Reklama

Takie przestępstwo było karane przez powieszenie. Po wykonaniu nikczemnej misji statek podpalono, by pozbyć się dowodów. Pojmani byli ostatnimi z około 307 tys. Afrykanów wywiezionych w niewolę na amerykański ląd między początkiem XVII w. a rokiem 1860. Clotilda stała się więc zwieńczeniem tego, co od dawna nazywa się „grzechem pierworodnym Ameryki”. W 1865 r. prezydent Lincoln oznajmił, że wojna secesyjna, która spustoszyła kraj, była karą Wszechmogącego za ten grzech. Po zakończeniu wojny i zniesieniu niewolnictwa wysiedleni Afrykanie z pokładu Clotildy zapuścili korzenie jako wolni Amerykanie, nie wyrzekli się jednak afrykańskiej tożsamości.

Reklama

Osiedlili się wśród lasów i bagien nieco w górę rzeki od miasta Mobile, pobudowali proste domy, posadzili ogrody, hodowali zwierzęta, polowali, łowili ryby i uprawiali ziemię. Założyli kościół i własną szkołę. Stworzyli zwartą, samowystarczalną społeczność znaną jako Africatown. Wielu ich potomków żyje tam do dziś. Mieszkańcy Africatown z dumą wspominają historię tych niezwykłych ludzi – ich udręk i triumfów, cierpienia i wytrwałości – i walczą o zachowanie ich dziedzictwa.

Do 1869 roku niewolnicy od dawna stanowili fundament amerykańskiej gospodarki. Byli cenniejsi niż wszystkie inwestycje w produkcję, kolej czy banki razem wzięte. Jak mówi Joshua Rothman, historyk niewolnictwa z Uniwersytetu Alabamy, bawełna odpowiadała za 35 do 40 proc. amerykańskiego eksportu.

– Bankierzy z USA i całego świata pompowali pieniądze do Alabamy, Missisipi i Luizjany, inwestując w plantacje, południowe banki oraz niewolników, których można było obciążyć hipoteką – mówi Rothman.

Importu niewolników do USA zakazano w roku 1808, a do 1859 ich cena na krajowym rynku wzrosła tak bardzo, że niektórzy plantatorzy domagali się ponownego otwarcia handlu.

Do gorących zwolenników tego rozwiązania należał Timothy Meaher. Ten urodzony w Maine syn irlandzkich emigrantów przeprowadził się wraz z rodzeństwem do Alabamy, gdzie Meaherowie dorobili się fortun jako budowniczowie okrętów, kapitanowie statków rzecznych i potentaci w przemyśle drzewnym. Byli też właścicielami połaci ziemi uprawianych przez niewolników.

Podczas zaciętego sporu z grupą biznesmenów z Północy Meaher zdecydował się na śmiały zakład: zamierzał sprowadzić do Mobile transport pojmanych Afrykanów tuż pod nosem władz federalnych. Jego przyjaciel William Foster kilka lat wcześniej skonstruował Clotildę, smukły, szybki szkuner do transportu drewna i innych towarów po Zatoce Meksykańskiej. Meaher wynajął ten statek za 35 tys. dolarów, a Fosterowi powierzył rolę kapitana.

Pod koniec lutego lub na początku marca 1860 r. Foster wraz z załogą wyruszył do osławionego portu niewolniczego Ouidah na terytorium dzisiejszego Beninu. Tak rozpoczęła się jedna z najlepiej udokumentowanych podróży niewolniczych w historii Stanów Zjednoczonych. Foster pozostawił odręczną relację z rejsu, zaś Meaher i kilku Afrykanów opowiadało później swoje historie dziennikarzom. Dwaj byli niewolnicy, którzy dożyli lat 30. XX w., wystąpili w krótkich filmach.

110 młodych mężczyznm kobiet i dzieci, którzy w maju 1860 r. znaleźli się na pokładzie Clotildy, pochodziło z Bante, Dahomeju, Kebbi, Atakory i innych regionów Beninu i Nigerii. Byli wśród nich członkowie grup etnicznych Joruba, Isza, Dendi, Nupe i Fon. Ich rodzice nadali im imiona takie jak Kossola, Kupollee, Abile, Abache czy Gumpa. Część tych ludzi zajmowała się handlem obwoźnym – zapewne transportowali sól, miedź oraz tkaniny. Być może produkowali żelazo. Inne osoby pewnie wyplatały materiały, hodowały pochrzyn czy wytwarzały olej palmowy.

