Reklama

Stadiony opustoszały, bo większość sportowców ruszyła na front wojny polsko-bolszewickiej. W Belgii jednak o Polsce nie zapomniano: w defiladzie otwierającej igrzyska niesiono symboliczną biało-czerwoną flagę.
Oficjalny debiut polskiego sportu na olimpijskim szlaku przypadł więc na Paryż i rok 1924 r., ale pierwszy występ Polaków w tej imprezie miał miejsce 12 lat wcześniej, w rozgrywanych w Sztokholmie igrzyskach V olimpiady. Niewiele brakowało, by wzięła w nich udział oficjalna reprezentacja Galicji. Osobne ekipy miały wtedy wchodzące w skład Monarchii Austro-Węgierskiej Węgry i Czechy, ale względy proceduralne (brak krajowego komitetu olimpijskiego) na to nie pozwoliły.
Tym niemniej pojechał i startował w zawodach biegacz ze Lwowa Władysław Ponurski. Sukcesów nie miał, bo odpadł w eliminacjach na dystansach 200 i 400 m, ale zapisał się w historii jako pierwszy nasz olimpijczyk, obok jeźdźca Karola Rómmla, rotmistrza armii rosyjskiej, później podpułkownika Wojska Polskiego, który w Sztokholmie zaliczył pierwszy ze swoich trzech olimpijskich startów. Trzecim Polakiem w igrzyskach sztokholmskich był (także w reprezentacji Rosji) późniejszy generał i twórca polskiego jeździectwa sportowego Sergiusz Zahorski.
W Paryżu nasi sportowcy znaleźli się już na liście medalistów. Srebrny krążek w drużynowym wyścigu kolarskim na 10 okrążeń toru (czyli 4 km) zdobyli warszawiacy ze słynnych Dynasów, gdzie funkcjonował tor kolarski – Jan Łazarski, Tomasz Stankiewicz, Franciszek Szymczyk i Józef Lange. Był to wyścig „na dopędzenie”, jak wtedy mówiono: drużyny startowały z przeciwległych krańców toru i jedna starała się dogonić drugą. W finale Polacy przegrali z Włochami – niewykluczone, że przez nadmiar ambicji najlepszego w zespole Langego. Postanowił on przejechać na prowadzeniu całe okrążenie, chociaż zmiana lidera następuje zwykle w połowie.
Lange osłabł i stracił tempo, równocześnie wybijając zespół z rytmu. Miał prawo wierzyć w swoje umiejętności, bo był w świetnej formie, o czym świadczy bardzo dobre piąte miejsce w dystansowym wyścigu indywidualnym na 50 km. Tego samego dnia, ale kilka godzin później, brązowy medal w jeździeckim konkursie skoków przez przeszkody zdobył Adam Królikiewicz. Jednym z członków ekipy jeździeckiej był Tadeusz Komorowski, który przeszedł później do historii jako generał „Bór”, dowódca Powstania Warszawskiego.
Mało kto spodziewał się, że już w nastepnych igrzyskach Polska będzie miała pierwszą mistrzynię olimpijską. Została nią Halina Konopacka, wszechstronnie uzdolniona, piękna dama z towarzystwa, znakomicie jeżdżąca na nartach i konno, świetnie grająca w tenisa, zapalona automobilistka, a przy tym utalentowana malarka i poetka, której wiersze drukowano w Wiadomościach Literackich i Skamandrze. Znany jest jej udział w ewakuacji złota Banku Polskiego w 1939 r., gdy wraz z mężem, ministrem skarbu Ignacym Matuszewskim, brawurowo przeprowadziła pod niemieckimi bombami autobus z cennym ładunkiem do granicy z Rumunią, a potem przez Turcję i Syrię na statek do Francji. W 1928 r. w Amsterdamie Konopacka wystartowała w rzucie dyskiem i wygrała, bijąc rekord świata. Do końca wyczynowej kariery nikt na świecie nie zdołał jej pokonać w tej konkurencji!

