Reklama

Gabinet Artura Czilingarowa znajduje się na końcu długiego holu Dumy, parlamentu rosyjskiego, którego ten brodaty badacz polarny jest wiceprzewodniczącym. Wejścia strzeże z plakatu atomowy lodołamacz „Jamał”, 150-metrowa bestia z wymalowanymi na dziobie rzędami zębisk. W środku drewniany pingwin naturalnej wielkości z dwoma pisklakami, para rzeźbionych kłów morsa i osiem miniaturowych misiów polarnych z porcelany – symbole Arktyki i Antarktydy. Na ścianie portret Władimira Putina.

Reklama

Czilingarow siedzi w skórzanym fotelu, w ciemnym garniturze, ze złotą gwiazdą Bohatera Federacji Rosyjskiej na piersi. Obok niego stoi metrowej wysokości globus, normalny pod każdym względem z jednym wyjątkiem: oś została obrócona tak, by widać było oba bieguny – Ziemia położyła się na boku.

Trzy miesiące wcześniej Czilingarow zatknął rosyjską flagę w dnie morskim pod biegunem północnym. Ten akt wywołał dyplomatyczną awanturę i zdominował nagłówki gazet na całym świecie. Gospodarz jest człowiekiem zajętym i od razu przystępuje do rzeczy: – Dotarcie do bieguna północnego zajęło nam siedem dni i nocy. To nie było proste zadanie – mówi. W pobliżu bieguna statki Czylingarowa znalazły przestrzeń wolną od lodu. Spuszczono dwa batyskafy – „Mir I” i „Mir II”. Czylingarow był w pierwszym. Cel, rzeczywisty biegun północny, znajdował się 4200 m poniżej.

Było bardzo ciemno. Wyglądali przez iluminatory z parlamentarnym kolegą Władimirem Gruzdiewem, biznesmenem, który za swoją koję zapłacił pół miliona dolarów. Za nimi podążał „Mir II” z jednym jeszcze płacącym za udział w wyprawie poszukiwaczem przygód, szwedzkim biznesmenem oraz australijskim touroperatorem Mike’em McDowellem. Schodzenie miało trwać prawie trzy godziny, wynurzanie się tyle samo. A że dryfujący lód się przesuwa, gdyby nie znaleźli otwartej przestrzeni, zostaliby uwięzieni i nikt nie mógłby przyjść im na ratunek. Tuż po dwunastej w południe „Mir I” siadł na płaskim, mulistym dnie. Batyskaf pobrał próbki gruntu, następnie przemieścił się na sam biegun, gdzie ramię robota mocno zatknęło rosyjską flagę z tytanu. – Dlaczego ją tam zostawiliśmy? Hm, zawsze jak jakiś kraj coś zdobywa, zatyka swoją flagę – mówi Czylingarow i zwraca uwagę, że flagi wielu krajów były ustawione na lodzie na biegunie północnym. I na południowym. Na szczycie Mount Everestu też. – Amerykanie ustawili swoją nawet na Księżycu – dodaje. Wyjmuje fotografię tytanowej flagi i ramienia robota. Podpisuje ją zamaszyście czarnym markerem i wręcza mi. – To jedno z największych osiągnięć geograficznych na świecie. Jestem dumny, że stoi tam rosyjska flaga – oświadcza. Puka palcem w zdjęcie, pokazując pustą przestrzeń na morskim dnie. – Niech pan spojrzy tu i tu, i tu, i tu. Pełno miejsca na flagi innych państw.

Czilingarow zaznacza, że ekspedycja, choć powszechnie uważana za oficjalne działanie Kremla, była finansowana ze środków prywatnych. Patriota i polityk świadomy, że ten wyczyn zrobił z niego bohatera narodowego, prześlizguje się nad mało znanymi szczegółami: że pomysł wyszedł nie od niego, lecz od obcokrajowców – McDowella i dwóch Amerykanów – w roku 1997, że dołączył do ekipy na rok przed wyprawą w 2007 r., że firma McDowella początkowo oferowała zejście „Mirem” do „prawdziwego bieguna” wszystkim, którzy dysponowali 95 tys. dolarów, że próbki z dna, które pobrali, były bez znaczenia dla nauki.

