W pogoni za duchem Nansena
Thomas Ulrich zobaczył ją pierwszy. Była jak długa, biała smuga na horyzoncie z pojedynczym czarnym pasem. Jej obecność zdradzały cienie sunące nad smugą. Cienie się poruszały (były to chmury), a smuga nie.
SAGA POLARNA część druga 2oo7
Dwaj poszukiwacze przygód ruszyli przez Arktykę śladami norweskiego pioniera badań polarnych.
– Zdaje mi się, że widzę ziemię – powiedział do Børge’a Ouslanda, z którym od sześciu tygodni przemierzał Arktykę śladami dwóch sławnych podróżników. Startując z bieguna północnego, pokonali na nartach 974 km do tego miejsca u północnych brzegów Ziemi Franciszka Józefa, dalekiego syberyjskiego archipelagu, gdzie Fridtjof Nansen i Hjalmar Johansen szukali schronienia po swojej próbie dotarcia na biegun w 1895 r.
Jak wielu norweskich chłopców Ousland słuchał na dobranoc opowieści o wyprawach Nansena. Po latach historie te zainspirowały go do odbycia pierwszej wędrówki na biegun na nartach w pojedynkę, bez wspomagania. Był tam 14 razy jako zawodowy przewodnik i poszukiwacz przygód. Teraz, wraz z Ulrichem, wspinaczem i fotografem, szli strasznym szlakiem Nansena i Johansena sprzed 112 lat. Nikt więcej tego nie powtórzył.
– Ciągnęliśmy ze sobą książkę Nansena, dlatego wiedzieliśmy, czego się spodziewać – mówi Ulrich. – Tak jak oni mieliśmy narty i kajaki – dodaje Ousland – ale zamiast psów używaliśmy latawców do kiteskiingu, co pozwalało nam poruszać się na nartach szybciej. No i oczywiście sprzęt łącznościowy i nawigacyjny. Oni nigdy nie mieli pewności, gdzie są. Na ich starej mapie w ogóle nie można było polegać.
Ziemia, którą zobaczył Ulrich, to brzeg wyspy nazwanej przez Nansena imionami żony i córki – Eva-Liv. To, że wędrowcy widzieli ląd, nie znaczyło jeszcze, iż zdołają na nim stanąć. Kiedy Nansen i Johansen dostrzegli wyspę Eva-Liv po raz pierwszy, sądzili, że znajdą się na niej za dzień–dwa. W rzeczywistości z najwyższym trudem zdołali tam dotrzeć po 13 dniach.
W czerwcu 2007 r. Ulrich i Ousland stanęli wobec tych samych trudności. Równy lód morski, po którym gnali całymi dniami, ciągnąc poobijane plastikowe kajaki z żywnością i sprzętem, ustąpił miejsca chaosowi lodowego rumowiska. Jakby jakiś wielkolud ciskał olbrzymie bloki gdzie popadnie – opisywał tę samą scenerię Nansen. Co gorsza, cały ten bezład dryfował na północny zachód, odsuwając się od wyspy Eva-Liv. Kry wzajemnie na siebie napierały, wypychane od dołu przez silny prąd morski.
Nie było innego wyjścia. Wędrowcy próbowali przedzierać się przez dryfujący lód. Znajdowali się wciąż z 15 km od lądu mimo nieustannego skakania z kry na krę z ciągniętymi na 12-metrowych linach ciężkimi kajakami. To wyczerpywało i szarpało nerwy. Kilka tygodni wcześniej Ousland raz już przebił lód i wpadł po pas do lodowatej wody. Teraz Ulrich miał natrętne wspomnienia koszmarnych przeżyć z 2006 r., gdy sztorm uwięził go na rozpadającej się krze koło syberyjskiego Przylądka Arktycznego (patrz: National Geographic styczeń 2007). Zdany ponownie na łaskę kruchego lodu, przyznał, że najadł się strachu.
