Wielka Lechia jednak nie istniała? Jest wiele wątpliwości dotyczących koncepcji promowanej przez turbosłowian
Słowianie stali się modni. Wiele osób wierzy w istnienie tzw. Wielkiej Lechii, starożytnego mocarstwa na słowiańskich ziemiach. W rzeczywistości owa teoria lansowana przez tzw. turbosłowian jest daleka od prawdy.
- Roman Żuchowicz
W tym artykule:
- Przodkowie z kosmosu
- Rzekome słowiańskie runy
- Precz z Germanami
- Ariosłowiańskie geny
- Grunwald epoki brązu
- Bitwa, która rozbudza wyobraźnię
- Pomorska Troja
- Starożytna praktyka
- Rekonstrukcja wydarzeń, która miała rozwiać wątpliwości
Imperium Wielkiej Lechii istniało przez długie stulecia, opierając się zakusom Persów, Macedończyków i Rzymian. Pokój i stabilność zapewniała mu dynastia panująca nieprzerwanie 3099 lat. Na jego obszarze istniały gigantyczne miasta, takie jak Kodan (Gdańsk), Gniezno, Carodom (Kraków) i Szczyt (Szczecin).
Kraj ten w odróżnieniu od reszty świata antycznego nie znał niewolnictwa. Wojenne wyprawy Lechitów pustoszyły Ateny, Rzym, Kartaginę i Konstantynopol. Na gruzach zachodniego Imperium Rzymskiego lechiccy wodzowie zakładali własne państwa. Kres istnieniu Wielkiej Lechii – i to nie od razu – położył dopiero globalny spisek niemiecko-watykański.
To także wpływy Kościoła katolickiego oraz Niemców sprawiły, że nasza wspaniała przeszłość przez stulecia była fałszowana i ukrywana. Dopiero w ostatnich latach niezależni uczeni, mający ledwie kilku poprzedników w XIX w., zdołali odsłonić prawdę skrywaną przez stulecia. Ich odkrycia potwierdziły najnowsze badania genetyczne. Tak można streścić główne założenia teorii wielkolechickiej. Niestety, ta wizja jest daleka od prawdy.
Przodkowie z kosmosu
Na przełomie lat 60. i 70. XX w. dużą popularność zdobyła pseudonaukowa teoria Ericha von Dänikena, który szukał źródeł cywilizacji w działalności kosmitów. Jego książki trafiły do krajów bloku wschodniego, gdzie znajdowały ciche poparcie komunistycznych władz, ponieważ odciągały ludzi od religii.
Właśnie od dänikenizmu zaczynali dwaj główni propagatorzy teorii wielkolechickiej: Paweł Szydłowski – twórca kanału na YouTubie, na którym zaprezentował swoją wizję historii, oraz Janusz Bieszk – autor bestsellera „Słowiańscy Królowie Lechii”. Obaj w pewnym momencie przeszli od piramid budowanych przez kosmitów do szukania tajemnic rodzimej przeszłości.
Propagowana przez nich teoria odniosła spory sukces. Powielana w memach i postach na różnych stronach dotyczących Słowian trafiła na podatny grunt w bardzo różnych środowiskach – od skrajnie prawicowych po (w mniejszym stopniu) skrajnie lewicowe. Wśród wyznawców Wielkiej Lechii znajdują się też przypadkowi odbiorcy, którzy padli ofiarą rugowania naukowej wiedzy o pradziejach ze szkół i uznają, że promotorzy Wielkiej Lechii faktycznie prezentują najnowsze odkrycia naukowe.
Tymczasem o sile tych teorii decyduje przede wszystkim internet. Wielkolechici posiłkowali się materiałem już opublikowanym na stronach prowadzonych przez neopogan, ezoteryków czy zwolenników teorii spiskowych. Pewien wpływ na doktrynę Wielkiej Lechii miały też już istniejące YouTubowe produkcje rosyjskich pseudonaukowców. Ponadto w sieci łatwiej znaleźć zeskanowane stare książki zawierające teorie dawno odrzucone przez naukę niż nowsze publikacje.
