Polscy piłkarze mogli zdobyć złoto olimpijskie. Dlaczego im się nie udało?
88 lat temu polscy piłkarze byli o krok od historycznego triumfu. I to na oczach Hitlera! Niestety, zgubiły ich… nasze narodowe wady.
- Teodor Peterek
Spis treści:
- Zagraniczny trener na ratunek
- Amatorzy, wódka i pieniądze
- Bliski bojkot igrzysk
- Regulamin idealny dla naszych piłkarzy?
- Medal na wyciągnięcie ręki
- Widoczny brak Eziego
- Piłka toczy się dalej
Wielu kibicom pierwsze sukcesy polskiej reprezentacji kojarzą się z latami 70. Zanim jednak Orły Górskiego zdobyły złoty medal Igrzysk Olimpijskich w Monachium, a potem wyszarpały remis na Wembley, nasi piłkarze mieli już wcześniej okazję zamieszać na światowej arenie. Choć więc początki futbolu w wyniszczonym kraju były trudne, Polacy mieli swoje ambicje. Tak powstał plan podbicia Berlina, gdzie w 1936 r. odbywały się igrzyska olimpijskie.
Zagraniczny trener na ratunek
Aby zwiększyć szanse narodowej jedenastki, PZPN zaufał zagranicznemu trenerowi – w 1935 r. podpisał kontrakt z Kurtem Otto. Niemiec miał unowocześnić metody treningowe reprezentacji. Za selekcję i prowadzenie drużyny odpowiadał jednak Józef Kałuża pełniący najważniejszą funkcję w ekipie – tzw. kapitana związkowego. Atutem drużyny mieli być przede wszystkim napastnicy. Wśród nich wyróżniało się trio z Ruchu Hajduki Wielkie (miasto przyłączone potem do Chorzowa, dziś dzielnica Chorzów Batory): Gerard Wodarz, Teodor Peterek i Ernest Wilimowski.
Owi „trzej królowie” dominowali w 1936 r. na polskich boiskach. Na tyle, że Wilimowski i Peterek toczyli pojedynki właściwie już nie z rywalami, lecz między sobą – o miano ligowego króla strzelców. Nic dziwnego, że kibice zacierali ręce na myśl o golach strzelanych przez graczy Ruchu olimpijskim przeciwnikom.
Na szczególną uwagę zasługiwał „Ezi” Wilimowski. Tuż przed turniejem olimpijskim skończył zaledwie 20 lat, ale kibice nie mieli wątpliwości, że zajdzie daleko. Znany językoznawca Jan Miodek, zagorzały fan Ruchu Chorzów i jego powojennej gwiazdy Gerarda Cieślika, wspominał: „Mój ojciec – stary piłkarz i wielki kibic – powtarzał mi do śmierci: »Nie odbieram ci miłości do Cieślika, bo sam go bardzo lubię, ale pamiętaj, że piłkarskim geniuszem był Wilimowski«”. Piłkarza cenił też trener Kałuża. Lecz oto kilka tygodni przed igrzyskami nastąpił prawdziwy wstrząs: Wilimowskiego usunięto z reprezentacji!
Amatorzy, wódka i pieniądze
W prawach zawodnika zawiesiła Wilimowskiego krajowa federacja. Do dzisiaj trudno rozstrzygnąć, co było prawdziwą przyczyną takiego kroku – wiadomo tylko, jakie były okoliczności i pretekst. Oto mistrzowska drużyna Ruchu, kilkadziesiąt godzin po pokonaniu bardzo mocnej Wisły, poległa w towarzyskiej potyczce z dużo niżej notowaną Cracovią 0:9. Winę za szokujący wynik zrzucono na zawodników Ruchu, którzy między meczami urządzili sobie alkoholową libację.
Co więcej, zawodnicy Ruchu mieli otrzymać za zwycięstwo nad Wisłą wynagrodzenie wysokości 50 zł. W tych czasach płacenie piłkarzom było zabronione. Nic dziwnego, że PZPN walczący z wszelkimi przejawami zawodowstwa w polskiej lidze wszczął śledztwo. Doszło do przesłuchań i powołania specjalnej komisji. I tu dochodzimy do najpoważniejszej kwestii: Wilimowski miał ponoć zlekceważyć ją i złożyć fałszywe zeznania. Właśnie kłamstwo, uznane za złamanie przysięgi olimpijskiej, podano jako przyczynę brzemiennego w skutki zawieszenia.