Powrót na powierzchnię to była męka, „Mir II” podążający za „Mirem I” przez półtorej godziny szukał przerwy w lodzie. Echa niebezpieczeństw podmorskiej żeglugi rychło jednak zagłuszyło jej polityczne znaczenie. Ponad 40 dziennikarzy oczekujących na statkach szybko przesłało doniesienia: Rosja domaga się bieguna północnego! A Czilingarow podsycał nacjonalistyczny żar. – Arktyka – powiedział na konferencji prasowej – zawsze była rosyjska.

Zejście na dno szybko stało się aktem ekspansjonizmu, a nie eksploracji – geopolityką raczej niż przynoszącą sławę wyprawą. Obserwatorzy zdawali się wierzyć, że o przyszłości Arktyki zadecydują flagi, okręty wojenne i polityczne ryzykanctwo. Tryumf Czilingarowa napiętnowała Kanada, potępili Duńczycy, Departament Stanu USA się obruszył. Z dnia na dzień brodate oblicze badacza stało się symbolem pędu po terytoria polarne.

Jednak ta historia nie będzie o Czilingarowie. To opowieść o zmieniającej się Arktyce, a zmianami najistotniejszymi dla jej przyszłości mogą być te, które zaszły przed milionami lat, w okresie pomiędzy triasem i wczesnym trzeciorzędem, gdy formowały się główne baseny w obrębie Arktyki. Fragmenty superkontynentu Pangea odsuwały się od siebie, a od czasu do czasu gazy cieplarniane powodowały ogrzewanie się świata dużo mocniej niż obecnie. Można powiedzieć, że niektóre części Arktyki były, okresowo, niemal tropikalne – do pewnego stopnia, bo globalne temperatury były wtedy wyższe, ale w większej mierze dlatego, że pewne partie Arktyki nie zawsze tam były. Niektóre zdryfowały na północ, w różnych okresach geologicznych, z cieplejszych szerokości geograficznych. Formowanie się złóż ropy i gazu wymaga odpowiedniej mieszaniny materiału organicznego, ciepła, skał, ciśnienia i czasu. Patrząc dziś na Arktykę, trudno sobie wyobrazić, że kiedykolwiek rozwijało się tam bogate życie organiczne, że było ciepło. Geologom jednak trudno wyobrazić sobie, że tak nie było.

Dziś dno Oceanu Arktycznego okazało się bogate w ropę – według niektórych szacunków jest to niemal czwarta część nieodkrytych jeszcze światowych zasobów tego surowca. Gwałtownie topi się lód morski, otwierając wody dla żeglugi i poszukiwań. A na arktyczne dno spogląda pięć krajów z dostępem do niego – Kanada, Dania (i zależna od niej Grenlandia), Norwegia, Rosja oraz Stany Zjednoczone. Wszystkie zgłaszają pretensje do swojego kawałka tortu.

Równo dwa tygodnie po zatknięciu flagi przez Czilingarowa oceanograf kierujący działaniami USA w Arktyce siedzi w restauracji meksykańskiej w Barrow na Alasce, najbardziej na północ wysuniętym mieście Ameryki Północnej. Larry Mayer, profesor uniwersytetu New Hampshire, jest jednym z niewielu na świecie ekspertów ds. roszczeń do dna morskiego. Do niedawna jego zajęcie nie wzbudzało wielkiego zainteresowania. Teraz, dzięki Czilingarowowi, dziennikarze dzwonią do niego codziennie. W restauracji zebrało się jeszcze 21 innych osób – 18 naukowców, dwóch przedstawicieli Departamentu Stanu i ja. Następnego ranka zaczynamy miesięczny objazd czegoś, co pewnego dnia może stać się amerykańską Arktyką. „Healy”, najnowszy z trzech leciwych lodołamaczy polarnych amerykańskiej straży przybrzeżnej, stoi niedaleko na morzu i wynajęty helikopter przerzuci nas na jego pokład.

