Za edukację w Rzeczpospolitej zabrano się za późno. Efekty było widać jeszcze przez kilka lat
Władze odrodzonej Polski postawiły po 1918 r. na edukację. Jednak zapóźnienia z czasów zaborów i Wielki Kryzys osłabiły tempo zmian. W efekcie u progu II wojny światowej do szkoły nie chodziło pół miliona dzieci, blisko co piąty obywatel II RP był analfabetą, a Sienkiewicza czytali tylko nieliczni.
- Adam Węgłowski
Spis treści:
- Walka z analfabetyzmem trwała długo
- 300 000 dzieci bez dostępu do szkoły
- Sienkiewicz to luksus
- Kamienie na szaniec
Kiedy Polska odzyskała niepodległość, była krajem analfabetów. Ówcześni badacze szacowali, że na 1000 mieszkańców II RP nie umie czytać aż 503. Owszem, w Rumunii takich osób było jeszcze więcej (884); to samo dotyczyło Portugalii (786) czy Hiszpanii (637). Z drugiej strony we Francji było to 30 osób na tysiąc, w Finlandii – 12, w Anglii – 10, w Danii – 2. W Niemczech i Szwajcarii niepiśmiennych było jeszcze mniej.
– Gdy 25 000 Niemców staje naprzeciwko 25 000 Polaków, śród Niemców znajduje się 1 analfabeta, a śród Polaków 12 500. Jakąż tedy przewagę mają nad nami Niemcy w walce konkurencyjnej? – srożyli się publicyści z nacjonalistycznej „Myśli Niepodległej” w 1921 r. i dodawali złośliwie: „Te zestawienia nie odsłaniają nam jeszcze całej prawdy, gdyż u nas prócz 12 500 analfabetów przeciwstawia się spomiędzy 12 500 ludzi kształconych ludziom intelektu półanalfabetyzm, nieinteligiencja, ćwierćinteligiencja i półinteligiencja”. Wręcz z lubością wymieniali, że „17 szoferów samochodów wojskowych w Warszawie stanowi kategorię analfabetów całkowitych, a 127 żandarmów okręgu warszawskiego stanowi kategorię półanalfabetów”.
Oficjalne dane statystyczne za rok 1921 nie wyglądały już tak paskudnie jak szacunki „Myśli Niepodległej”, choć nadal były fatalne. Mieliśmy w kraju 33,1 proc. analfabetów, a z drugiej strony osoby z wykształceniem wyższym stanowiły ledwie 0,7 proc. z 27 mln mieszkańców. Najwięcej analfabetów było w dawnym zaborze rosyjskim (w województwie poleskim aż 71 proc.!) i austriackim. Najmniej w zaborze pruskim (4 proc.) – czyli na Pomorzu, Śląsku i w Wielkopolsce. Dodajmy też, że w 1921 r. najlepiej wyedukowane były osoby wyznania ewangelickiego (67,5 proc. miało wykształcenie co najmniej elementarne), a najgorzej − wyznania prawosławnego (14,4 proc.).
Różnice między zaborami były głębokie i zróżnicowane. W austriackim Polacy mieli autonomię. W pruskim, przez lata borykającym się z germanizacją, polskie szkoły i kadry nauczycielskie trzeba było budować niemal od zera. Wprawdzie – podobnie jak w zaborze rosyjskim – w pruskim rozwinęło się na przełomie XIX i XX w. tajne nauczanie, jednak nowo powstałe państwo musiało mieć oświatę z prawdziwego zdarzenia. Władze były świadome problemu i próbowały mu zaradzić.
Walka z analfabetyzmem trwała długo
Już 7 lutego 1919 r. Józef Piłsudski jako naczelnik państwa wydał dekret o obowiązku szkolnym. Dzieci i młodzież w wieku 7–17 lat miały uczęszczać do siedmioletniej szkoły powszechnej, a potem kontynuować naukę przez przynajmniej trzy lata w szkole wyższego stopnia.
Wprowadzono też przymusową naukę czytania i pisania dla żołnierzy analfabetów (dziś trudno uwierzyć, że wielu młodych bohaterów wojny polsko-bolszewickiej nie umiałoby się podpisać imieniem i nazwiskiem!). W konstytucji marcowej z 1921 r. podkreślono, że nauka na poziomie podstawowym jest obowiązkowa i bezpłatna. A w 1924 r. Sejm zobligował młodocianych pracowników analfabetów do uczęszczania na odpowiednie kursy.