Rzekome słowiańskie runy
Dzięki temu z niebytu wyciągnięto np. „Kronikę Prokosza”, XVIII-wieczny falsyfikat udający kronikę najdawniejszych dziejów naszego kraju, którego nieautentyczności dowiódł już Joachim Lelewel. Wygrzebano też prace Tadeusza Wolańskiego (1785–1865), ekscentryka, fałszerza i archeologa amatora, który chwalił się rozmaitymi „odkryciami” dowodzącymi pradawnej wielkości naszej ojczyzny. Na nowo sięgnięto po publikacje i fałszerstwa (np. kamienie mikorzyńskie) mówiące o rzekomych słowiańskich runach. A to tylko kilka przykładów.
Zwolennicy Wielkiej Lechii nie biorą pod uwagę, że archeologia jako nauka w XIX w. dopiero raczkowała. Rozpoznanie archeologiczne ziem polskich było bardzo słabe. Poza tym badania Słowiańszczyzny w Polsce, Czechach czy na Bałkanach musiały znajdować się w kontrze do nacjonalistycznej nauki niemieckiej. Wiedząc o tym, łatwiej zrozumieć, dlaczego w czasach zaborów Polacy z uporem dowodzili istnienia własnych run albo pradawnej obecności Słowian na Bałkanach czy nad Wisłą. Obecnie budzi to zdumienie.
W co wierzyli dawni Słowianie? Poznaj ich najstarsze wierzenia i kulty
Dawni Słowianie byli ściśle związani z przyrodą i drzewami. Wierzyli w istnienie ducha lasu. Ich świat zasiedlały też rusałki i tacy bogowie, jak Światowid czy Perun, ale też groźna i o...Precz z Germanami
Wątpliwych argumentów Wielkolechitów, zwanych też z przekąsem turbosłowianami, jest wiele. Warto jednak zwrócić uwagę na fakt, że aby znaleźć na mapie świata starożytnego miejsce dla Wielkiej Lechii, trzeba usunąć z niej Germanów. I tak np. Janusz Bieszk po prostu neguje „niemieckość” Germanów. Za „Ario-Słowian” czy też Lechitów uznaje np. Gotów czy Wandali. Argumentacja Bieszka wygląda następująco: „Dla Galów nazwy: Germanus, czyli sąsiad, brat, oraz Germania, czyli ziemie sąsiadów, nie miały dzisiejszego znaczenia – Niemiec lub Niemcy! Tak więc używana nazwa, na przykład germański, miała w tamtych czasach znaczenie – sąsiedzki”.
Starożytni Germanie rzeczywiście sami się tak nie określali. Podobnie jak „Niemcy” to określenie nadane tej grupie z zewnątrz. Etymologia słowa „Germanie” nie jest wcale pewna. Pojęcie Germanii funkcjonowało w starożytności zarówno jako określenie etniczne, jak i geograficzne, dzielące północne ziemie „barbarzyńskie” na część „germańską” i „sarmacką”.
Niemniej ze źródeł antycznych wiemy, że większość ludów zamieszkujących Germanię mówiła językami germańskimi, od których pochodzi dzisiejszy język niemiecki czy duński. Autorzy antyczni, choć nie zawsze precyzyjni, potrafili odróżnić plemiona Germanów od np. ludów celtyckich, sarmackich czy dackich. Przykładowo Tacyt ma świadomość, że np. Estiowie przyjęli zwyczaje i modę germańskich Swebów, ale nie są Germanami.
„Tam już – a wiadomość to prawdziwa – kończy się świat. Zatem na prawym brzegu Morze Swebskie [tj. Bałtyk] obmywa siedziby ludów Estiów, którzy mają zwyczaje i strój jak u Swebów, język zbliżony do brytańskiego” – pisał w I w. n.e.
Plemiona barbarzyńskie nie stanowiły oczywiście monolitów etnicznych. W chwilach sukcesów dołączały do nich drużyny z sąsiednich i podbitych plemion. Jednak dopiero źródła dotyczące czasów Attyli wspominają takie słowa jak medos (miód) czy strava (strawa, posiłek), które można próbować łączyć ze Słowianami. Udowodnienie, że np. Goci nie mówili po prasłowiańsku/słowiańsku jest banalne. Do dziś zachowały się rękopisy przekładu Biblii na język gocki dokonanego przez Wulfilę (ok. 311–383). Początek modlitwy „Ojcze nasz, któryś jest w niebie” po gocku brzmi: „Atta unsar þu in himinam”, a w niemieckim przekładzie: „Vater unser im Himmel”. Mimo to wielkolechici twierdzą, że mają asa w rękawie: genetykę!