W nocy, gdy usiłowali zasnąć, pod nimi ruszał się lód. – Jakby ktoś nas kopał w plecy – twierdzi Ousland. Cisza była jakaś dziwna. Zimą lód morski straszliwie trzeszczy, gdy bloki pękają i trą o siebie, zaś przy łagodnej pogodzie wiosennej i temperaturze w okolicach 0°C kry grubości metra przełamują się bezgłośnie. Pewnego ranka, o godzinie 4.00, Ulrich obudził Ouslanda, by mu powiedzieć, iż dryfują od brzegu z prędkością prawie kilometra na godzinę, jak wynika ze wskazań GPS-a. Gdy rozsunęli namiot, zobaczyli otwierający się 100 m przed nimi wielki kanał czarnej wody.
Natychmiast postanowili ruszyć w stronę lądu. – Powiedzieliśmy sobie, że nie zatrzymamy się, nim tam nie dotrzemy – wspominał Ousland. – Bo jeśli dziś nie wylądujemy na wyspie Eva-Liv, nigdy tam nie dojdziemy. Zawzięcie wiosłowali, kierując się na południowy wschód, przebili się przez gęstą mgłę i osiągnęli krawędź stabilnego lodu. Byli w drodze ponad dobę. Weszli na lód i Ulrich sprawdził dryf na GPS-ie. Żadnej zmiany położenia. Lód był na trwałe złączony z lądem. Udało się.
Przez następne osiem tygodni podążali szlakiem Nansena i Johansena na południowy zachód archipelagu, przenosząc się z wyspy na wyspę. Ziemia Franciszka Józefa, kiedyś radziecka strefa militarna, obecnie nadal raczej nie- dostępna dla obcokrajowców, pozostaje równie dziewicza jak za czasów Nansena.
Na przylądku Norwegija, na wyspie Jacksona, Ousland i Ulrich znaleźli ruiny nędznej kamiennej chaty z dachem ze skóry morsa, w której kiedyś zimowali sławni badacze, polując na białe niedźwiedzie i morsy. Nansen wiele nauczył się od Inuitów z grenlandzkiej wioski, gdzie spędził zimę 1888/1889. Dlatego gdy skończyło im się paliwo do kuchenki, używali z Johansenem lamp łojowych do gotowania. – Dziwię się, że się nie pozabijali – przyznaje Ulrich, patrząc na kamienny pierścień ciasnej chałupiny. – Przeżyli, bo nie chcieli się poddać. To jedyne wyjaśnienie – mówi Ousland.
Nim Ousland i Ulrich dotarli na przylądek Flora na wyspie Northbrook, gdzie Nansena i Johansena uratował brytyjski podróżnik Frederick George Jackson, też bardzo już pragnęli powrotu. Przyjaciel z Oslo zgodził się zabrać ich jachtem, ale jego przypłynięcie odwlekało się tygodniami. To bardzo spokojne miejsce z jeziorkiem, idealne na przeczekanie trzech tygodni – mówi Ulrich. – Inne wyspy pokryte są samymi skałami, kamieniami i lodem, natomiast przylądek Flora był zielony, porastały go mchy i kwiaty. – Oprócz nas mieszkały tam tysiące ptaków morskich gniazdujących w skalnych ścianach oraz biała niedźwiedzica z małym, głodna, bo w następstwie zmian klimatycznych zabrakło jej lodu morskiego do wędrówek. Każdej nocy misie podchodziły do ich obozowiska, by spróbować szczęścia i coś upolować. Podróżnicy odstraszali je racami. Gdy race się skończyły, polarnicy musieli płoszyć niedźwiedzie, częstując je pieprzowym sprayem, strzelając w powietrze, waląc w garnki i patelnie oraz wrzeszcząc na całe gardło. – Pogoniliśmy je do samej wody – mówi Ousland. – Potem już było pełne zrozumienie.
13 sierpnia u brzegu przylądka Flora pojawił się kecz Athene; Ousland z Ulrichem dopłynęli do niego kajakami. Po piętnastu tygodniach na dalekiej Północy przyszedł czas, by podążyć za duchem Nansena do domu, do Norwegii.
Nansen wyprzedzał swoje czasy w sposobie myślenia o Arktyce i podróżach po niej – mówi Ousland. – My w porównaniu z nim mieliśmy wakacje – dodaje Ulrich. – Wiedzieliśmy, jaka droga jest przed nami. On nie miał pojęcia, dokąd i jak daleko musi iść.