Niektóre kobiety były zamężne i miały dzieci. Pracowały zapewne na roli i na targach. Jeden z mężczyzn, Kupollee, w obu uszach miał kolczyki w kształcie kółka oznaczające, że przeszedł inicjację w ile-orisa – domu boga – i został wyznawcą religii Jorubów. Ossa Keeby pochodził z Kebbi w Nigerii, królestwa słynącego z doskonałych rybaków.

Kilka osób, tak jak 19-letni Kossola (później znany jako Cudjo Lewis), padło ofiarą najazdu przeprowadzonego przez królestwo Dahomeju handlujące niewolnikami. Kossola mówił, że pochodził z niezamożnej rodziny, ale jego dziadek był oficerem króla Bante. Jako 14-latek szkolił się na żołnierza, a potem przeszedł inicjację do oro, jorubańskiego tajnego bractwa. Młodą dziewczynę imieniem Kehounco (Lottie Dennison) porwano tak samo jak wiele innych. Ich przymusowa podróż przez Afrykę zakończyła się w zagrodzie niewolniczej w Ouidah. Pośród niedoli i przerażenia pojmani odnaleźli tam solidarność i wsparcie, później jednak zagraniczni handlarze niewolników bezpowrotnie rozerwali tę nowo powstałą społeczność.

Jak wiemy z historii mówionej oraz wywiadów prasowych, jakich później udzielili ci, którzy przeżyli, kiedy na miejsce przyszedł Foster, kapitan Clotildy, pojmanym kazano się ustawić w 10-osobowe kręgi. Oglądał skórę, zęby, dłonie, stopy, nogi i ręce, a potem wybrał 125 osób. Wieczorem powiedziano im, że wyruszą nazajutrz. Wielu pojmanych spędziło noc, płacząc.

Nie mieli pojęcia, co ich czeka, nie chcieli się rozstawać z bliskimi. Rankiem cała grupa w przygnębieniu ruszyła przez lagunę. Brodzili w stronę plaży po szyję w wodzie, a później łódki zabrały ich na Clotildę. To, co nastąpiło potem, prześladowało ich do końca życia. Kazano im się rozebrać. Całkowita nagość Afrykanów była w handlu niewolniczym regułą, oficjalnie w celu utrzymania czystości – choć było to dość nieskuteczne. Jeszcze wiele lat później ostatni żyjący ludzie z Clotildy pieklili się, wspominając tamto upokorzenie, gdy od gołych dzikusów wyzywali ich Amerykanie uważający, że nagość jest „afrykańska”.

Nim załadunek dobiegł końca, Foster dostrzegł zbliżające się parowce. Obawiając się, że zostanie złapany, odpłynął, pozostawiając na plaży 15 osób. Przez pierwsze 13 dni rejsu wszyscy pojmani musieli pozostawać w ładowni. Gdy wiele dekad później, w 1906 r., Abache (Clara Turner) opowiadała dziennikarzowi z magazynu Harper’s o brudzie, mroku, upale, łańcuchach i łaknieniu, „jej oczy płonęły, wspomnienie wzburzyło jej duszę w niewysłowiony sposób”.

Rozpacz, ból i przerażenie jeszcze silniej dotykały bezsilnych rodziców, niezdolnych ulżyć strachowi i cierpieniu swych dzieci. Jedna z kobiet, znana później jako Gracie, płynęła z czterema córkami. Najmłodsza z nich, Matilda, miała dwa lata. Brak wody był torturą, a posiłki – złożone z melasy i kleiku – nie pomagały. Od słodkich pokarmów jeszcze bardziej chciało się pić. Dostawali tylko „jeden łyk” dwa razy dziennie, a smakował jak ocet. Przelotną ulgę przynosił im deszcz, gdy udawało im się łapać krople w usta i dłonie. Dwie osoby zmarły.