Największą furorę podczas igrzysk w Berlinie w roku 1936 zrobiła piękna wychowanka Łódzkiego Klubu Sportowego Maria Kwaśniewska. Zdobyła brązowy medal w rzucie oszczepem, ale do historii (a może tylko do legendy) przeszła jeszcze z innego powodu. – Hitler napadł na Polskę, bo nie chciałam mu ulec – mawiała później. Faktycznie, była najładniejsza spośród medalistek tej konkurencji (którą wygrała Niemka) i Hitler zaczął się do niej zalecać, ale dostał po łapach. W miarę upływu lat zawsze dowcipna pani Maria dodawała coraz bardziej pikantne szczegóły spotkania. Maria Kwaśniewska-Maleszewska to wybitna postać polskiego sportu. Z oddaniem pomagała innym podczas okupacji, potem aż do śmierci (zmarła w roku 2007 w wieku 94 lat) pracowała w Polskim Komitecie Olimpijskim, zajmując się m.in. zawodnikami, którym się w życiu nie powiodło.
62 złote medale zdobyli polscy sportowcy w letnich igrzyskach olimpijskich i dwa w zimowych, nie sposób więc w tym miejscu wymienić wszystkich nazwisk. Nie można jednak nie wspomnieć o takich postaciach jak Elżbieta Duńska-Krzesińska, która wygrała skok w dal w 1956 r. w Melbourne. Rekordu świata nie pobiła wówczas tylko dlatego, że podczas lądowania jej długi blond warkocz „machnął” o zeskok, zaś zgodnie z regulaminem liczy się ostatni ślad na piasku. Cztery lata później, na wszelki wypadek już bez warkocza, Krzesińska wywalczyła w Rzymie srebrny medal.
Bokser Tadeusz Walasek przegrał niezasłużenie w finale turnieju w Rzymie z rywalem ze Stanów Zjednoczonych, co po powrocie do kraju kibice wynagrodzili mu szczerozłotą kopią medalu (zwycięzcy otrzymywali krążki zaledwie pozłacane). Jeden z największych pięściarzy w historii polskiego boksu Zbigniew Pietrzykowski też przegrał w finale, ale nie z byle kim: pokonał go nieznany wcześniej 18-letni Cassius Clay, który później przeszedł do historii nie tylko sportu jako Muhammad Ali.
Bokserzy wygrywali olimpijskie turnieje już wcześniej, a także później, ale takiego sukcesu jak w Tokio w 1964 nie odnieśli nigdy. Józef Grudzień, Jerzy Kulej i Marian Kasprzyk wygrali trzy kolejne walki finałowe. Działo się to o piątej nad ranem polskiego czasu, ale cała Polska wówczas nie spała i chyba wszystkie telewizory były włączone. Szczególnie dramatyczny był finał pochodzącego z Bielska-Białej Kasprzyka z Litwinem Tamulisem. Polak złamał podczas walki palec, ale cały czas zadawał ciosy kontuzjowaną ręką, nie dając po sobie poznać, że cierpi z bólu. Historia Kasprzyka stała się kanwą filmu Bokser. W głównej roli wystąpił Daniel Olbrychski, wielki przyjaciel sportowców, zwłaszcza bokserów.
Walka o medal w Tokio rozpoczęła się jeszcze przed zawodami. Kasprzyk miał kłopoty z prawem, ale słynny trener Feliks Stamm dał mu szansę. Decydującą eliminacją przed wyjazdem na igrzyska był towarzyski turniej w Łodzi, w którym Kasprzyk znokautował swego największego rywala, a jednocześnie nauczyciela i mistrza Leszka Drogosza, znanego z tego, że mało kto zdołał go trafić (obaj zdobyli w 1960 r. brązowe medale).
Drogosz zagrał zresztą w tym filmie samego siebie, co było początkiem jego kariery aktorskiej. Jerzy Kulej powtórzył swój sukces w 1968 r. w Meksyku, zdobywając powtórnie złoto. Na niedawnym benefisie Daniela Olbrychskiego podczas wręczania jubilatowi pamiątkowego medalu, kopii swoich trofeów olimpijskich, Kulej dostał zawału serca. – Daniel, trzymaj mnie, ja przecież nigdy nie leżałem na deskach – zdołał jeszcze wyszeptać, zanim upadł nieprzytomny na scenę. I tym razem sędzia nie wyliczył go do dziesięciu.
Gdy przychodzi wymieniać sukcesy piłkarzy, przypominają się przede wszystkim mistrzostwa świata w 1974 r. i trzecie miejsce polskiej drużyny.
Ale przecież dwa lata wcześniej w Monachium reprezentacja Polski zdobyła złoty medal olimpijski i to był pierwszy sukces późniejszych orłów Kazimierza Górskiego. W finale Polska wygrała z Węgrami, co było niejako symbolicznym przekazaniem prymatu, bo ówczesne pokolenie kibiców i piłkarzy doskonale jeszcze pamiętało klasę węgierskiej złotej jedenastki z lat 50., gdy drużyna Madziarów grała w piłkę lepiej niż Brazylia. Kazimierz Deyna, Hubert Kostka, Włodzimierz Lubański i jego wierny pomocnik na boisku Zygfryd Szołtysik już wtedy dołączyli do grona „nieśmiertelnych”, za jakich w starożytności uważano mistrzów olimpijskich.
Cztery lata później Polska drużyna pojechała na igrzyska do Montrealu w roli faworyta, ale przegrała w finale z NRD. Po tej porażce Górski zrezygnował z funkcji trenera i to był z kolei faktyczny koniec tego wielkiego zespołu, w którym razem, wówczas do tej samej bramki, grali dwaj dzisiejsi adwersarze Jan Tomaszewski i Grzegorz Lato. Srebrny medal piłkarzy w Barcelonie w 1992 r. miał znacznie mniejszą wartość, bo w olimpijskich turniejach piłkarskich mogą teraz grać tylko zawodnicy mający mniej niż 23 lata.