Ariosłowiańskie geny
W Polsce długo dominowała teoria autochtoniczna zakładająca odwieczne zamieszkiwanie ziem polskich przez Słowian. Przesilenie przyniosły dopiero prace prof. Kazimierza Godłowskiego i innych badaczy zajmujących się chronologią zabytków archeologicznych, które w latach 80. XX w. obaliły wcześniejsze przekonania i wskazały, że pierwotnych siedzib Słowian trzeba szukać nad Dnieprem (choć i wokół tej tezy istnieją wciąż pewne niejasności). Słowianie trafili stamtąd nad Wisłę około VI w.
Jednak badacze przywiązani do teorii autochtonicznej – w tym wielkolechici – wskazują, że ich teorię popierają wyniki ostatnio prowadzonych analiz genetycznych dawnych mieszkańców ziem polskich. Bieszk stwierdza, że wyniki badań DNA „wreszcie finalnie obaliły arogancki XIX-wieczny dogmat historiografii zaborcy niemieckiego, dotyczący migracji zbłąkanych Słowian na ziemie polskie dopiero w połowie VI wieku”. Zwolennicy Wielkiej Lechii powołują się na analizy wskazujące, że większość współczesnych mieszkańców Polski (około 55 proc.) ma haplogrupę (powtarzający się zespół genów w części chromosomu) typu Y-DNA R1a1a7, spotykaną wśród mieszkańców ziem polskich na długo przed VI stuleciem.
Zapytany o wartość takich spekulacji Paweł Janik, archeolog z Ośrodka Badań nad Antykiem Europy Południowo-Wschodniej, uważa, że nie dowodzi to niczego więcej niż wspólnego biologicznego pochodzenia Polaków i bezimiennych mieszkańców dawnej środkowej Europy. Janik podkreśla, że inne haplogrupy też są obecne w naszym społeczeństwie i nie ma żadnych dowodów, że akurat ta haplogrupa jest wyznacznikiem „słowiańskości”.
„Możemy ją zawdzięczać jednemu z ludów, który brał udział w procesie etnogenezy [kształtowania się ludu – przyp. red.] Słowian. Poza tym biologia nie determinuje ani języka, ani kultury, ani świadomości etnicznej. Wystarczy pojechać np. do USA, by się o tym przekonać” – stwierdza. Innymi słowy, wśród naszych przodków mogli być ludzie mówiący językami germańskimi czy celtyckimi, którzy dopiero w pewnym momencie stali się Słowianami. Nijak nie czyni to Słowian z Gotów czy Wandali.
Grunwald epoki brązu
Do wizji pradawnej Wielkiej Lechii mają Polaków również przekonać ślady niezwykłej batalii, która rozegrała się w epoce brązu, ok. 1250 r. p.n.e. nad rzeką Tołężą (Tollense) w Meklemburgii-Pomorzu Przednim. Stanowisko to badano od kilku lat, a w 2016 r. pojawiła się publikacja podsumowująca dane zebrane podczas wykopalisk. Archeolodzy sugerują, że zgromadzony materiał dowodzi wielkiego (w skali tych czasów i miejsca) starcia zbrojnego. To zaś wskazuje na istnienie dobrze zorganizowanych organizmów państwowych na północy Europy pod koniec epoki brązu. Dotychczas brakowało źródeł, na których podstawie można byłoby snuć takie przypuszczenia.
Ponieważ naukowcy zasugerowali podobieństwo genetyczne poległych nad Tołężą do mieszkańców współczesnej Europy Środkowej (nie tylko Słowian, ale i np. Niemców), bitwę od razu zawłaszczyli do swoich koncepcji Wielkolechici. Jak jednak dowodzi archeolog Paweł Janik, nawet jeśli mamy takie same haplogrupy Y-DNA jak osoby poległe w tej bitwie, nie ma żadnych dowodów, że biorący w niej udział ludzie byli Słowianami czy nawet Proto-Słowianami. Nie dysponujemy i raczej nigdy nie będziemy dysponować źródłami historycznymi, które mogłyby nam opowiedzieć cokolwiek o stronach konfliktu. Jedyne, co możemy zrobić, to wskazać kultury archeologiczne, do których można przypisać znaleziska znad Tołęży – badacze dopatrują się analogii z kulturą łużycką.