Statki niewolnicze były miejscem niewysłowionego cierpienia. Kluczowa była solidarność, więc ci, którzy przetrwali, nawiązywali więzi na całe życie, niekiedy łączące pokolenia – pod warunkiem że później pojmanych znów nie rozdzielono. Przez półtora miesiąca na pokładzie Clotildy narodziła się taka właśnie społeczność. Ósmego czerwca marynarze dostrzegli ląd.

Usłyszeli hałas przypominający bzyczenie roju pszczół. To był holownik, który wprowadził Clotildę do zatoki Mobile. Tam Afrykanów przeniesiono na parowiec należący do brata Timothy’ego Meahera, Burnsa, i zabrano w górę rzeki na plantację Johna Dabneya. Tymczasem Foster zabrał swój statek w pobliże wyspy Twelve Mile. Ohydnych śladów podróży niewolniczej nie dało się ukryć i Fosterowi groziła kara śmierci, gdyby został złapany. Podpalił więc drewno, albo może olej z latarni, i statek, który zbudował przed pięcioma laty, stanął w płomieniach.

Właściciele niewolników na głębokim Południu, którym brakowało rąk do pracy na rozwijających się plantacjach, od lat kupowali ludzi z rejonów położonych dalej na północ – za ich zdaniem skandaliczne ceny. Międzynarodowy handel niewolnikami był nielegalny, wielu uciekało się więc do przemytu. W Alabamie, mimo środków ostrożności przedsięwziętych przez Fostera i Meahera, w ciągu dwóch dni o ich „tajnym” przybyciu mówiono w całym mieście i pisano w gazetach. Tymczasem młodzi Afrykanie wysiedli na ląd wśród kęp trzcin na pełnym komarów pustkowiu plantacji Dabneya w hrabstwie Clarke. Przenoszono ich z miejsca na miejsce, by uniknąć wykrycia. Karmiono mięsem i mąką kukurydzianą, od której chorowali.

Zaakceptowali szmaty, skóry i kawałki worków po kukurydzy zamiast ubrań. Kiedy władze wysłały na poszukiwania zespół pod dowództwem szeryfa federalnego, Afrykanów zdążono już przenieść na plantację Burnsa. Jak przyznawali pół wieku później, „prawie umarli z rozpaczy”. Timothy Meaher, chcąc szybko dokończyć swoje interesy, zorganizował aukcję. Nowo powstałą rodzinę ponownie rozdzielono – towarzysze rejsu płakali, śpiewali pieśń na pożegnanie, życzyli sobie „żadnych niebezpieczeństw na drodze”.

Około 80 osób zabrano do Mobile, a jak donosiła gazeta Mercury z 23 lipca 1860 r., „część Murzynów, którzy nie nauczyli się mówić po angielsku, wkrótce pojechała koleją. (…) Było to 25 osób, wszystkie najwyraźniej czystej, nieskażonej afrykańskiej rasy”. Kiedy szli, akurat przejeżdżał cyrk. Afrykanie usłyszeli słonia i zaczęli wykrzykiwać: „Ile, ile, ajanaku, ajanaku: („dom” i „słoń” w językach joruba i fon). Resztę życia spędzili rozsiani po „czarnym pasie” Alabamy. Gracie sprzedano razem z dwiema córkami, ale ku swej rozpaczy nigdy się nie dowiedziała, co spotkało dwie pozostałe.

Timothy’ego Meahera aresztowano, wypuszczono za kaucją, postawiono przed sądem i oczyszczono ze wszystkich zarzutów. Sprawy federalne przeciwko Meaherowi i Dabneyowi oddalono, ponieważ rzeczonych Murzynów nigdy nie znaleziono. Foster dostał tysiąc dolarów kary za nieodprowadzenie cła od importowanego towaru. Timothy Meaher zachował sobie 16 mężczyzn i 16 kobiet. Burns wziął 20 Afrykanów, w tym Kehounco, a James Meaher – Kossolę i siedem innych osób. Foster dostał 16, w tym Abile (Celię Lewis). Każda z osób kupionych w Ouidah za sto dolarów była teraz warta tysiąc, a po aklimatyzacji można je było sprzedać za dwa do sześciu tysięcy w przeliczeniu na dzisiejszą wartość pieniądza.