Rok 1976 przyniósł bezprzykładny triumf siatkarzy, którzy w finale wygrali z ZSRR. Do sukcesów doprowadził zespół trener Hubert Wagner zwany „Katem”. Zaordynował on zespołowi trening w kilkukilogramowych kamizelkach obciążonych ołowiem. Wychodząc potem na boisko w meczowym kostiumie, jego zawodnicy wręcz fruwali nad siatką.

Z dwoma medalami, srebrnym i brązowym, przyjechał z Montrealu kolarz Mieczysław Nowicki. Wraz z kolegami zajął drugie miejsce w wyścigu drużynowym, a indywidualnie nie wygrał tylko dlatego, że za długo oglądał się na ówczesnych liderów polskiej drużyny Ryszarda Szurkowskiego i Stanisława Szozdę, którzy zaplątali się gdzieś w peletonie.

Z igrzysk w Moskwie w 1980 r. Polacy zapamiętali przede wszystkim słynny gest Władysława Kozakiewicza. Po dającym mu złoty medal skoku o tyczce pokazał on gwiżdżącej na niego publiczności „wała”. To był polityczny skandal (w Polsce rodziła się akurat Solidarność), a ówczesny minister sportu Marian Renke tłumaczył obrażonym towarzyszom radzieckim, że Kozakiewicza bolała ręka i drugą musiał ją podtrzymywać, by pozdrowić radzieckich kibiców. W pewnym momencie swojego życia Kozakiewicz pokazał jednak „wała” także Polsce i Polakom: wyjechał do Niemiec i startował jako reprezentant tego kraju, co mu jednak potem wybaczono.

Olimpiada to szansa na sławę dla uprawiających mniej popularne dyscypliny. Kibice znali i kochali lekkoatletów Zdzisława Krzyszkowiaka, Józefa Szmidta, Władysława Komara, Jacka Wszołę, Tadeusza Ślusarskiego, Bronisława Malinowskiego, ciężarowców Waldemara Baszanowskiego, Zygmunta Smalcerza, Ireneusza Palińskiego, Mariana Zielińskiego, Szymona Kołeckiego i Agatę Wróbel. Mało kto wiedziałby jednak cokolwiek o chodzie sportowym, gdyby nie polski multimedalista numer jeden Robert Korzeniowski, który wychodził sobie, dosłownie, aż cztery złote medale: w 1996 r. w Atlancie, dwa w 2000 w Sydney (20 i 50 km) i w 2004 w Atenach.
Miałby pewnie pięć, gdyby nie kontrowersyjna dyskwalifikacja na finiszu olimpijskiego marszu w 1992 r. w Barcelonie. Zasadą chodu sportowego jest, by – w przeciwieństwie do biegu – w każdym momencie co najmniej jedna noga miała kontakt z podłożem. Chociaż w trakcie zawodów sędziowie plączą się między nogami zawodników z dziwnymi „ekierkami” do mierzenia kąta rozwarcia nogi w kolanie, rzecz jest wręcz nieuchwytna, a zatem podatna na indywidualne interpretacje. Ale nie narzekajmy, bo gdy Korzeniowski wygrywał, zdyskwalifikowano paru jego najgroźniejszych rywali.
Ostatnim polskim mistrzem olimpijskim w letnich igrzyskach jest gimnastyk Leszek Blanik, zwycięzca konkursu skoków przez konia w Pekinie w 2008 r.
Czy brytyjska stolica będzie dla naszych sportowców szczęśliwa? Przekonamy się już niebawem.

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama