Prawdziwi Indianie nie są Indianami? Ich pochodzenie do dziś wzbudza kontrowersje
Wielu „czerwonoskórych”, którzy zdobyli sławę w Ameryce i Europie w XX wieku, wcale nie miało indiańskiego rodowodu. Dlaczego wielu z nich pozorowało swoje korzenie?
- Dariusz Rosiak
Spis treści:
- Czy fakty zostały zmanipulowane?
- Rodzina, która była przekonana, że są Indianami
- Od uwielbienia do pogardy
- Podszywanie się pod indiańską tożsamość
- Europejczycy szukali nowej tożsamości?
Ukraińskim kandydatem do Oscara w 2012 r. był film „Ten, który przecina ogień”. Opowiada historię Iwana Dacenki, Ukraińca urodzonego w 1918 r. we wsi Czerneczy Jar w obwodzie połtawskim. Dacenko w czasie wojny zdobył sławę jako nieustraszony pilot i został odznaczony orderem Bohatera Związku Radzieckiego. W 1944 r. miał zostać zestrzelony nad Lwowem i zginąć śmiercią bohatera.
Wszyscy wierzyli w tę wersję życia Dacenki do lat 90. XX w., kiedy czeczeński pieśniarz ludowy Mahmud Esambajew opowiedział w wywiadzie prasowym o swojej wizycie w Kahnawake, rezerwacie Mohawków w Kanadzie w 1967 r., przy okazji wystawy EXPO organizowanej wówczas w Montrealu. Radziecka delegacja miała odwiedzić rezerwat i spotkać tam wodza, który ponoć mówił płynnie po ukraińsku i pochodził z Połtawy. Sprawa ucichła, po czym po kilku latach wybuchła na całego w jednym z programów rosyjskiej telewizji. Jak opowiadał w nim Esambajew, wódz ugościł radzieckich ludzi hałuskami z barszczem i ukraińską wódką, a na koniec przedstawił się jako Iwan Dacenko z Połtawy.
Czy fakty zostały zmanipulowane?
Okazało się, że Dacenko nie zginął zestrzelony nad Lwowem, ale trafił do niemieckiej niewoli, stamtąd zaś w jakiś nieznany bliżej sposób do Kanady. Zatrudnił się na budowie w Montrealu, gdzie poznał Indiankę z Kahnawake. Zakochał się w niej, poprosił o rękę. Ojciec panny młodej się zgodził, Dacenko został zaadoptowany przez Mohawków i otrzymał imię Poking Fire (Ten, Który Przecina Ogień). Po śmierci teścia Poking Fire został wybrany na wodza Mohawków.
W ubiegłym roku odwiedziłem rezerwat Kahnawake przy okazji zbierania materiałów do książki o innej postaci, o której za chwilę. Spotkałem tam wnuczkę wodza Poking Fire’a, która na mój widok zaczęła wymachiwać rękami, jakby chciała odpędzić natrętną muchę: „Mam już dosyć ludzi, którzy przychodzą i zawracają mi głowę jakimiś bredniami”. Ni:ne McComber jest szefową marketingu w lokalnej gazecie Mohawków „The Eastern Door”.
Od lat zmaga się z kolejnymi dziennikarzami, którzy przyjeżdżają do Kahnawake weryfikować fantastyczną legendę, która – jak się okazuje – nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. „Nie było w naszej rodzinie Ukraińca, moja mama jest Jugosłowianką. Cała ta legenda wzięła się stąd, że ojciec znał kilka słów w praktycznie każdym języku. Przyjeżdżali turyści i uczył się od nich. W czasie EXPO ’67 przyjechali też jacyś Rosjanie czy Ukraińcy i jakoś się z nim porozumiewali. I ubzdurali sobie, że on jest jakimś ukraińskim pilotem”.