Choć może prawdziwa przyczyna leżała gdzie indziej? Ezi zaczynał karierę w klubie 1. FC Katowice, uważanym za niemiecki. Zdaniem dziennikarza Pawła Czado, specjalizującego się w historii śląskiego sportu, PZPN mógł sprzeciwiać się wysłaniu wychowanka takiego klubu do Berlina rządzonego przez nazistów… Którąkolwiek z wersji uznamy za słuszną, większość badających tę sprawę jest zgodna: Wilimowski stał się ofiarą rozgrywek działaczy.
W owym czasie narastał konflikt między PZPN i Ruchem na wielu polach. Piłkarska centrala próbowała przejąć zyski czerpane przez najpopularniejszy klub z organizacji arcypopularnych meczów. Mistrz Polski z kolei próbował wykorzystać swoją sportową dominację do zdobycia znacznej niezależności. Animozje i konflikty interesów odbiły się na Wilimowskim. Jako zawodnik prowadzący się dość swobodnie, był wymarzonym kozłem ofiarnym. Latem 1936 r. zawieszony był zarówno Ruch (PZPN kontrolował hajduckie księgi rachunkowe), jak i jego największa gwiazda. Lecz reprezentacja, mimo braku najlepszego zawodnika, ruszała do Berlina pełna nadziei.
Bliski bojkot igrzysk
Organizację igrzysk przyznano Niemcom w 1931 r., czyli przed dojściem Hitlera do władzy. Późniejsze wydarzenia w III Rzeszy wzbudziły jednak tyle zastrzeżeń, że odezwały się głosy wzywające do odebrania imprezy Berlinowi, ewentualnie jej zbojkotowania. Do tego jednak nie doszło. Z obecnej perspektywy igrzyska organizowane przez hitlerowców budzą grozę. Jednak w 1936 r. większość obserwatorów bagatelizowała trzepocące w całym mieście flagi ze swastykami i wznoszone przez tłumy okrzyki „Sieg heil!”. „Przegląd Sportowy”, opisujący przyjazd do Berlina pociągu z polskimi olimpijczykami, martwił się nie nazistowskimi gestami, lecz gęstymi chmurami i siąpiącym deszczem. Korespondent gazety zwracał ponadto uwagę na serdeczne przyjęcie zgotowane naszym sportowcom przez tłumy kibiców zgromadzone na dworcu kolejowym.
Również ceremonia otwarcia imprezy nie wzbudziła zastrzeżeń naszego największego sportowego dziennika. W relacji wspomniano o przytłaczającej atmosferze wielkiego stadionu, krótkim przemówieniu Hitlera, 30 tysiącach gołębi wypuszczonych w niebo i pozdrowieniu Führera przez francuską ekipę, która wyciągnęła prawe ręce w „starożytnym geście olimpijskim”, wywołującym rzecz jasna entuzjazm widzów.
Polscy piłkarze wzięli udział w ceremonii otwarcia. Jednak dla nich igrzyska zaczęły się tak naprawdę kilka dni wcześniej – wraz z losowaniem i ustaleniem turniejowej „drabinki”. Te nastroiły wszystkich nader optymistycznie. „Przegląd Sportowy” przewidywał nawet, że jest szansa na awans do grona czterech najlepszych ekip turnieju (na pozostałe miejsca typował Szwedów, Niemców i Peruwiańczyków). Bo rywal w I rundzie – Węgrzy – był w zasięgu Polaków. Madziarzy nie przysłali bowiem do Berlina swoich najlepszych piłkarzy – Węgry reprezentowali amatorzy, którzy nie odgrywali znaczącej roli nawet w najsłabszych ligowych klubach. „Przegląd Sportowy” stwierdził, że byli co najmniej o półtorej klasy gorsi od pierwszej reprezentacji kraju.
Regulamin idealny dla naszych piłkarzy?
Potwierdziły to wydarzenia na boisku. Polacy wygrali bowiem z Węgrami 3:0. Dwie bramki strzelił młody Hubert Gad. W ten sposób zaczął wykorzystywać szansę, jaką była dla niego nieobecność Wilimowskiego.
W kolejnej rundzie czekał rywal, którego nazwa onieśmielała: Wielka Brytania. Znowu jednak ratunek stanowił dla nas olimpijski regulamin, który pozwalał na start wyłącznie amatorom. W ojczyźnie futbolu już dawno postawiono na profesjonalizm, więc do Berlina mogli przyjechać zawodnicy co najwyżej drugorzędni. Nikt wprawdzie nie zamierzał lekceważyć nawet takiej drużyny, bo brytyjski futbol wzbudzał wówczas olbrzymi szacunek, ale nadzieje na awans były w pełni zasadne.
