Reklama

Spis treści:

Reklama
  1. Walka z analfabetyzmem trwała długo
  2. 300 000 dzieci bez dostępu do szkoły
  3. Sienkiewicz to luksus
  4. Kamienie na szaniec

Kiedy Polska odzyskała niepodległość, była krajem analfabetów. Ówcześni badacze szacowali, że na 1000 mieszkańców II RP nie umie czytać aż 503. Owszem, w Rumunii takich osób było jeszcze więcej (884); to samo dotyczyło Portugalii (786) czy Hiszpanii (637). Z drugiej strony we Francji było to 30 osób na tysiąc, w Finlandii – 12, w Anglii – 10, w Danii – 2. W Niemczech i Szwajcarii niepiśmiennych było jeszcze mniej.

– Gdy 25 000 Niemców staje naprzeciwko 25 000 Polaków, śród Niemców znajduje się 1 analfabeta, a śród Polaków 12 500. Jakąż tedy przewagę mają nad nami Niemcy w walce konkurencyjnej? – srożyli się publicyści z nacjonalistycznej „Myśli Niepodległej” w 1921 r. i dodawali złośliwie: „Te zestawienia nie odsłaniają nam jeszcze całej prawdy, gdyż u nas prócz 12 500 analfabetów przeciwstawia się spomiędzy 12 500 ludzi kształconych ludziom intelektu półanalfabetyzm, nieinteligiencja, ćwierćinteligiencja i półinteligiencja”. Wręcz z lubością wymieniali, że „17 szoferów samochodów wojskowych w Warszawie stanowi kategorię analfabetów całkowitych, a 127 żandarmów okręgu warszawskiego stanowi kategorię półanalfabetów”.

Oficjalne dane statystyczne za rok 1921 nie wyglądały już tak paskudnie jak szacunki „Myśli Niepodległej”, choć nadal były fatalne. Mieliśmy w kraju 33,1 proc. analfabetów, a z drugiej strony osoby z wykształceniem wyższym stanowiły ledwie 0,7 proc. z 27 mln mieszkańców. Najwięcej analfabetów było w dawnym zaborze rosyjskim (w województwie poleskim aż 71 proc.!) i austriackim. Najmniej w zaborze pruskim (4 proc.) – czyli na Pomorzu, Śląsku i w Wielkopolsce. Dodajmy też, że w 1921 r. najlepiej wyedukowane były osoby wyznania ewangelickiego (67,5 proc. miało wykształcenie co najmniej elementarne), a najgorzej − wyznania prawosławnego (14,4 proc.).

Różnice między zaborami były głębokie i zróżnicowane. W austriackim Polacy mieli autonomię. W pruskim, przez lata borykającym się z germanizacją, polskie szkoły i kadry nauczycielskie trzeba było budować niemal od zera. Wprawdzie – podobnie jak w zaborze rosyjskim – w pruskim rozwinęło się na przełomie XIX i XX w. tajne nauczanie, jednak nowo powstałe państwo musiało mieć oświatę z prawdziwego zdarzenia. Władze były świadome problemu i próbowały mu zaradzić.

Walka z analfabetyzmem trwała długo

Już 7 lutego 1919 r. Józef Piłsudski jako naczelnik państwa wydał dekret o obowiązku szkolnym. Dzieci i młodzież w wieku 7–17 lat miały uczęszczać do siedmioletniej szkoły powszechnej, a potem kontynuować naukę przez przynajmniej trzy lata w szkole wyższego stopnia.

Wprowadzono też przymusową naukę czytania i pisania dla żołnierzy analfabetów (dziś trudno uwierzyć, że wielu młodych bohaterów wojny polsko-bolszewickiej nie umiałoby się podpisać imieniem i nazwiskiem!). W konstytucji marcowej z 1921 r. podkreślono, że nauka na poziomie podstawowym jest obowiązkowa i bezpłatna. A w 1924 r. Sejm zobligował młodocianych pracowników analfabetów do uczęszczania na odpowiednie kursy.

Rosły wydatki na edukację. Jeśli w 1920 r. wydatki ministerstwa oświaty szacowano na tylko 2 proc. budżetu państwa, to w 1928 r. było to już ponad 15 proc. I choć Wielki Kryzys (1929–1933) wyhamował inwestycje, to efekty włożonej pracy było widać. W 1931 r. liczbę analfabetów w kraju szacowano na 23 proc. Jednak wciąż na edukacyjnej mapie kraju znajdowały się zacofane „czarne dziury”. Prasa wskazywała nie tylko na Polesie (zaledwie 30 proc. piśmiennych w powiecie koszyrskim w 1931 r.), ale nawet na Mazowsze: w powiecie sierpeckim, jakieś 120 km od stolicy, na wsi analfabetami było 32 proc. mieszkańców.