Zanim polecimy, Mayer mówi: – Żadnych zdjęć z amerykańską flagą. Wszyscy się śmieją. – Mówię poważnie. Jeśli takie zdjęcie pokaże się w prasie, będziemy mieli wielkie problemy.

Przy całej dyskusji na temat konfliktu w Arktyce wśród państw północy, w tym Rosji, istnieje porozumienie co do trybu ubiegania się o swoją porcję: trzeba sporządzić mapę. Mapy są istotne, bo ukształtowanie i geologia dna morskiego ma znaczenie w świetle artykułu oenzetowskiej konwencji o prawie morza z 1994 r., ratyfikowanej do dziś przez 159 państw. (Z powodu obstrukcji kilku nieufnych wobec ONZ senatorów wśród sygnatariuszy nie ma Stanów Zjednoczonych, ale postępują one tak, jakby dokument podpisały). Zgodnie ze wspomnianym układem, jeżeli państwo chce rozszerzyć swoje granice morskie poza przyjęte 200 mil morskich, musi wykazać, że dno morskie „stanowi naturalny składnik krawędzi kontynentalnej” – część podwodną tego samego lądu co to państwo. Polityczne kwestie mogą mieć naukowe rozwiązania. Politycy zwrócili się więc do oceanografów, jak Mayer, po opis ukształtowania dna i badania sejsmiczne warstw geologicznych pod nim – by mieć argumenty dla swoich roszczeń. Ostatnio Norwegia uzyskała od ONZ prawo do powiększenia swego szelfu kontynentalnego o 235 tys. km2, równe powierzchni Wielkiej Brytanii – m.in. na bardzo pożądanych wodach Morza Barentsa. USA, Kanada, Dania i Rosja wciąż sporządzają mapy.

Od roku 2003 zarządzane przez Departament Stanu misje rozpoznawcze kreślą mapę obszaru wokół Wyniesienia Czukockiego, podmorskiego grzbietu długości kilkuset kilometrów. Mayer mówi, że jego praca to po prostu odkrywanie tego, co leży pod najmniej zbadanym oceanem świata, a politycy niech się kłócą, co te odkrycia oznaczają. Oceanografowie mawiają, że więcej wiemy o powierzchni Księżyca niż o dnie mórz, a najbardziej dotyczy to Arktyki. Pierwsza cyfrowa mapa całego Oceanu Arktycznego ukazała się dopiero w roku 2000. Obraz centralnego obszaru pozostaje niekompletny, o rozdzielczości tysiąckrotnie gorszej niż map lądowych, choć jest nieustannie korygowany, częściowo z użyciem danych pochodzących z satelitów. Aby naprawdę poznać ukształtowanie dna, naukowcy muszą mierzyć głębokość morza w różnych punktach. Do niedawna dane wyższej rozdzielczości pochodziły tylko z łodzi podwodnych patrolujących rejon w epoce zimnej wojny – były to linie kreślone ołówkiem poprzez obszar polarny, często niebezpiecznie niedokładne.

Przez cztery dni i 650 km, na ogół po cichym, wolnym od lodu morzu, „Healy” żegluje z Barrow na północ, niemal po 80. równoleżnik. Statek ma 128 m długości. Kabinę dzielę z 26-letnim Jimmym Jonesem Olemaunem, Inuitą z Barrow na Alasce, który ma pilnować, czy nie robimy krzywdy morskim ssakom. Większość czasu spędza na mostku, lustrując morze przez lornetkę, lub w mesie naukowców, sprawdzając swoją korespondencję na MySpace. Gdy wychodzę z kabiny, przykręca termostat, by było chłodniej.