Początek meczu wydawał się to potwierdzać, bo na pierwszą bramkę rywala nasi zawodnicy odpowiedzieli aż pięcioma (hat-trick Wodarza w ciągu 9 minut!). Wydawało się, że można już spokojnie odetchnąć. Brytyjczycy jednak nie poddali się i doprowadzili do wyniku 4:5. Najwięcej strachu napędził nam strzelec dwóch goli Bernard Joy, na co dzień pracujący jako nauczyciel w szkole średniej. Na szczęście ani jemu, ani jego kolegom nie udało się doprowadzić do remisu i Polacy mogli się cieszyć z awansu do strefy medalowej.
W półfinale mieli już na nas czekać Peruwiańczycy. Tyle że pokonani przez nich po dogrywce Austriacy zgłosili protest: kibice Peru jakoby wtargnęli na boisko, a jeden z nich miał ze sobą rewolwer! Zarządzono więc powtórkę ćwierćfinałowego meczu. Obrażeni gracze z Ameryki Południowej nie zgodzili się na takie rozwiązanie i zostali zdyskwalifikowani.
Ostatecznie więc na naszej drodze do finału mieli stanąć Austriacy. Nie była to zresztą jedyna niespodzianka turnieju. Do półfinału nie dotarli Szwedzi, pokonani w I rundzie przez Japonię. Jednak największą sensację sprawiła Norwegia, wygrywając z Niemcami. Świadkami tego wydarzenia byli m.in. Goebbels, Hess i sam Hitler, dla którego był to prawdopodobnie jedyny w życiu obejrzany mecz piłkarski. W tych okolicznościach wielu obserwatorów uznało, że faworytem do zdobycia złotego medalu stała się Polska!
Medal na wyciągnięcie ręki
Najpierw jednak trzeba było uporać się z Austrią. Również ten kraj reprezentowali zawodnicy odbiegający poziomem od najlepszych w kraju. Nikt nie spodziewał się ich zwycięstwa nad Egiptem, a zwłaszcza nad Peru, nawet jeśli okoliczności drugiego triumfu budziły zastrzeżenia. Polacy mogli z optymizmem przystąpić do gry. Jedynym zmartwieniem była kontuzja napastnika Fryderyka Scherfke. Poobijany przez Brytyjczyków, miał odpocząć i zbierać siły na finał.
Spodziewano się, że zastąpi go Michał Matyas, król ligowych strzelców z poprzedniego sezonu (1935). Kałuża zaskoczył jednak wszystkich i do składu wstawił debiutanta Walentego Musielaka, grającego w drugorzędnym klubie działającym przy poznańskiej fabryce Hipolita Cegielskiego. Jak widać, napastników mieliśmy w składzie wielu, nie tylko z Ruchu. Wynikało to z powszechnie stosowanej taktyki 2-3-5.
Po dwóch spotkaniach rozegranych na berlińskim Post-Stadion (czyli „Stadionie Pocztowym”), 11 sierpnia 1936 r. nasi piłkarze mieli się wreszcie zaprezentować na głównej arenie igrzysk. Być może 80 tys. widzów zgromadzonych na Stadionie Olimpijskim speszyło naszych zawodników. A może zgubiła ich nadmierna pewność siebie? Faktem jest, że półfinałowy mecz zupełnie im nie wyszedł. Kolejna w tym turnieju bramka Gada okazała się jedynie trafieniem honorowym. Porażka 1:3 była przykrym zaskoczeniem – tym bardziej że rywala uznano powszechnie za najsłabszego spośród wszystkich stających naprzeciw Polaków (Austriacy przegrali potem w finale turnieju z Włochami 1:2).
Naszych piłkarzy bronił światowej sławy śpiewak Jan Kiepura. Atakował na łamach „Przeglądu Sportowego” angielskiego arbitra („dra Bartona”) za nieuznanie bramki strzelonej przez Peterka: „Bardzo się dziwię, że kierownictwo drużyny nie złożyło protestu przeciwko wynikowi z Austrią. Przecież ten gol nieuznany przez sędziego to był skandal! Gdybym ja był na boisku, nie wytrzymałbym. Zbiłbym tego Anglika na kwaśne jabłko!”.