Faktycznie – jak zaznaczał w „Historii Polski 1914–1939” prof. Henryk Zieliński – odsetek analfabetów wśród ludności wiejskiej nadal porażał: wynosił ok. 40 proc. w 1921 roku i 30 proc. w 1931 roku. – Obok wielu innych źródeł tego stanu rzeczy szukać trzeba i w tym, że zasada powszechności nauczania w szkołach powszechnych na wsi nie była realizowana w pełni. Wiele dzieci wiejskich pozostawało poza szkołą bądź przerywało naukę po krótkim w niej pobycie – pisał Zieliński.

Na to, że z egzekwowaniem obowiązku szkolnego były pewne problemy, wskazują statystyki. W roku szkolnym 1921/1922 tylko 32 proc. dzieci chodziło do szkoły. Wprawdzie sześć lat później było to już ponad 75 proc., a w roku szkolnym 1928/1929 – ponad 95 proc., jednak okazało się to rekordowe osiągnięcie w historii II Rzeczypospolitej. Potem, razem z Wielkim Kryzysem i rosnącą biedą, wyniki te znowu zaczęły się pogarszać.

300 000 dzieci bez dostępu do szkoły

Zresztą nawet tylko te 5 proc. niechodzących do szkoły dzieci z roku 1929 to były w praktyce setki tysięcy dusz. – W latach 1929–1930 około 200 000 dzieci nie będzie mogło korzystać z nauki z powodu niedostatecznej liczby szkół. Na papierze – 200 000. W rzeczywistości co najmniej 300 000 – alarmowała redaktorka naczelna kobiecego tygodnika „Bluszcz” Stefania Podhorska-Okołów.

– Trzysta tysięcy główek dziecięcych bez światła. Gdyby całą tę dzieciarnię zebrać razem, powstałaby armia małych analfabetów, przyszłych rycerzy ciemnoty – groźniejsza dla państwa od wojny gazowej i wymyślnych pocisków wroga. Setki tysięcy dzieci rośnie jak dziczki w polu, po wsiach wałkoniąc się, latem przy pasionce, zimą przy skrobaniu kartofli i podkładaniu na ogień, a w mieście trawiąc dnie całe na graniu w guziki lub karty, sprzedawaniu gazet i płataniu psich figlów przekupkom, a noce na pokątnej sprzedaży papierosów, potajemnym wyszynku alkoholu, lub, co najohydniejsze, na usługach prostytucji – pisała.

I niestety ta liczba dzieci systematycznie i drastycznie się powiększała. „Dziennik Białostocki” alarmował wiosną 1937 r., że w poprzednim roku szkolnym na 5,1 mln dzieci w wieku szkolnym nie chodziło do niej ponad 558 tys. Tym samym odsetek dzieci objętych edukacją spadł z ponad 95 proc. do 89 proc. Postęp został zahamowany, a potem… przyszła niestety II wojna światowa.

Sienkiewicz to luksus

Edukacja to nie tylko szkoła. Często możemy dziś słyszeć o naszych dziadkach „wychowanych na Sienkiewiczu” w czasach II RP. Okazuje się, że to mit. Nasi dziadkowie w czasach międzywojennych nie mieli okazji zaczytywać się powieściami Sienkiewicza, bo Trylogii nie było w programie szkolnym! A książek wydawano mało i uchodziły za towar niemal luksusowy. – Książka przed wojną była bardzo, bardzo droga. Prywatne księgozbiory były rzadkością i miarą statusu np. inteligencji. Jeśli czytało się książki to z wypożyczalni, które również były intratnym (choć drobnym) biznesem. Wpłacało się niewielką sumę pieniędzy np. na miesiąc i mogło się wypożyczać określoną liczbę książek. Ale książkę i czytelnictwo traktowano w kategoriach zbytku, z którego rezygnowano w cięższych czasach – wyjaśnia w rozmowie z prof. Grzegorz Bąbiak, dyrektor Instytutu Polonistyki Stosowanej na Wydziale Polonistyki UW.