Ni:ne opowiada mi, jak próbowała tłumaczyć ukraińskim filmowcom, że cała historia o Dacence Mohawku nie ma sensu. Pokazywała im rodzinne dokumenty i papiery. Tłumaczyła, że muzeum Indian Village w Kahnawake założył Poking Fire już w latach 30., więc nie mógł tego zrobić ukraiński pilot zestrzelony nad Lwowem w 1944 r. „Wszystko na próżno. Oni przytakiwali, po czym wracali do siebie i dalej opowiadali te bzdury. Przestałam reagować”.
Historia Dacenki jest jedną z bardziej kuriozalnych wariacji na temat przyjmowania i nadawania tożsamości indiańskiej przez ludzi, którzy z Indianami nie mają nic wspólnego – poza tym może, że przeczytali o nich parę książek. Nie tylko zresztą białych pociągały w XX w. tego typu pomysły.
Rodzina, która była przekonana, że są Indianami
Jedna z najbardziej znanych historii wcieleniowych dotyczy Sylvestra Clarka Longa (1890–1932). Pochodził z rodziny byłych niewolników. W młodości podróżował z trupą cyrkową, a ponieważ miał nieco jaśniejszy kolor skóry niż typowi czarni, brano go za Indianina. Nie zaprzeczał, jego rodzice też twierdzili, że są Indianami, argumentując, że rdzennych Amerykanów biali także brali do niewoli – co jest prawdą. Pochodzenie indiańskie otwierało przed Sylvestrem znacznie więcej możliwości życiowych niż przed czarnym Amerykaninem. Clark skorzystał z szansy.
W 1912 r. ukończył z wyróżnieniem szkołę rezydencyjną dla Indian i już jako Czirokez rozpoczął naukę w St John’s Military Academy. Z każdą zmianą miejsca pobytu jego indiańska tożsamość umacniała się, przyjął imię Long Lance (Długa Lanca), a jego biali koledzy traktowali go jak indiańskiego wodza.
Long Lance był doskonałym kadetem, skończył szkołę z wyróżnieniem i szykował się do nauki w Akademii West Point. W podaniu na studia przedstawiał się jako pełnej krwi Czirokez, jednak nie zdał egzaminów. Być może przestraszył się ujawnienia tożsamości, które mogłoby nastąpić w trakcie weryfikacji jego danych, być może po prostu nie był wystarczająco przygotowany do nauki w elitarnej amerykańskiej akademii. Nie przeszkodziło mu to jednak dodawać faktu ukończenia szkoły do swojego CV.
Zaciągnął się do armii kanadyjskiej, walczył w I wojnie światowej we Francji, gdzie został dwukrotnie ranny i dochrapał się stopnia sierżanta. Po wojnie osiedlił się w Calgary, stolicy kanadyjskiej Alberty, skąd jako reporter lokalnej gazety regularnie odwiedzał okoliczne indiańskie rezerwaty. Występował zdecydowanie w obronie praw Indian, krytykując m.in. system asymilacji Indian i stając się rzecznikiem ich praw.
W 1922 r. Long został zaadoptowany przez plemię Czarnych Stóp i otrzymał imię Mały Bizon, pod którym przeszedł do historii. Również polskiej – wiele lat później Arkady Fiedler napisał „Małego Bizona”, książkę opartą na wspomnieniach Clarka spisanych w 1928 r. Fiedler przepisał całe fragmenty książki, zapewne nie wiedząc, że korzysta z pamiętnika fałszerza.
Wspomnienia Long Lance’a, oparte na rzeczach zasłyszanych od innych, stały się bestsellerem. A jego autor jako pierwszy rdzenny Amerykanin został członkiem prestiżowego nowojorskiego Klubu Podróżników. Fałszerstwo wyszło na jaw (m.in. po tym, gdy na planie filmu Long Lance skonfrontował się z Indianami znającymi swe tradycje – przyp. red.) i Clark został odrzucony przez amerykańską socjetę równie żarliwie jak wcześniej został przez nią przygarnięty. Pogrążony w depresji popełnił samobójstwo w 1932 r.