Głównym winowajcą okrzyknięto Musielaka, choć nie tylko on popełniał poważne błędy. Do pomyłki w ustawieniu drużyny przyznał się sam Kałuża. Notabene, pechowy Musielak ostatecznie w całej swej karierze nie zagrał ani jednego oficjalnego meczu w reprezentacji. Bo nawet feralny pojedynek półfinałowy nie jest dziś uznawany za takowy (podobnie jak wcześniejsze mecze z Węgrami i Wielką Brytanią). Dlaczego? Jak wskazuje badacz piłkarskich dziejów Andrzej Gowarzewski, za oficjalny można uznać tylko taki mecz, w którym obie drużyny są istotnie najlepszymi reprezentacjami swoich krajów. Tego o naszych trzech przeciwnikach z pewnością nie można było powiedzieć. Inaczej rzecz się miała z Norwegami, z którymi czekał nas 13 sierpnia mecz o trzecie miejsce i olimpijski medal.
Widoczny brak Eziego
Podobnie jak w przypadku Polaków, nawet najlepsi norwescy piłkarze mieli status amatorów. Ale komentatorzy dostrzegali dużą szansę na ich pokonanie. Wprawdzie doceniano ich twardy, wzorowany na brytyjskim styl gry, podziwiano wielkie zwycięstwo w pojedynku z Niemcami, ale poważnie liczono na zdobycie „bronzowego” [sic!] medalu. Niestety, w obecności 90 tys. widzów (to do dzisiaj rekord frekwencji podczas meczu naszej reprezentacji na zagranicznym stadionie!) Polacy ponieśli kolejną porażkę. Tym razem jednak grali dobrze i stoczyli równą walkę, za co ich chwalono. W meczu długo utrzymywał się wynik remisowy 2:2, jednak w końcówce wszelkich nadziei pozbawił nas Arne Brustad, strzelec wszystkich goli dla swej drużyny.
Ostatecznie polscy futboliści wrócili z igrzysk w Berlinie bez medalu. Wprawdzie czwarte miejsce stanowiło i tak sukces naszej ekipy, ale biorąc pod uwagę przebieg turnieju, można było mówić o rozczarowaniu. Piłkarzy zatem doceniono, ale dominowały głosy o straconej szansie. Czy byłoby inaczej, gdyby w szeregach naszej reprezentacji znalazł się Wilimowski? Nie można tego przesądzać, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że w 1936 r. uciekł nam sprzed nosa medal. I to być może złoty!
Pikanterii sprawie dodaje fakt, że zaraz po igrzyskach Eziego odwieszono w prawach zawodnika! Bez uzasadnienia, bez rozstrzygnięcia jakichkolwiek wątpliwości, bez przeprosin. Po prostu jak gdyby nigdy nic przywrócono go do gry. Szkoda, że wyjęcie z jego kariery marnych 6 tygodni okazało się tak dotkliwe dla całego polskiego futbolu.
Piłka toczy się dalej
Po turnieju pożegnał się z polską reprezentacją trener Otto, przez niektórych podejrzewany nawet o sabotowanie gry naszej drużyny w Berlinie. Kapitanem związkowym pozostał zaś krytykowany Kałuża. Wkrótce okazało się, że była to dobra decyzja. Wprawdzie kilka kolejnych wyników nie wywołało entuzjazmu, zwłaszcza kompromitująca porażka 3:9 z Jugosławią, ale następny rok miał przynieść istotną odmianę. Oto w październiku ponownie podjęliśmy walkę o awans do mistrzostw świata. Trudno było o nadmierną radość z losowania eliminacji, bo trafiliśmy w nich na... Jugosławię. Tym razem jednak role się odmieniły i to polska drużyna triumfowała 4:0. Porażka 0:1 w rewanżu nie mogła nam już zamknąć drogi na piłkarskie salony.
A podczas turnieju finałowego we Francji reprezentacja rozegrała jeden z najdramatyczniejszych meczów w historii. W pojedynku z Brazylią pierwszą bramkę dla Polski strzelił z rzutu karnego wielki nieobecny olimpijskiego półfinału Scherfke. Potem Wilimowski dorzucił kolejne... cztery! Nawet to nie wystarczyło jednak do zwycięstwa, ale porażka 5:6 po dogrywce wzbudziła podziw i szacunek piłkarskiego świata. No i rozbudziła apetyty.
Od tej pory mieliśmy należeć do elity, a Wilimowski miał nas prowadzić już tylko do zwycięstw... Niestety, przewidywane triumfy ograniczyły się do upragnionego zwycięstwa z Węgrami – tym razem z ich najlepszą „wersją”. Po wielu porażkach wreszcie mogliśmy zatriumfować: 27 sierpnia 1939 r. na stadionie Legii wygraliśmy 4:2, a Ezi zaliczył kolejny hat-trick. Ostatni w polskiej reprezentacji. Cztery dni później piłka nożna przestała być ważna.