Jak podkreśla, dostęp do słowa drukowanego był zupełnie inny w wielkich miastach (Warszawa, Lwów, Kraków i Poznań), inny w mniejszych (jak Gniezno, Radom, Suwałki czy Tarnów), a jeszcze inny w małych miasteczkach i wsiach. – Do tego trzeba jeszcze pamiętać o zróżnicowaniu narodowościowym w międzywojniu, bo wówczas polskie szkolnictwo objęło ludność żydowską w całym kraju czy ukraińską na Kresach (wymieniając tylko najliczniejsze mniejszości). Znaczna część z tych najmłodszych mieszkańców, zwłaszcza w małych miejscowościach i na wsiach, podobnie jak rodzice, nie identyfikowała się z nowym państwem – byli tutejsi jak ich dziadkowie. Mieli własną kulturę, tradycję. Stąd polska książka nie była im aż tak potrzebna jak ich polskim kolegom – mówi Bąbiak.

Kamienie na szaniec

Mimo tych wszystkich problemów tuż przed wybuchem II wojny światowej w Polsce nie umiało czytać i pisać tylko 18 proc. mieszkańców. „Tylko”, bo bez porównania mniej niż u zarania II RP. Postęp był znaczący. Inna sprawa, że w okresie międzywojennym szkoły wyższe wydały w Polsce jedynie 83 tys. dyplomów (zawodowych i magisterskich). A kraj liczył przecież 35 mln mieszkańców. W roku akademickim 1937/1938 na 10 tys. mieszkańców Polski przypadało zaledwie 14 studentów. Więcej było nie tylko w Finlandii – 24, Danii − 23, lecz nawet w Rumunii – 17!

Na dodatek na uniwersytetach psuła się atmosfera. W latach 30. pojawiły się getta ławkowe. Coraz mniej osób pamiętało o słowach Piłsudskiego. – Obcą jest nam wszelka nienawiść plemienna i narodowościowa. Bojownicy wolności wszystkich krajów i narodów są naszymi braćmi. Umiemy hołd oddać wszelkiej wielkiej myśli, w jakimkolwiek języku się zrodziła, umiemy uczcić wielkiego poetę i myśliciela, jakikolwiek naród go wydał – mówił o Puszkinie jeszcze w czasach rusyfikacji, w roku 1899. Zaś dwadzieścia lat później, już jako naczelnik państwa podczas otwierania Uniwersytetu w Wilnie w 1919 r. życzył uczelni: „niechże ta wszechnica, którą dziś tu otwieram, zgodnie z tradycją tej ziemi nie zieje nigdy jadem nienawiści”. Kiedy władze uniwersyteckie, a nawet państwowe, wprowadzały na uczelniach getta ławkowe, walczyły z nimi jednostki – np. na Uniwersytecie Warszawskim sprzeciwiała mu się młoda studentka Irena Sendlerowa czy wykładowca UW słynny filozof Tadeusz Kotarbiński.

W czasach II RP, nawet jeśli nie zwalczono analfabetyzmu, to podkreślono, jak edukacja rozszerza horyzonty obywateli, uszlachetnia ich i przyczynia się do umocnienia państwa. – Dwadzieścia lat Polski Niepodległej pozwoliło na wykształcenie elit, zarówno naukowych, jak i administracyjnych – pisze specjalista od historii oświaty prof. Leszek Zasztowt w zbiorze „Węzły pamięci niepodległej Polski”. – Wystarczyło czasu na upowszechnienie szkolnictwa średniego i podniesienie rangi egzaminu dojrzałości. Absolwent gimnazjum, a następnie gimnazjum i liceum, stał się członkiem szeroko rozumianej elity społeczeństwa. Na szczycie znaleźli się absolwenci uniwersytetów i szkół wyższych.

Reklama

Podniesiona została ranga profesorów szkół średnich, wielu spośród nich przechodziło na uniwersytety i była to dość typowa droga awansu zawodowego. A ta zmiana mentalności i świadomości Polaków miała niebagatelną rolę w czasach II wojny światowej. Szacuje się, że z osób, które zdobyły wyższe wykształcenie w II RP, zginęło aż 37,5 proc., zaś z absolwentów szkół średnich – 30 proc. A zatem w dużej mierze to oni krzewili patriotyczne zachowania i przyczyniali się do zachowania świadomości narodowej. A ci, którzy przeżyli, przyłożyli się do odbudowy kraju po 1945 r.

Reklama
Reklama
Reklama