Główne laboratorium znajduje się na rufie statku, tuż pod linią wody, pod pustym hangarem helikoptera. Większość naukowców przychodzi do laboratorium na ośmiogodzinne zmiany, ale Mayer ma wachtę od dziewiątej wieczorem do dziewiątej rano i zdaje się zawsze być tam również w dzień. To pracoholik. Już w podstawówce składał sprzęt audio i wideo, licencję płetwonurka uzyskał w liceum, a po studiach doszedł do finalnych kwalifikacji na astronautę NASA. Z ostatnich 30 lat pięć spędził na morzu. Późno w nocy puszcza celtycką muzykę, przytupując do rytmu i w podnieceniu fruwa ponad trójwymiarowym dnem morskim na mapach typu Google Earth.

Centrum pracy nad mapami, zwykle obsadzone przez młodych naukowców, to doraźnie zestawiony blok 11 ekranów. Pokazują wszystko – od prędkości wiatru po zasolenie oceanu i miąższość osadów. Na najważniejszym monitorze niespokojne zielone linie wyciągają się, skracają, zmieniają kształt. To pingi, fale dźwiękowe z wielowiązkowego sonaru wbudowanego w kadłub statku. Mayer określa ukształtowanie dna na podstawie czasu powrotu sygnału dźwiękowego w poszczególnych wiązkach. Echosonda wielowiązkowa bada dno w pasie o rozpiętości 110 stopni, wysyłając około 60 tys. impulsów na godzinę, tyle co przed wyprawą Mayera dostępne było z całej Arktyki. To raczej pędzel niż ołówek. Obserwujemy na monitorach, jak Wyniesienie Czukockie wypiętrza się pod nami, sonar kreśli szczegółową mapę kolejnych partii dna, jakby malował ją sprayem. Właśnie mijamy krawędź Wyniesienia Czukockiego, gdzie szelf kontynentalny spotyka się z głęboką równiną abysalną. To „podnóże stoku” – szczegół bardzo ważny dla ustalenia statusu prawnego morskiego obszaru w związku z roszczeniami do niego. W roku 2003 sonar wielowiązkowy pomógł Mayerowi nanieść na mapę podmorską górę wysokości 3050 m, którą nazwał Szczyt Podmorski Healy.

Podczas gdy Mayer skupia się na batymetrii, inne państwa arktyczne gromadzą najpierw dane sejsmiczne, stosując działa pneumatyczne lub materiały wybuchowe do wytwarzania fal uderzeniowych, które penetrują dno morskie i ujawniają jego strukturę. Kanada i Dania wydały miliony na zbudowanie geologicznego uzasadnienia tezy, że Grzbiet Łomonosowa, podmorski łańcuch przecinający Ocean Arktyczny – będący dla Rosji powodem, by w 2001 r. zgłosić roszczenia do bieguna północnego – jest w gruncie rzeczy łącznikiem tych dwóch krajów z Arktyką. Wiosną 2006 r. kanadyjsko-duński rekonesans Grzbietu Łomonosowa obejmował obozy na lodzie, 440-kilogramowe ładunki pod lodem i naukowców poruszających się helikopterami, by ułożyć ciągi czujników sejsmicznych. Kontynuując to przedsięwzięcie na wiosnę 2008 r. Kanada na pokładzie lodołamacza przetransportowała z Montrealu na łańcuch 15 ton materiałów wybuchowych. W Rosji, w obdrapanym kantorku przy bocznej uliczce w Petersburgu, geolog prowadzący państwowe prace kartograficzne pokazywał mi zdjęcie z badań po rosyjskiej stronie Grzbietu Łomonosowa: ludzie spychali do przerębla siatkowy wór dynamitu wielkości wózka golfowego. Mało brakowało, a geologa zaatakowałaby na stanowisku kartograficznym niedźwiedzica z dwoma małymi.

Mayer ma własne problemy: sonar marnie pracuje w lodzie i w normalne lata „Healy” musi przesuwać się w tempie trzech albo czterech węzłów, by uzyskać jakieś dane. Szczęśliwie dla ekspedycji rok 2008 jest daleki od normalności. Przez pierwszy tydzień tajemnicą pozostaje lokalizacja stałej pokrywy lodowej. Nasz ekspert od lodu, Pablo Clemente-Colón, wciąż obiecuje, że zaraz dopłyniemy, bo dane satelitarne mówią, że stały lód jest parę godzin od nas. Ale wchodzimy tylko na zbłąkane płaty lodu jednorocznego. Krawędź stałej pokrywy zdaje się cofać szybciej, niż płyniemy, porusza się zbyt chyżo dla satelitów – nie mogą jej pochwycić.

Już w latach 70. i 80. ubiegłego wieku Syberia i Alaska równolegle przeżywały boom naftowy, ale głównie na lądzie. Dziś nafciarze coraz częściej patrzą na morze – i coraz częściej dawne rybackie miasteczko w Norwegii, Hammerfest, występuje jako symbol tego, co może nadejść. Kiedy odwiedzam siedzibę najnowszego i najdalej na północ położonego zakładu skraplania gazu ziemnego – Snohvit, spodziewam się zobaczyć uruchomienie produkcji. To jednak falstart, jeden z wielu. Złoże gazu znajduje się w Morzu Barentsa, 240 m pod jego dnem i jest połączone 145-kilometrowym rurociągiem z ultranowoczesną fabryką. Obiekt położony na wyspie jest największym projektem przemysłowym w historii północnej Norwegii. Widziany z centrum handlowego Hammerfest przedstawia się jako skupisko kominów, świateł i rur z fiordem i rzędem zaśnieżonych szczytów w tle.

Na razie firma StatoilHydro będzie pompować gaz rurami, przetwarzać i eksportować tankowcami. Wkrótce jednak dwutlenek węgla, odseparowany od gazu ziemnego, popłynie rurociągiem w drugą stronę – firma będzie tłoczyć go pod dno morskie, walcząc z globalnym ociepleniem. Snohvit obiecuje, że będzie jednym z najczystszych na świecie przedsiębiorstw przemysłu naftowego. Jednak podczas próbnego rozruchu wiatr naniósł popiół z pochodni Snohvitu – kominów spalających nadmiar gazu – a samochody i domy zrobiły się czarne. StatoilHydro sprowadził lekarzy, by przeprowadzili testy na obecność kancerogenów i zaczął wystawiać czeki oburzonym mieszkańcom tytułem odszkodowania.

O tym, jak uwodzi wizja naftowego bogactwa, świadczy fakt, że spotkałem tylko jednego lokalnego polityka przeciwnego zakładowi, 19-latka z partii komunistycznej. Snohvit płaci miastu 22 mln dolarów rocznie podatku od nieruchomości. W Hammerfest odnowiono szkoły, powiększono port lotniczy, stadion sportowy, „w pełni cyfrowe” centrum kultury o szklanych ścianach. Na zaśnieżonych ulicach wszędzie widać ludzi pchających dziecięce wózki. Łatwo zapomnieć, że Hammerfest było niedawno ginącym miastem, zmniejszała się liczba ludności, rosła natomiast liczba aktów przemocy – do najwyższej w Norwegii.

Jest druga po południu, trwa arktyczna zima i robi się już ciemno. Wychodzę w samą porę, by zobaczyć, jak Snohvit rozjarza się po miesiącach usuwania „sadzowej” awarii. Ogień strzela na kilkadziesiąt metrów z najwyższego komina, karleją przy nim góry, a miasto kąpie się w pomarańczowym świetle. Z odległości 3 km słyszę, jak się pali, czuję ciepło na twarzy.

Czy przyszłość Arktyki będzie podobna do Hammerfest – naftowe firmy rozsiane wzdłuż wybrzeża, gospodarka nakręcana dzięki paliwom kopalnym i niszczona przez nie pokrywa lodowa? Zależy to od chłonności świata i od tego, ile naprawdę jest ropy w Arktyce. W lipcu 2008 r. amerykański urząd geologiczny (USGS) opublikował Szacunki zasobów Arktyki. Ocenia, że może kryć się tam 13 proc. (czyli 90 mld baryłek) nieodkrytych światowych złóż ropy i 30 proc. (47 mld m3) złóż gazu ziemnego. Ponieważ jednak przyroda Arktyki nie jest dokładnie zbadana, raport USGS to z definicji nic innego jak studium zza biurka, oparte na analogiach i geologicznych domniemaniach. W niewielkim stopniu korzysta z ostatnich, trzymanych w tajemnicy opracowań sejsmicznych gromadzonych przez kompanie naftowe, zadowalając się starszymi, ogólnie dostępnymi danymi.

Inne raporty są mniej optymistyczne, mówią o wielkiej obfitości gazu w Arktyce, ale znacznie mniejszej – ropy. I wydaje się, że większa jej część znajduje się blisko brzegu, w dwustumilowej strefie już podlegającej kontroli poszczególnych państw, więc nie będzie ona powodem roszczeń do szelfu kontynentalnego. W wyścigu po Arktykę może chodzić o złoża surowców, na które rządy mają nadzieję, a nie o te, o których wiedzą, że są.

Najlepiej przygotowane do rozpoznawania możliwości Arktyki są kompanie naftowe i w parę tygodni po moim pobycie w Snohvicie jestem świadkiem wojny licytacyjnej o przybrzeżne sektory poszukiwań na Morzu Czukockim. 488 działek jest przedmiotem aukcji odbywającej się w bibliotece publicznej w Anchorage na Alasce. Licytacji towarzyszą głośne protesty ekologów, którzy chcą decyzji o uznaniu niedźwiedzia polarnego za gatunek zagrożony, jeszcze zanim obszary jego siedlisk zostaną wyprzedane. Działki idą za rekordowe 2,66 mld dolarów. Rząd spodziewał się kwoty 43 razy mniejszej.

Jest jeszcze drugie błędne wyobrażenie o wyścigu do Arktyki – że koniecznie muszą ze sobą konkurować państwa i jeśli wygra Ameryka, to Rosja musi przegrać. Tymczasem rynek ropy jest zdominowany przez wielkie korporacje. Kompanie ubiegające się o projekty na Alasce – Shell, StatoilHydro, Chevron, Gazprom, BP, ConocoPhilips – starają się o to samo w Rosji, Kanadzie, Norwegii, na Grenlandii, a ich ropa jest sprzedawana na rynku międzynarodowym. Oczywiście, wyrysowane linie przesądzą, kto ustali reguły środowiskowe i gdzie będą spływać opłaty koncesyjne – te sprawy liczą się jednak dużo mniej niż kwestia, czy te linie w ogóle będą poprowadzone. Jeżeli kraje arktyczne nie dojdą do zgody, jeżeli nie zostanie potwierdzony tytuł prawny do spornych terenów, kompanie nie wykupią dzierżaw górniczych, bo nie będzie jasne, kto może im je sprzedać. I Arktyka pozostanie obszarem dzikim.