Następnym etapem udręki było przybycie do dzikiego świata plantacji zamieszkiwanego przez czarnych i białych nieznajomych. Dotąd byli członkami ludów Joruba, Dendi, Nupe czy Fon, posługiwali się różnymi językami i mieli inną kulturę. Teraz stali się Afrykanami. Identyfikacja z kontynentem była dla nich czymś równie obcym jak dla Europejczyków. Przyjęli jednak tę nową tożsamość z dumą, bez względu na wzgardę innych ludzi. Noah Hart, zniewolony na plantacji Timothy’ego Meahera, wspominał, że wyglądali niebezpiecznie, ale nigdy nie zagrażali Afroamerykanom z plantacji i nigdy nie kłócili się między sobą. Działając jako grupa, nie dawali się ani białym, ani czarnym. Kilka razy zbiorowo dokonywali aktów oporu, nie bacząc na konsekwencje.

Kiedy Polly, kucharka Meahera, uderzyła jedną z młodych dziewcząt, ta – według słów Harta – krzyczała „jak dzika kotka w ciemności”. Jej towarzysze ze statku przybiegli z pola z grabiami, łopatami i kijami w rękach. Polly uciekła po schodach do pokoju Mary Meaher. Ruszyli za nią i zaczęli walić w drzwi. Polly odeszła z pracy. Kiedy indziej nadzorca Burnsa zamierzał wychłostać pewną młodą kobietę.

Wszyscy rzucili się na niego, wyrwali mu pejcz i go pobili. Już nigdy więcej nie spróbował zastosować przeciwko nim przemocy. Jeden z Afrykanów, Sakarago, pokłócił się z białym, nie zważając na wysoką cenę, jaką mógł zapłacić za swą śmiałość.

Wydaje się jednak, że tam, gdzie towarzysze podróży byli odosobnieni, na plantacjach, gdzie było ich tylko dwoje czy troje, traktowano ich źle. Redoshi (Sallie Smith) opowiedziała działaczce na rzecz praw obywatelskich Amelii Boyton Robinson, że „właściciele niewolników i nadzorcy bili nas za każdy drobiazg, kiedy nie rozumieliśmy amerykańskiej mowy”.

Afrykanie spędzali większość czasu we własnym towarzystwie i kultywowali praktyki, z którymi się wychowali. Ludzie z Atakory w dzisiejszym Beninie chowali swoich zmarłych w głębokich grobach, a ciała owijali korą. Jorubowie zanurzali noworodki w strumieniu, szukając oznak witalności. Pewna para z ludu Fon wytatuowała synowi na piersi węża zjadającego własny ogon – symbol królestwa Dahomeju.

Towarzysze rejsu przez pięć lat harowali na polach bawełny, ryżu i trzciny cukrowej. W Mobile kilku mężczyzn pracowało na statkach rzecznych, dorzucało tony drewna do pieców, ładowało i wyładowywało bele bawełny. Podczas wojny secesyjnej żyli w opłakanych warunkach, zmuszeni do budowy miejskich fortyfikacji. W końcu 12 kwietnia 1865 r. nadeszła wolność, gdy do miasta wkroczyły wojska Unii. Afrykanie świętowali w rytmie bębna.

Mężczyźni pracowali w Mobile w tartakach, fabrykach prochu i na kolejowych bocznicach. Kobiety uprawiały warzywa i sprzedawały je, krążąc od drzwi do drzwi. Aby nadać strukturę swojej odtworzonej społeczności, wybrali wodza, Gumpę (Petera Lee), arystokratę spokrewnionego z królem Dahomeju, oraz dwóch sędziów, Charliego Lewisa i Jabe’a Shade’a, zielarza i lekarza. Nawiązali też kontakt z innymi towarzyszami podróży, przebywającymi 240 km dalej, w hrabstwie Dallas. Żyjąc bardzo skromnie, oszczędzali, ile się dało, pragnąc wrócić do domu. Ale to nie wystarczyło. Obrali zatem inną strategię, którą Kossola wyjaśnił Meaherowi.

„Kapitanie Timie – powiedział. – Ty nas tu sprowadziłeś z naszego kraju, gdzie mieliśmy ziemię i dom. Ty zrobiłeś z nas niewolników. Teraz jesteśmy wolni, bez kraju, ziemi i domu. Może dasz nam trochę tej ziemi tutaj i pozwolisz, żebyśmy tu sobie zbudowali afrykańskie miasto”. Domagali się odszkodowań. Meaher był oburzony. Społeczność nie dała za wygraną i w końcu zdołała wykupić ziemię, m.in. od Meaherów.