Rosły wydatki na edukację. Jeśli w 1920 r. wydatki ministerstwa oświaty szacowano na tylko 2 proc. budżetu państwa, to w 1928 r. było to już ponad 15 proc. I choć Wielki Kryzys (1929–1933) wyhamował inwestycje, to efekty włożonej pracy było widać. W 1931 r. liczbę analfabetów w kraju szacowano na 23 proc. Jednak wciąż na edukacyjnej mapie kraju znajdowały się zacofane „czarne dziury”. Prasa wskazywała nie tylko na Polesie (zaledwie 30 proc. piśmiennych w powiecie koszyrskim w 1931 r.), ale nawet na Mazowsze: w powiecie sierpeckim, jakieś 120 km od stolicy, na wsi analfabetami było 32 proc. mieszkańców.
Faktycznie – jak zaznaczał w „Historii Polski 1914–1939” prof. Henryk Zieliński – odsetek analfabetów wśród ludności wiejskiej nadal porażał: wynosił ok. 40 proc. w 1921 roku i 30 proc. w 1931 roku. – Obok wielu innych źródeł tego stanu rzeczy szukać trzeba i w tym, że zasada powszechności nauczania w szkołach powszechnych na wsi nie była realizowana w pełni. Wiele dzieci wiejskich pozostawało poza szkołą bądź przerywało naukę po krótkim w niej pobycie – pisał Zieliński.
Na to, że z egzekwowaniem obowiązku szkolnego były pewne problemy, wskazują statystyki. W roku szkolnym 1921/1922 tylko 32 proc. dzieci chodziło do szkoły. Wprawdzie sześć lat później było to już ponad 75 proc., a w roku szkolnym 1928/1929 – ponad 95 proc., jednak okazało się to rekordowe osiągnięcie w historii II Rzeczypospolitej. Potem, razem z Wielkim Kryzysem i rosnącą biedą, wyniki te znowu zaczęły się pogarszać.
300 000 dzieci bez dostępu do szkoły
Zresztą nawet tylko te 5 proc. niechodzących do szkoły dzieci z roku 1929 to były w praktyce setki tysięcy dusz. – W latach 1929–1930 około 200 000 dzieci nie będzie mogło korzystać z nauki z powodu niedostatecznej liczby szkół. Na papierze – 200 000. W rzeczywistości co najmniej 300 000 – alarmowała redaktorka naczelna kobiecego tygodnika „Bluszcz” Stefania Podhorska-Okołów.
– Trzysta tysięcy główek dziecięcych bez światła. Gdyby całą tę dzieciarnię zebrać razem, powstałaby armia małych analfabetów, przyszłych rycerzy ciemnoty – groźniejsza dla państwa od wojny gazowej i wymyślnych pocisków wroga. Setki tysięcy dzieci rośnie jak dziczki w polu, po wsiach wałkoniąc się, latem przy pasionce, zimą przy skrobaniu kartofli i podkładaniu na ogień, a w mieście trawiąc dnie całe na graniu w guziki lub karty, sprzedawaniu gazet i płataniu psich figlów przekupkom, a noce na pokątnej sprzedaży papierosów, potajemnym wyszynku alkoholu, lub, co najohydniejsze, na usługach prostytucji – pisała.
I niestety ta liczba dzieci systematycznie i drastycznie się powiększała. „Dziennik Białostocki” alarmował wiosną 1937 r., że w poprzednim roku szkolnym na 5,1 mln dzieci w wieku szkolnym nie chodziło do niej ponad 558 tys. Tym samym odsetek dzieci objętych edukacją spadł z ponad 95 proc. do 89 proc. Postęp został zahamowany, a potem… przyszła niestety II wojna światowa.
Sienkiewicz to luksus
Edukacja to nie tylko szkoła. Często możemy dziś słyszeć o naszych dziadkach „wychowanych na Sienkiewiczu” w czasach II RP. Okazuje się, że to mit. Nasi dziadkowie w czasach międzywojennych nie mieli okazji zaczytywać się powieściami Sienkiewicza, bo Trylogii nie było w programie szkolnym! A książek wydawano mało i uchodziły za towar niemal luksusowy. – Książka przed wojną była bardzo, bardzo droga. Prywatne księgozbiory były rzadkością i miarą statusu np. inteligencji. Jeśli czytało się książki to z wypożyczalni, które również były intratnym (choć drobnym) biznesem. Wpłacało się niewielką sumę pieniędzy np. na miesiąc i mogło się wypożyczać określoną liczbę książek. Ale książkę i czytelnictwo traktowano w kategoriach zbytku, z którego rezygnowano w cięższych czasach – wyjaśnia w rozmowie z prof. Grzegorz Bąbiak, dyrektor Instytutu Polonistyki Stosowanej na Wydziale Polonistyki UW.