Jest sobota, mglista i zimna, mija drugi tydzień rejsu „Healy’ego”, gdy dowiadujemy się, że kilka dni temu pobiliśmy rekord. – To już potwierdzone – mówi Pablo Clemente-Colón. Pokrywa lodowa skurczyła się do najmniejszego zasięgu w nowożytnej historii. Statek jest teraz na 77. stopniu szerokości północnej, zawróciwszy na południe z punktu powyżej 81. równoleżnika i przecina pole lodowe, rejestrując obraz Wyniesienia Czukockiego pod sobą. Clemente-Colón od czasu do czasu znajdował fragmenty lodu wieloletniego dostatecznie duże, by utrzymać boję obserwacyjną (na pierwszej zatknął bezczelnie małą portorykańską flagę), ale tu większość lodu jest niejednolita. Nie jest to zwarta masa, lecz skupiska kry. „Healy” przebija się przez nie. Pojawia się słońce, marynarze na lądowisku helikoptera kijami golfowymi wybijają za burtę przeterminowane porcje żywności. Planują grilla. Dziwne uczucie, świadomość, że jest się świadkiem historycznej chwili, ogarnia zespół naukowy.

W laboratorium dane spływają nieprzerwanym strumieniem. Przyspieszamy do 10 węzłów, potem do 13, następnie do 15. U góry na mostku mój współlokator z kabiny liczy foki i niedźwiedzie polarne. – Człowieku, w zeszłym roku spotykaliśmy 50 fok tygodniowo. Teraz ma się szczęście, widząc jedną na dzień – mówi Olemaun.

Mamy wiadomości z Przejścia Północno-Zachodniego – morskiego szlaku ponad Ameryką Północną – wolnego od lodu drugie lato z rzędu. Jest też informacja, że USGS opublikował studium o niedźwiedziach polarnych. Jeśli topnienie lodu będzie postępować, populacja tych zwierząt, szacowana na 22 tys., zmniejszy się o dwie trzecie do 2050 r. Dostaję maila od kogoś z jednego ze statków Shella. Ta flota szuka ropy gdzieś na południe od nas – właśnie minęliśmy się w odległości nie większej niż 80 km.

Gdy „Healy” rusza w drogę powrotną, 10 września, pokrywa lodowa ma kształt nerki i 1300 km szerokości w środkowej części. Olemaun sporządza rejestr: 17 niedźwiedzi polarnych, 10 fok wąsatych, 9 fok obrączkowanych, 12 fok niezidentyfikowanego gatunku, 2 morsy. Dowiadujemy się, że morsy pojawiają się licznie na plażach koło Barrow. Krawędź lodu, ich normalne miejsce żerowania, jest zbyt odległa. Miejscowi są przygnębieni, ale na nie polują.

Dla lodu to złe lato, podobnie jak dla morsów i niedźwiedzi polarnych. Ale na tworzenie mapy dobre. Przed dojściem do Barrow sonar wielowiązkowy pokazuje bruzdy w dnie morskim 400–500 m pod statkiem, prawdopodobnie ślady wyżłobione przez prastarą pokrywę lodową. „Healy” wkrótce będzie miał naniesione na mapę 10 tys. km dna morskiego – po zaledwie miesięcznym rejsie. Trzy razy więcej, niż spodziewał się Mayer. Komunikat prasowy NOAA, Amerykańskiej Narodowej Służby Oceanicznej i Meteorologicznej, obwieści rezultat: z naszych danych wynika, że szelf kontynentalny rozciąga się 160 km dalej na północ, niż pierwotnie sądzono. Ameryka jest większa, niż myśleliśmy. Czy bogatsza, to się okaże.

Ostatni niedźwiedź, jakiego widzimy, to niespodzianka. Jest druga po północy, w pobliżu 81. równoleżnika. Znajdujemy się na otwartym oceanie, kilkadziesiąt kilometrów od stałej pokrywy lodowej. Clemente-Colón decyduje się spuścić na wodę ostatnią boję – chce sprawdzić, czy będzie nadawać mimo braku lodu – i większość załogi nie śpi, aby to zobaczyć. Z mgły na kilkanaście sekund wyłania się kawał lodu szeroki na 3 m. A na nim – niedźwiedź polarny dryfujący, gdzie poniesie go ocean.

Funk McKenzie, 2010

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama