był dla dzieci monarchy czymś w rodzaju tresowanej małpki. Nie cieszył się także pełną wolnością i jego opiekunowie mogli się nim wymieniać jak przedmiotem. Najpierw trafił jako podarek na dwór Małgorzaty Parmeńskiej, namiestniczki Niderlandów. Ta z kolei oddała go swojemu mężowi Aleksandrowi Farnese, księciu Parmy.
Petrus zmarł we Włoszech w 1618 roku. Jego wygląd znamy dobrze dzięki serii obrazów zebranych w tyrolskiej siedzibie Habsburgów, od której hipertrichozę nazywa się potocznie zespołem Ambras.
Kraj obfitujący w potwory
Przedmiotowo traktowano także Józefa. Król podarował go podczaszemu królowej Piotrowi Adamowi Opalińskiemu. Umiejący już wtedy trochę mówić po francusku oraz wykonywać proste czynności chłopiec został pomocnikiem kuchennym. Podobno do końca nie udało się z niego wyplenić dzikości. Miał udawać się na długie spacery do lasu, a tam spotykać się z niedźwiedziami, które uznawały go za swojego pobratymca. Niewiele więcej wiadomo o losie Józefa w tym okresie. Pierre des Noyers w liście z 1688 roku informował, że z wiekiem stał się groźny. Szlachcic, który się nim opiekował, był zmuszony... zakuć go w łańcuchy. „Nie wiem, czy on dalej żyje, czy już umarł, ale taka jest jego historia. Nigdy nie okazał oznak rozumności. I nie wiedziano nic o tym, żeby kiedykolwiek nauczył się robić znak krzyża przed posiłkiem” – podsumowywał des Noyers.
Historia „niedźwiadka” wkrótce obrosła legendą. W literacko-naukowym periodyku „Journal des Savants” z 1681 roku pojawił się artykuł relacjonujący jego historię. Autor stwierdził w nim, że Litwa to kraj „bardziej niż inne obfitujący w potwory”. Podobnego zdania był Bernard O’Connor. Nadworny lekarz Jana III Sobieskiego, który spędził w Polsce zaledwie parę miesięcy w roku 1694, napisał, że litewskie lasy zamieszkiwane są przez „ludzi bardzo dzikich i ciemnych”, a „dzieci są wychowywane przez niedźwiedzie”. Twierdził, że widział 10-letnie pokryte bliznami dziecko, które nie potrafiło mówić i chodzić na dwóch nogach. Nie wspomniał o nietypowym owłosieniu, dlatego też twierdzenie, że miał do czynienia z kolejnym „niedźwiadkiem”, należy przypisać bujnej wyobraźni Irlandczyka. Przypadek Józefa był odosobniony, a powstanie kolejnych historii wynika z małej wiedzy na temat wschodnich rubieży Rzeczypospolitej.
Zawikłane losy ludzi uznanych za „dzikich” rzadko kończyły się happy endem. W XVIII i XIX wieku coraz większą popularność zyskiwały pokazy osobliwości, podczas których za drobną opłatą można było oglądać syjamskie bliźniaki, karły czy ludzi-słonie. Do roli cyrkowej rozrywki sprowadzano także ludzi o innym kolorze skóry, a uznanie braku cywilizacji za przyczynę ułomności fizycznych i psychicznych stało się podstawą europejskiego rasizmu. W ogrodach zoologicznych organizowano „wybiegi dzikich”, w których zamykano całe wioski. Nowojorskie zoo w roku 1906 wystawiło porwanego z Konga Pigmeja Ota Bengę, którego umieszczono w wybiegu z orangutanem. Ostatnia taka wystawa odbyła się w Brukseli… w 1958 roku!