Bitwa, która rozbudza wyobraźnię
Jednak bitwa nad Tołężą działa na wyobraźnię. Sami badacze szacują liczbę jej uczestników na 4 tys. wojowników. Dużo jak na północ Europy, choć mało w porównaniu ze starciami ówczesnych bliskowschodnich imperiów – w bitwie pod Kadesz (ok. 1280 r. p.n.e.) stoczonej między Egiptem Ramzesa II a Hetytami uczestniczyło ponad dziesięć razy więcej osób!
Tym niemniej zwolenników istnienia wielkich słowiańskich imperiów w epoce brązu nie interesują szacunki naukowców. Znaleźli inny punkt odniesienia. Bo na osławionych polach grunwaldzkich odkryto pozostałości jedynie około 200 walczących oraz odrobinę broni. Zaś nad Tołężą, choć do tej pory przebadano tylko fragment pola bitwy, znaleziono 10 tys. kości pochodzących od co najmniej 130 uczestników starcia. A ponadto szczątki koni i wiele elementów uzbrojenia. Czyli nasi przodkowie musieli brać udział nad Tołężą w batalii, która była większa niż bitwa pod Grunwaldem!
Jednak porównanie pozostałości archeologicznych dwóch bitew z różnych czasów jest nie na miejscu. Zachowanie materiału kostnego i innych obiektów zależy od wielu czynników, poczynając od sytuacji po bitwie, zwyczajów pogrzebowych danej kultury, rodzaju gleby, późniejszych powodzi, uprawy ziemi na tym terenie.
Pomorska Troja
Wśród wojowników znad Tołęży nie brakowało weteranów zaprawionych w boju – na kościach wielu z nich odkryto bowiem ślady wcześniej zagojonych ran bitewnych. W połączeniu z wiarą w gigantyczne rozmiary starcia doprowadziło to do fantastycznych interpretacji dotyczących walczących wojsk. Przyczyniła się do tego nieświadomie Helle Vandkilde z uniwersytetu w Aarhus (Dania), która w wywiadzie dla magazynu „Science” powiedziała: „To armia jak jedna z opisanych w eposach Homera, stworzona przez mniejsze oddziały bojowników, które zebrały się, by złupić Troję”. To porównanie chwyciło i w internecie zaroiło się od spekulacji, że Homer w rzeczywistości opisuje konflikt, który rozegrał się gdzieś nad Bałtykiem!
Tymczasem wypowiedź Vandkilde miała inny sens. Tłumaczyła, że armie, które starły się nad Tołężą, składały się (na ile może na to wskazywać genetyka i pozostałości archeologiczne) z bardzo różnych etnicznie grup, które połączyły się w celu wspólnej wyprawy wojennej! Mimo to Mariusz Agnosiewicz z portalu Racjonalista.pl w artykule „Pomorska Troja” przy okazji pisania o bitwie nad Tołężą wprost zanegował zasadność azjatyckiej lokalizacji Troi i sugerował północnoeuropejskie korzenie mitu o wojnie trojańskiej.
Dlaczego jednak miałaby ona toczyć się akurat na ziemiach słowiańskich? Bo np. w literaturze staroruskiej Ruś bywa określana „ziemią Trojanową”, mówi się też o „wiekach trojanowych”. W folklorze Bałkanów pojawiają się zaś wzmianki o trójgłowym bogu/carze Trojanie, które łączy się niekiedy z przekazami na temat wierzeń połabskich i pomorskich o bogu Trzygłowie. Ponadto kronikarz Thietmar miał poświadczyć, że Obodrzyci czcili tych samych bogów, co Etruskowie i Rzymianie, którzy według tradycji byli uchodźcami z Troi. Ma to rzekomo wskazywać na „trojański” charakter konfliktu, którego epizodem była bitwa nad Tołężą. Czy rzeczywiście?
Starożytna praktyka
Trzygłów nazywany bywa Trojanem (o ile to jest takie samo bóstwo) wyłącznie na obszarach wystawionych na wpływy kultury Bizancjum, w którym do końca żywy był mit trojański. Chrześcijański kronikarz Thietmar wspominał zaś lutowe święto Słowian rzekomo odbywające się na cześć etruskiego boga podziemi Februusa, bo opisując wydarzenia z pogańskiego świata posiłkował się wiedzą z literatury klasycznej. W obu wypadkach mielibyśmy do czynienia z istniejącą od starożytności praktyką tzw. interpretatio graeca/romana, tj. identyfikowania obcych bogów z tymi z greckiego/rzymskiego panteonu.