Cztery rodziny wspólnie zgromadziły środki i osiedliły się na 4 ha znanych do dziś jako Lewis Quarters, na cześć Charliego Lewisa. 3 km dalej największe, 20-hektarowe osiedle powstało pośród sosen, cyprysów i jałowców. Nowi właściciele, tak jak zrobiliby to w ojczyźnie, wspólnie zbudowali blisko 40 drewnianych domów.

Każdy z nich był otoczony kwiatami, miał ogródek warzywny i drzewa owocowe. Później postawili także szkołę i kościół. Kościół baptystyczny Old Landmark przylegał do ziemi Abile i Kossoli i był zorientowany na wschód, w kierunku Afryki. Nieopodal znajdował się cmentarz. Osadę nazwali Africatown. Chcieli wrócić do Afryki, ale już na zawsze mieli zostać w Mobile.

Postępowa polityka okresu rekonstrukcji pomagała wyzwolonym, ale wkrótce miało się to zmienić. Podczas kampanii wyborczej do Kongresu w 1874 r. na łamach Mobile Daily Register wezwano białych, aby odpowiedzieli na apel białej supremacji. Timothy Meaher naciskał na afrykańskich mężczyzn znaturalizowanych w 1868 r., żeby głosowali na Demokratów, partię popierającą niewolnictwo. Wątpił jednak, że to zrobią, więc w dniu wyborów oznajmił urzędnikom w punktach wyborczych, że są obcokrajowcami.

Charliego, Polleego i Cudja odesłano z kwitkiem. Meaher wskoczył na koń i nie dopuścił, by zagłosowali w dwóch innych punktach. Mężczyźni poszli do Mobile, pokonując pieszo 8 km. Za udział w głosowaniu kazano im zapłacić po dolarze od osoby, co równało się prawie całodniowym zarobkom. Zapłacili. Każdy dostał dokument potwierdzający, że oddali głos. Zachowali te dokumenty przez dziesięciolecia.

Kehounco i jej mąż, pochodzący z Karoliny Południowej James Dennison, przystąpili do pierwszego ruchu na rzecz odszkodowań. Kiedy James zmarł, Kehounco nie przestała zabiegać o jego wojskową emeryturę z tytułu służby w armii Unii. W hrabstwie Dallas 72-letnia Matilda przeszła pieszo 24 km do sędziego spadkowego w Selmie, by domagać się zadośćuczynienia dla Afrykanów wyrwanych z ziemi rodzinnej. Walka Afrykanów o ich prawa przyjęła nowy kierunek w 1902 r. Kossola został potrącony przez pociąg i poważnie ranny; pół roku później to samo spotkało Gumpę. Obaj pozwali firmy kolejowe. Gumpa zmarł, nim zapadł wyrok – trochę pieniędzy otrzymały jego wnuki – a rok później do sądu trafiła sprawa Cudjo Lewis kontra Louisville and Nashville Railroad Company.

Wbrew oczekiwaniom przysięgli przyznali mu 650 dolarów (19 tys. w przeliczeniu na dzisiejsze pieniądze). L&N odwołało się jednak od tego wyroku do Sądu Najwyższego Alabamy i wygrało. Wraz z nadejściem XX w. towarzysze z Clotildy mieli już za sobą więcej czasu spędzonego w Ameryce niż w ojczyźnie. Większość przyjęła amerykańskie nazwiska i przeszła na chrześcijaństwo. Kilka osób wzięło ślub z Afroamerykanami. Przyjęli miejscowe zwyczaje, nie odwracając się jednak od kultur, które kochali.

