To jeden z największych skarbów okolic Sandomierza. Tajemniczy Krzyżtopór
Rozbłysnął i zgasł. Kiedy istniał, nie miał sobie równych potęgą i blaskiem. Kiedy nadszedł jego kres – w perzynę obróciło się wszystko.
- Zuzanna Śliwa
Przemierzając puste sale, w których sufitem jest już tylko niebo, trudno oprzeć się smutnemu wrażeniu, że zamek ów to symboliczne memento, dowód, jak wątłe są ludzkie zamiary i jak nietrwałe
bywają najpotężniejsze nawet budowle. A taką właśnie, najpierwszą w całej Rzeczpospolitej, był Krzyżtopór – siedziba sandomierskiego wojewody Krzysztofa Ossolińskiego (1587–1645). Ten wszechstronnie jak na owe czasy wykształcony przedstawiciel możnej familii, miłośnik literatury, sztuki, architektury, zetknął się w trakcie wojaży po Włoszech z tzw. palazzo in fortezza – ufortyfikowanymi pałacami. Od tej pory posiadanie podobnego palazzo stało się idée fixe Krzysztofa. Tyle że należący do niego winien być i większy, i piękniejszy niż te w Italii. Wszak ród Ossolińskich jest przesławny, a jego fortuna ogromna.
Wybór terenu, na którym marzenie miało się ziścić, nie nastręczał większych problemów. Było to szerokie, obejmujące 10 tys. m2 skalne wyniesienie nad doliną rzeczki Koprzywianki we wsi Ujazd, w sercu urokliwej, pełnej bujnych lasów, pagórków i wąwozów Ziemi Sandomierskiej. Rzut kamieniem od Opatowa i Klimontowa i nie tak znów daleko od samego Sandomierza. Idealne miejsce na potężny obiekt w kształcie pięcioramiennej gwiazdy.
Pyszna fantazja magnata
Ossoliński sam opracował szczegóły projektu, do wykonania całości zatrudniając znanego szwajcarsko-włoskiego architekta i budowniczego Wawrzyńca Senesa. Przystąpiono do robót wstępnych; trzeba było splantować wzgórze, usuwając tony ziemi, wyżłobić w skalnym podłożu otwory pod fundamenty. Wreszcie, po kilku latach przygotowań, budowa ruszyła. Przez kolejnych paręnaście lat, aż do roku 1644, zamczysko rosło w górę. Musiało być od samego początku imponujące, skoro już w 1627 r., na długo przed zakończeniem budowy, ochrzczono je mianem Fortecy Krzyżtoporskiej. Nic w tym dziwnego. Prezentowała się wspaniale. Otaczał ją potężny wał, z największego bastionu, zwanego Wysokim Rondlem, pięła się ku niebu ośmioboczna wieża, cztery inne wieńczyły bastiony narożne ze stanowiskami artylerii. Szczytem wałów biegła droga do transportu dział, niżej fosa.
Równie pieczołowicie zaplanowano część mieszkalną, otoczoną murami obronnymi. Był tu dziedziniec, budynki gospodarcze, stajnie, ale przede wszystkim ogromny, trzypiętrowy pałac. Wzdłuż dolnej części podwórca ciągnęły się szerokie krużganki, gdzie w deszczowe dni zażywano konnych przejażdżek. Mało tego, w zamku funkcjonowało nawet centralne ogrzewanie! Ciepłe powietrze z piwnicznej kotłowni biegło specjalnymi kanałami do komnat. Świeżej wody dostarczało własne źródło.
Fantazja wojewody była niezmierzona. Zasłane cennymi dywanami komnaty i korytarze, kryształowe lustra i szyby w oknach, wspaniałe lichtarze, obrazy, malowidła naścienne, rzeźbione meble, ba, nawet wykonane z najprzedniejszego marmuru żłoby w przypałacowej stajni, nad którymi wisiały kryształowe lustra, mogły się wydać błahostką w porównaniu z komnatą w wieży głównej. Jej strop, zamknięty szklaną przegrodą, stanowił równocześnie dno wielkiego akwarium, pełnego barwnych ryb. Słowem – bajka!
U bramy wjazdowej witały przybyszów wyryte w czarnym marmurze topór – herb Ossolińskich (wywodzili się z rodu Toporczyków) i krzyż – dowód wiary panów zamku, chociaż tuż obok tkwił zgoła niechrześcijański znak: przypominający literę „W” kabalistyczny symbol wieczności, swoisty talizman mający strzec to miejsce przed unicestwieniem.
Żaden z gości odwiedzających siedzibę Krzysztofa (zresztą sam gospodarz również) najpewniej nie przypuszczał, jak zwodnicze okażą się magiczne zaklęcia, z których drwi sobie przeznaczenie. Oglądali więc przepyszne komnaty, wydając okrzyki zdumienia. Wojewoda słuchał ukontentowany. Miał powody do dumy: zamek, jakich nie ujrzysz w całej Rzeczypospolitej, podziw rodaków, pełną kiesę i lata życia na cieszenie się ze swego dzieła. Zmarł wszakże… 11 miesięcy po skończeniu budowy.
Zły los, podstęp i czas
Nad Krzyżtoporem zawisło fatum. Jego ofiarą padł wkrótce jedyny syn wojewo-dy, Krzysztof Baldwin. Służąc w husarii, w 1650 r. wyruszył na Podole na wojnę z Tatarami. Zjeżdżając z zamkowego wzgórza, nie wiedział, że nigdy nie ujrzy już ukochanej Teresy. Pierwszej żony, Anny Zebrzydowskiej, zmarłej parę lat po ślubie, nie darzył uczuciem. Z Teresą Tarłówną połączyła go gorąca miłość. Gdy wróci z wojny, zaczną nowe życie. Los obojga rozstrzygnęła tatarska strzała w bitwie pod Zborowem. Krzysztof Baldwin zginął. Na wieść o śmierci męża umarła i Teresa.
Wkrótce Polskę zalał szwedzki potop. Wrogowie, używszy podstępu, wdarli się za mury Krzyżtoporu. Dwa lata później, w roku 1657, w twierdzy zatrzymał się sam król Karol Gustaw, grabiąc do gołych ścian, niszcząc, rujnując. Niestraszni mu byli nawet ukazujący się nocą na murach i dziedzińcu: husarz w zbroi i biała dama.
Bezszelestne, mgliste zjawy będą tu odtąd stałymi gośćmi. Towarzyszą kolejnym właścicielom: Kalinowskim, Wiśniowieckim, Morstinom, Pacom, Łempickim, Orsettim. Są tu, gdy resztki palazzo in fortezza zmieniają się w rumowisko podczas konfederacji barskiej i gdy ręce XX-wiecznych konserwatorów łatają, co się da, a smętne pozostałości dumnej niegdyś warowni przemierzają wycieczki ciekawskich oraz kuszeni łatwą zdobyczą poszukiwacze iluzorycznych skarbów. I choć dla wielu z nich dzieje Krzysztofa i Teresy to tylko bajka z dawnych wieków, dla miejscowych stały się źródłem wzruszającej legendy. Podobno gdy księżyc świeci mocno, oba widma spotykają się na szczycie murów, by wędrować do świtu po ruinach zamczyska…