Jak podkreśla, dostęp do słowa drukowanego był zupełnie inny w wielkich miastach (Warszawa, Lwów, Kraków i Poznań), inny w mniejszych (jak Gniezno, Radom, Suwałki czy Tarnów), a jeszcze inny w małych miasteczkach i wsiach. – Do tego trzeba jeszcze pamiętać o zróżnicowaniu narodowościowym w międzywojniu, bo wówczas polskie szkolnictwo objęło ludność żydowską w całym kraju czy ukraińską na Kresach (wymieniając tylko najliczniejsze mniejszości). Znaczna część z tych najmłodszych mieszkańców, zwłaszcza w małych miejscowościach i na wsiach, podobnie jak rodzice, nie identyfikowała się z nowym państwem – byli tutejsi jak ich dziadkowie. Mieli własną kulturę, tradycję. Stąd polska książka nie była im aż tak potrzebna jak ich polskim kolegom – mówi Bąbiak.
Kamienie na szaniec
Mimo tych wszystkich problemów tuż przed wybuchem II wojny światowej w Polsce nie umiało czytać i pisać tylko 18 proc. mieszkańców. „Tylko”, bo bez porównania mniej niż u zarania II RP. Postęp był znaczący. Inna sprawa, że w okresie międzywojennym szkoły wyższe wydały w Polsce jedynie 83 tys. dyplomów (zawodowych i magisterskich). A kraj liczył przecież 35 mln mieszkańców. W roku akademickim 1937/1938 na 10 tys. mieszkańców Polski przypadało zaledwie 14 studentów. Więcej było nie tylko w Finlandii – 24, Danii − 23, lecz nawet w Rumunii – 17!
Na dodatek na uniwersytetach psuła się atmosfera. W latach 30. pojawiły się getta ławkowe. Coraz mniej osób pamiętało o słowach Piłsudskiego. – Obcą jest nam wszelka nienawiść plemienna i narodowościowa. Bojownicy wolności wszystkich krajów i narodów są naszymi braćmi. Umiemy hołd oddać wszelkiej wielkiej myśli, w jakimkolwiek języku się zrodziła, umiemy uczcić wielkiego poetę i myśliciela, jakikolwiek naród go wydał – mówił o Puszkinie jeszcze w czasach rusyfikacji, w roku 1899. Zaś dwadzieścia lat później, już jako naczelnik państwa podczas otwierania Uniwersytetu w Wilnie w 1919 r. życzył uczelni: „niechże ta wszechnica, którą dziś tu otwieram, zgodnie z tradycją tej ziemi nie zieje nigdy jadem nienawiści”. Kiedy władze uniwersyteckie, a nawet państwowe, wprowadzały na uczelniach getta ławkowe, walczyły z nimi jednostki – np. na Uniwersytecie Warszawskim sprzeciwiała mu się młoda studentka Irena Sendlerowa czy wykładowca UW słynny filozof Tadeusz Kotarbiński.
W czasach II RP, nawet jeśli nie zwalczono analfabetyzmu, to podkreślono, jak edukacja rozszerza horyzonty obywateli, uszlachetnia ich i przyczynia się do umocnienia państwa. – Dwadzieścia lat Polski Niepodległej pozwoliło na wykształcenie elit, zarówno naukowych, jak i administracyjnych – pisze specjalista od historii oświaty prof. Leszek Zasztowt w zbiorze „Węzły pamięci niepodległej Polski”. – Wystarczyło czasu na upowszechnienie szkolnictwa średniego i podniesienie rangi egzaminu dojrzałości. Absolwent gimnazjum, a następnie gimnazjum i liceum, stał się członkiem szeroko rozumianej elity społeczeństwa. Na szczycie znaleźli się absolwenci uniwersytetów i szkół wyższych.
Podniesiona została ranga profesorów szkół średnich, wielu spośród nich przechodziło na uniwersytety i była to dość typowa droga awansu zawodowego. A ta zmiana mentalności i świadomości Polaków miała niebagatelną rolę w czasach II wojny światowej. Szacuje się, że z osób, które zdobyły wyższe wykształcenie w II RP, zginęło aż 37,5 proc., zaś z absolwentów szkół średnich – 30 proc. A zatem w dużej mierze to oni krzewili patriotyczne zachowania i przyczyniali się do zachowania świadomości narodowej. A ci, którzy przeżyli, przyłożyli się do odbudowy kraju po 1945 r.