Dzieci chodzące do szkoły wychowywały się między tymi dwoma światami. Córka Matildy służyła matce za tłumaczkę. Każde z nich miało amerykańskie imię, używane w świecie zewnętrznym, w którym często padały ofiarą ostracyzmu, nazywane małpami i dzikusami. Afrykańskie imię zarezerwowane było dla szerokiej rodziny. Helen Jackson, wnuczka Ossy Keeby, wyznała:

– Wszyscy byliśmy jedną rodziną. Nauczyliśmy się, żeby każdego Afrykanina w naszym wieku nazywać kuzynem. Wiedzieliśmy, że są tacy sami jak my i że my różnimy się od wszystkich innych. Dzieci czuły się bezpieczne. Mieliśmy ziemię, mieliśmy rodzinę. Żyło nam się dobrze. Cieszę się, że tam się wychowałam – przyznała Olivette Howze, prawnuczka Abache. Jeśli ich miasteczko było życiową przystanią, to afrykańskie ziemie rodzinne jawiły się jako idylliczne miejsca, o których śnili.

– Powiadają, że było tam dobrze – wspominała Eva Allen Jones, córka Kupollee. – Widziałam, jak siedzą i płaczą. Widziałam ojca i wuja Cudja, jak płaczą, rozmawiając o domu.

Kossola zmarł w 1935 r., Redoshi rok później. Inni żyli może trochę dłużej. Założyciele Africatown, istniejącego do dziś, stworzyli schronienie przed Amerykanami, białymi i czarnymi. Dostosowali się do okoliczności, ale swoje powodzenie wyraźnie zawdzięczali fundamentom afrykańskiego etosu, na pierwszym miejscu stawiającego rodzinę i społeczność. Kilkadziesiąt lat po zejściu z pokładu Clotildy Ossa Keeby powiedział: – Wracam do Afryki każdej nocy, w swoich snach.

Do Afrykanów wkrótce dołączyło kilka afroamerykańskich rodzin, które wyprowadziły się z farmy, by szukać pracy w pobliskich fabrykach i porcie. W 1910 r. tamtejsza społeczność zbudowała Szkołę Zawodową Hrabstwa Mobile, która przez kolejne dekady wykształciła dziesiątki duchownych, nauczycieli, przedsiębiorców, a nawet kilku zawodowych sportowców.

W latach 60. pracowały tam już dwie wielkie papiernie, łatwo było o pracę, a w Africatown mieszkało ponad 12 tys. osób. Anderson Flen wychował się w latach świetności miasteczka i pamięta je jako miejsce, gdzie dzieci rozmawiały ze starszymi ludźmi na werandach, a starsi dbali o to, by żadne z dzieci nie chodziło głodne. Gdy obwozi mnie po miasteczku, mówi, że za jego młodych lat mieli tu znacznie lepszą wodę.

– Łowiliśmy leszcze, mikuny, cefale, sumiki, flądry i kalinki błękitne. Rosły drzewka owocowe, jagody i figi. Świętnie się tu dorastało.

Jak mówi Flen, szkoła zawodowa była sercem tutejszej społeczności. Jej dzwon odzywał się z każdej okazji – zwycięstwa drużyny futbolowej, pożaru, pogrzebu. Uczniowie przez trzy dni w tygodniu nosili jednakowe koszule i krawaty albo sukienki i wpajano im „pięć należytości”:

– Należyte strój, mowę, oczytanie, obycie w świecie i opanowanie – wymienia Flen, który w ostatniej klasie był przewodniczącym swojego rocznika, a obecnie kieruje stowarzyszeniem absolwentów szkoły.

Dziś w Africatown widać tylko cień dawnej świetności. Wśród kwartałów rozsypujących się biednych wąskich domów tylko gdzieniegdzie stoi jakiś większy, ładniejszy, ceglany, z kwiatami w ogrodzie. Zamieszkany jest mniej więcej co drugi – reszta stoi pusta i prosi się o rozbiórkę. Duże osiedle komunalne wybudowane w latach 60., któremu mieszkańcy nadali nazwę Wesołe Wzgórza, zabite deskami czeka na wyburzenie. Wzdłuż rzeki ciągną się zakłady przemysłu ciężkiego – fabryki chemiczne, magazyn zbiornikowy firmy paliwowej i ostatnia działająca papiernia.

Czteropasmowy most Africatown, ukończony w 1991 r., zbudowano ponad sercem dzielnicy handlowej. Obecnie ruchliwa Bay Bridge Road przecina miejscowość na pół, oddzielając historyczny kościół baptystyczny Union Missionary od cmentarza, na którym pochowano kilku jego afrykańskich założycieli.

„Tutejszą historyczną społeczność od dawna nękają problemy środowiska” – mówi Joe Womack, emerytowany major marines i założyciel miejscowej grupy Czysta, Zdrowa, Wykształcona, Bezpieczna i Zrównoważona Społeczność, której nazwa odzwierciedla jej aspiracje. Jak twierdzi Womack, przemysł dał ludziom pracę, ale przyniósł też zanieczyszczenie i nowotwory wywoływane zdaniem wielu mieszkańców przez wyziewy z miejscowych fabryk.

Kilka lat temu mieszkańcy Africatown przyczynili się do udaremnienia budowy kolejnego magazynu zbiornikowego, dokładnie naprzeciw Szkoły Zawodowej Hrabstwa Mobile. Wnoszą też pozew przeciwko koncernowi International Paper za zanieczyszczanie powietrza, gleby i wody oraz nieoczyszczanie wcześniejszych skażeń. Tymczasem izba handlu w Mobile stara się przyciągnąć tutaj jeszcze więcej przemysłu, promując okolicę jako część Korytarza Chemicznego Wybrzeża Zatoki Alabamy.

– To wszystko element wielkiego planu zbudowania tutaj mostu za 2 mld dol. i przebicia tuneli pod rzeką, żeby mogły wpływać supertankowce – mówi Womack. – Miasto nie dba o naszą społeczność, bo chce zindustrializować cały teren. Chcą po prostu zarabiać więcej pieniędzy. Ale mogliby je zarabiać na turystyce. Musimy ich tylko odpowiednio ponaciskać.

Womack i inni przywódcy lokalnej społeczności twierdzą, że odkrycie wraku Clotildy stało się impulsem do leczenia starych ran i tchnięcia w okolicę nowego życia. Zainicjowano projekty takie jak Africantown Connections Blueway mające na nowo połączyć tutejsze społeczności z rzeką i ze sobą nawzajem. Planuje się także utworzenie parku stanowego w pobliskim Prichard – którego miastem partnerskim od 1986 r. jest Ouidah w Beninie.
Amerykański Instytut Architektów, Krajowa Organizacja Architektów Mniejszościowych i Visit Mobile są patronami międzynarodowego konkursu na projekty nowego centrum turystycznego, odnowionej szkoły oraz muzeum i parku na nabrzeżu, gdzie zostanie zbudowana replika Clotildy. Urzędnicy Komisji Historycznej Alabamy i Narodowego Muzeum Historii i Kultury Afroamerykańskiej zaproponowali, żeby w Africatown powstał narodowy pomnik upamiętniający historię statków niewolniczych.

– To ważna część naszej historii – tłumaczy 70-letnia historyczka Lorna Gail Woods, potomkini założyciela Africatown Charliego Lewisa. – Amistad i Titanic mają swoje wystawy podróżujące po świecie, więc dlaczego nie Clotilda?

W Waszyngtonie zbudowali cały budynek – mówi, mając na myśli muzeum afroamerykańskie. – Czemu nie stworzyć czegoś związanego z Clotildą? Dzisiejsze dzieciaki powinny mieć poczucie jakiegoś domknięcia. Mamy tutaj kawałek wielkiej historii, który trzeba opowiedzieć całemu światu! Anderson Flen jest tego samego zdania:

– W tym kraju jest teraz dużo bólu. Dopóki nie zajmiemy się meritum kwestii rasowej zamiast błahostkami, nie zaleczymy ran. Dopóki nie zajmiemy się tym bólem.

Robert Meaher zna historię o tym, jak jego pradziadek Timothy Meaher zorganizował ostatni transport niewolników na teren Stanów Zjednoczonych i jak Clotildę zatopiono w pobliżu Mobile. Ma jednak wątpliwości, czy wrak odkryty w mętnych wodach rzeki to rzeczywiście ten statek. Powołuje się na inne przypadki z minionych dziesięcioleci, kiedy twierdzono, że dokonano tego znaleziska. Podkreśla również, że jego przodek nigdy nie został skazany za żadne przestępstwo, zwraca też uwagę na winę innych osób, takich jak ludzie, którzy sprzedali niewolników w Beninie, oraz dowodzący statkiem William Foster.

– Niewolnictwo jest złem – mówi, lecz dodaje: – Jeśli twój brat kogoś zabije, to nie jest twoja wina. – Deklaruje jednak: – Przeproszę. Coś takiego było złe.

Meaher, jedyny członek tej rodziny, który udziela wywiadów, mówi, że przeprowadził własne śledztwo dotyczące Clotildy. Zgromadził szczegółowe informacje związane ze statkiem i jego ładunkiem. Zachował m.in. artykuł z Mobile Register z 1931 r. poświęcony Cudjowi Lewisowi. Zakreślił w nim wypowiedź Lewisa: „Ostatecznie cieszę się, że tu jestem, bo kiedy byłem tam, nie wiedziałem, że istnieje Bóg”. Dla Meahera, człowieka religijnego, nie jest to błahostka. Jak mówi, związek jego rodziny z tą historią sprawił, że Meaherowie darowali ziemię kościołowi w Africatown, a także teren pod park. Mężczyzna dokonuje również darowizn na rzecz organizacji non profit rozsyłającej statki szpitalne po całym świecie, w tym do Beninu.

73-letni Meaher od ok. 20 lat nie jest zaangażowany w zarządzanie rodzinnymi nieruchomościami, dlatego nie może się wypowiadać na temat planów związanych z terenami w Africatown i okolicy. Zapytany o to, czy byłby zainteresowany spotkaniem z potomkami ludzi z Clotildy, mówi jasno: – Nie jestem na to otwarty.

Joycelyn Davis, potomkini przywiezionego na pokładzie Clotildy Charliego Lewisa, mieszka w pobliżu skrzyżowania Timothy i Meaher Avenue. Mówi, że zapewne zdarzało jej się widywać członków rodziny Meaherów w sklepie spożywczym albo stać z nimi w kolejce po kawę. Nigdy nie rozmawiali, zastanawiała się jednak, o co by ich zapytała, gdyby miała taką okazję.

– Gdyby mogli po prostu z nami usiąść i powtórzyć nam tę historię, którą im opowiadano. Bo to musiała być jakaś historia – mówi. Rozważała również skontaktowanie się z potomkami Fostera oraz osobami z Beninu, których przodkowie sprzedali jej przodków handlarzom.

– Tu chodzi o coś znacznie ważniejszego niż odegranie się na kimś – tłumaczy. – O coś znacznie ważniejszego niż pieniądze.

Taka więź, która potomkom uczestników najdramatyczniejszego podziału rasowego w historii Ameryki pozwoli znaleźć pojednanie, jest możliwa. W 2009 r. potomkowie Homera Plessy’ego i sędziego Howarda Fergusona, dwóch stron niesławnej sprawy sądowej z 1896 r., która zakończyła się decyzją Sądu Najwyższego zatwierdzającą segregację rasową, utworzyli fundację, której celem jest nauczanie o skutkach tamtego wyroku i jego współczesnym znaczeniu. Phoebe Ferguson, praprawnuczka sędziego, spotkała się z Keithem Plessym, prawnukiem kuzyna Homera Plessy’ego, niedługo po tym, kiedy poznała rolę swojej rodziny w historii.

– Brakowało mi słów, żeby opisać symboliczną moc tego, że byliśmy razem, chociaż właściwie nic nie robiliśmy oprócz tego, że zostaliśmy przyjaciółmi – mówi Ferguson. – Wiedziałam, że to nie moja wina, ale to jest dziedzictwo mojej rodziny. To, że mamy XXI wiek, nie daje nam prawa, żeby nic z tym nie robić. Jak podkreślają Ferguson i Plessy, na początek trzeba pogodzić się z historią.

– Spoczywa na nas odpowiedzialność, żeby za naszego życia naprawić co się da – tłumaczy Plessy.

O Afroamerykanach mówi: – Byli tu niemile widziani, zmuszani do pracy, torturowani, mordowani, co tylko może przyjść do głowy. To wszystko zrobiono nam. I dodaje, że wybaczenie zaczyna się od tego, żeby pogodzić się z wyrządzonym złem i przeprosić za nie.

Reklama

Źródło: NationalGeographic.com: America’s last slave ship stole them from home. It couldn’t steal their identities.

Reklama
Reklama
Reklama