W artykule można też przeczytać, że realia geograficzne poematów homeryckich lepiej odpowiadają obszarom nad Morzem Bałtyckim. Autor powołuje się m.in. na pracę „The Baltic Origins of Homer’s Epic Tales. The Iliad, the Odyssey and the Migration of Myth” autorstwa Felice Vinciego. Tymczasem opisy przyrody i geografii okolic Troi są w „Iliadzie” konwencją epicką. Poetyckie wyolbrzymienie jest w niej naturalne. U Homera ludzie są więksi, silniejsi i bogatsi niż w jego czasach. Cechą jego stylu są też pewne utarte formułki, przez co w „Iliadzie” niebo bywa gwieździste nawet w ciągu dnia. Nie jest to więc realistyczny opis przyrody. Dlatego poeta mógł nazwać Hellespont szerokim czy wielkim. A fakt obecności nad Bałtykiem takich nazw jak Hel nie wynika ze skojarzeń z Hellespontem, nad którym toczyła się wojna trojańska – toponimy z wybrzeży Bałtyku mają prawdopodobnie związek z nordycką boginią podziemia Hel. Szukający Troi na północy ulegli więc apofenii, czyli dostrzegają związki tam, gdzie mamy do czynienia z przypadkowym podobieństwem.
Troja nie leżała więc na północy, zaś Wielka Lechia nigdy nie istniała. A tego rodzaju koncepcje więcej niż o przeszłości mówią o naszej… teraźniejszości. To przykład, jak w poszukiwaniu narodowej wielkości i wyjątkowości zaczynamy na siłę uzupełniać historyczną niewiedzę zmyśleniami – jakbyśmy wstydzili się własnych dziejów, choć tyle było w nich pięknych kart.
Bitwa której nie było?
Ostatnie badania przynoszą dalszy cios dla zwolenników teorii, że znaleziska nad Tołężą dowodzą istnienia potężnych państw na naszych ziemiach już w epoce brązu. Niemieccy uczeni nabierali stopniowo coraz więcej wątpliwości odnośnie swych pierwotnych poglądów. Okazuje się bowiem, że być może nie mamy nawet do czynienia z pozostałościami bitwy.
Samon zjednoczył plemiona Słowian. Dzięki temu było możliwe powstanie państwa polskiego
Rozdrobnione plemiona Słowian jako pierwszy zjednoczył Samon. To jemu nasi przodkowie zawdzięczali stworzenie lokalnej potęgi.Rekonstrukcja wydarzeń, która miała rozwiać wątpliwości
W październiku 2020 r. doktor Detlef Jantzen ogłosił obecną rekonstrukcję tragicznych wydarzeń, do których doszło nad Tołężą ponad 3 tys. lat temu. Duża karawana kupiecka, która przybyła z południa, dostała się w zasadzkę, przekraczając rzekę. Napastnicy rozprawili się z jej zbrojną eskortą, a w zamieszaniu polegli także kupcy i członkowie ich rodzin, jak i tragarze niewolnicy, być może próbując stawiać opór. Zabici zostali ograbieni, a pozostali przy życiu najpewniej wzięci w niewolę. Ciała poległych po stronie atakującej zostały najpewniej w większości zabrane przez swoich. Jantzen sądzi również, że wcześniej znacząco przeszacowali liczbę uczestników domniemanej bitwy.
Co skłoniło jego i innych badaczy do zmiany zdania? Po pierwsze przedmioty odnalezione w 2016 r. na dnie rzeki. Były to m.in. sztabki brązu, narzędzia, broszki itp. Po drugie pogłębiona analiza znalezionych szczątków ludzkich wskazała, że wśród zabitych były też kobiety i dzieci. Ponadto kości części poległych mężczyzn wskazywały na degeneracje charakterystyczne dla osób ciężko pracujących fizycznie, przenoszących duże ciężary. Co więcej, nawet analiza odkrytych kości końskich wskazała, że raczej były to młode osobniki, czy to kupione przez kupców, czy też prowadzone przez nich na handel. Nie mamy więc do czynienia z największą bitwą tamtych czasów w tej części świata, ale z dość spektakularnym rabunkiem.