Od uwielbienia do pogardy
Nieco inny przypadek stanowił Archibald Belaney – Brytyjczyk, który twierdził, że jego ojcem był Szkot, a matką Apaczka. W rzeczywistości to zwykły angielski chłopiec urodzony w Hastings, który w dzieciństwie naczytał się książek o Indianach i postanowił zostać jednym z nich. W 1906 r. wyemigrował do Kanady, gdzie początkowo żył jak wielu innych białych traperów. Wkrótce jednak przyjął imię Szara Sowa.
Romansował, zmieniał żony (miał ich w sumie pięć). Zasłynął jako pisarz i obrońca przyrody. Zrobił wiele dobrego nie tylko dla Indian – to w dużym stopniu dzięki jego zabiegom udało się ocalić populację bobrów w Kanadzie. Wydawał książki, w których opisywał swoje życie i walkę o ratowanie zwierząt, stał się popularny w całym świecie anglosaskim i nie tylko. Jego tournée po Wielkiej Brytanii w 1935 r. okazało się oszałamiającym sukcesem.
Gazety nazywały go „Indiańskim świętym Franciszkiem”, tłumy waliły na jego wykłady. Podobnie jak Mały Bizon, Szara Sowa żył jednak w ciągłej obawie przed zdemaskowaniem. Po tym, gdy opuściła go indiańska żona, popadł w alkoholizm i zmarł w wieku niecałych 50 lat. Krótko po jego śmierci prawdziwą tożsamość Szarej Sowy wyjawiła światu jego pierwsza żona (Angele Egwuna z plemienia Odżibwejów). Podobnie jak w przypadku Long Lance’a opinia publiczna z łatwością przeszła od gloryfikowania niedawnego bohatera do szyderstw i oskarżeń wobec „kłamcy” i „mitomana”.
W 2001 r., we Włoszech ukazała się książka Ernesto Ferrero „Rok Indianina”. To historia Białego Łosia, wodza Indian Tuscarora, żyjącego w Kanadzie. Odwiedził Włochy w 1924 r. i nawet spotkał się z Mussolinim. Biały Łoś twierdził, że jego ojcem jest biały mężczyzna, a matką Czerwony Koc – córka wodza Tuscarorów. Według innego autora Christiana Feesta w istocie był on włoskim Amerykaninem i nazywał się Edgardo Laplante.
Podbił Włochy (Mussolini obiecał mu ponoć, że wspomoże walkę jego narodu o wolność) i nie tylko: w Nicei spotkał dwie austriackie hrabianki (matkę i córkę), które się w nim zakochały i z chęcią utrzymywały. On nie protestował. Sielanka trwała do czasu, gdy pojawiły się zarzuty o nadużycia finansowe i uczuciowe. Ci sami, którzy jeszcze niedawno wychwalali Białego Łosia, odwracali się od niego z niesmakiem. Ostatecznie Laplante trafił na dwa lata do więzienia, a potem został wydalony z Włoch.
Podszywanie się pod indiańską tożsamość
Przez cały XX w. wcielanie się w rolę Indianina było niezwykle atrakcyjnym i popłatnym pomysłem na życie. Realizowali go nie tylko zawodowi oszuści, mitomani i marzyciele, a także pisarze – i to nieźli. W amerykańskiej literaturze istnieje bogata lista autorów, którzy podszywali się pod indiańską tożsamość. I co najmniej kilku z nich udało się, aczkolwiek do czasu, przekonać opinię publiczną, że są prawdziwymi rdzennymi Amerykanami.
„Biali Indianie” byli obecni nie tylko w literaturze amerykańskiej, co prowadzi do wspomnianej na początku mojej wizyty w rezerwacie Kahnawake pod Montrealem. Szukałem tam śladów po najsłynniejszym „polskim Indianinie”. Sat Okh, czyli Stanisław Supłatowicz (zmarł w 2003 r. w Gdańsku), twierdził, że był synem rewolucjonistki z Radomia zesłanej na Sybir po rewolucji 1905 r. oraz Wysokiego Orła, wodza Szaunisów (Supłatowicz wymyślił niestosowane wcześniej określenie „Szewanezów” używane potem przez wielu jego czytelników).
Stanisława Supłatowicz miała uciec z Syberii na Alaskę przez Cieśninę Beringa, następnie trafić do obozu Szewanezów gdzieś między Jeziorem Niewolniczym a Jeziorem Niedźwiedzim na północy Kanady. Po poślubieniu Wysokiego Orła, wodza wioski, urodziła troje dzieci, z których Sat Okh, Długie Pióro, Stanisław Supłatowicz był najmłodszy.
Tuż przed II wojną światową matka z synem wracają do Polski. Potem Supłatowicz wstępuje do konspiracji, zostaje aresztowany przez gestapo, trafia do tego samego radomskiego więzienia (mało tego – tej samej celi!), gdzie trzydzieści lat wcześniej przebywała gnębiona przez carat matka. Po kilku miesiącach tortur zostaje skierowany do Auschwitz, jednak ucieka z transportu, trafia do leśnych oddziałów AK, gdzie walczy do końca wojny.
Potem służy w marynarce. Zaczyna pisać książki o życiu wśród Indian, zdobywając ogromną popularność w Polsce i jeszcze większą w ZSRR. Tam historia jego i matki staje się podstawą legendy łączącej w sobie elementy walki o wyzwolenie Indian spod ucisku imperialnej Ameryki oraz Polaków – spod władzy caratu, a potem z sanacyjnej opresji. Pracując jako motorzysta na „Batorym”, Supłatowicz odwiedza swoją indiańską rodzinę w Montrealu. W wywiadach i artykułach opisuje własne życie, dorzucając coraz smakowitsze kawałki. Wszyscy go słuchają z wypiekami na twarzy.
Do końca lat 90. XX w. nikt publicznie nie kwestionował legendy Sat Okha. Kiedy w 1997 r. Janusz Ryszkowski w „Wieczorze Wybrzeża” podał w wątpliwość niektóre jej wątki, spotkała go fala krytyki. A jednak legenda Sat Okha nie ma wiele wspólnego z prawdą o nim. Jego matka nie była rewolucjonistką (z caratem walczył jej mąż i to on został zesłany na Sybir), nigdy nie uciekła z Rosji na Alaskę. W 1928 r. ochrzciła Stanisława w radomskiej farze, twierdząc, że to syn jej i Leona Supłatowicza, urodzony trzy lata wcześniej w Kirieńsku w Rosji. Nie wiadomo, czy tak było w rzeczywistości; być może Stanisław został adoptowany na Syberii, być może urodził się już po powrocie rodziny do Polski.
W 1932 r. Stanisław poszedł do szkoły podstawowej w Radomiu, ukończył ją w 1939 r. Na początku wojny nie wstąpił do konspiracji, w każdym razie nie ma na to żadnych dowodów. Owszem, siedział przez dziesięć miesięcy w niemieckim więzieniu, ale nie – jak twierdził – za działalność konspiracyjną albo „nieczystość rasową”, lecz za pospolitą kradzież. Nie uciekł też z transportu do Auschwitz, a w AK walczył przez kilka miesięcy w 1944 r.
Nie miał krewnych w Ameryce, a Kanadyjczycy, których przedstawiał jako swoją siostrę i szwagra, to jego znajomi (zresztą rzekoma siostra nie była nawet Indianką). Nie był wybitnym pisarzem – najbardziej znane książki napisał z pomocą lepszych od siebie literatów. Był za to rewelacyjnym gawędziarzem, któremu w nieprawdopodobny sposób udało się utrzymać mit o swoim pochodzeniu przez całe dorosłe życie.
Europejczycy szukali nowej tożsamości?
Dlaczego? Po co ludzie wcielają się w Indian, tworzą fałszywe tożsamości? Może jeszcze ciekawszym pytaniem jest inne: dlaczego przez lata opinia publiczna tak łatwo akceptowała fantazje fałszywych Indian? Steve Bonspiel jest właścicielem gazety „The Eastern Door” wydawanej w rezerwacie Mohawków Kahnawake. Zadałem mu to pytanie.
„Pewnie biali Europejczycy szukają innej tożsamości, bo nie są szczęśliwi będąc sobą. To się dzieje w wielu miejscach na świecie, wśród Polaków, Niemców, Rosjan. Organizują własne Pow Wow, czyli festiwale indiańskie. Twierdzą też, że mają jakieś tajemnicze związki z Indianami. Problem polega na tym, że to są związki z Indianami sprzed pięciuset lat. Jak widzisz, tutaj życie wygląda nieco inaczej niż niektórym się wydaje. Polak czy Niemiec mówi: »My też mieszkamy w tipi, nosimy pióropusze, stajemy się Indianami«. Tylko że my Mohawkowie nie mieszkamy w tipi ani wigwamach. A wy tworzycie sobie własne wyobrażenia na nasz temat, tworzycie romantyczną wizję Indian, którzy nigdy nie istnieli – odparł.
– Powiedziałbym takim ludziom: jeśli chcecie żyć jak Indianie, to przyjedźcie do Kanady, zobaczcie, jak żyją Indianie w rezerwatach. Nie spodobałoby wam się, nie chcielibyście żyć tak, jak my żyjemy dziś. Tutaj w Kahnawake mamy szczęście. Uważa się nas za bogatą wspólnotę. Nie jesteśmy tacy znowu bogaci, ale niech będzie. Jeśli pojedziesz na północ, zobaczysz rezerwaty, które żyją w nieopisanej nędzy. Zobaczysz 16-osobowe rodziny żyjące w jednym domu bez dostępu do pitnej wody, bez kanalizacji. Pewnie wasi Indianie nie chcieliby doświadczyć tej części indiańskiego życia”.
Andrew Delisle Senior kiedyś przewodził Radzie Plemiennej w Kahnawake, dziś kieruje fundacją dobroczynną Kanien’kehá:ka. „Kiedy byłem liderem Rady, czterech ludzi przyszło do mnie, twierdząc, że ich ojciec jest Indianinem. Byli o tym przekonani w stu procentach. Nie wiem, skąd to się bierze, ale się domyślam. Co polscy rodzice odpowiadają swoim dzieciom, kiedy te pytają ich, skąd się biorą dzieci?” – zapytał mnie. „Bocian je przynosi” – odparłem. „Tutaj niektórzy mówią dziecku: przyniósł cię indiański wódz. Potem te dzieciaki dorastają, ich rodziny się rozpadają, ale dawne słowa zostają w głowie. Niektóre po prostu wierzą, że ich ojcem jest indiański wódz. My o takich Indianach mówimy, że pochodzą z plemienia Wannabe. Dla nas to trochę miłe, trochę irytujące, bo ci ludzie traktują nas jak zabawki, jak obiekt swojej romantycznej miłości. Ludzie myślą, że fajnie jest mieć Indianina jako przodka, więc wpisują go sobie w drzewo genealogiczne” – powiedział.
Nasz nieposkromiony apetyt na cudowną baśń z czasów dzieciństwa – to tłumaczy popularność takich postaci jak Dacenko-Poking Fire, Szara Sowa czy Sat Okh. Oni w realnym życiu spełniali swoje marzenia, a my akceptując ich wiarygodność jako Indian, staliśmy się częścią ich świata. To, że fakty się nie zgadzają, nie ma znaczenia. W gruncie rzeczy mało kogo interesuje, które plemiona noszą pióropusze, a które kastowa, które mieszkają w wigwamach, a które w tipi. Potrzeba współuczestnictwa w magicznym świecie indiańskich obyczajów i rytuałów staje się ostatecznym usprawiedliwieniem kłamstwa i ignorancji. A że tworzenie mitu „szlachetnego dzikusa” może być obraźliwe i upokarzające dla prawdziwych ludzi – rdzennych Amerykanów i Kanadyjczyków? Co z tego? Przecież to nie o nich chodzi, a o nas. Wybaczamy naszym rodzimym Indianom, bo wolimy, żeby tacy ludzie jak Sat Okh istnieli naprawdę.