Zemsta generała Sikorskiego. Swoich przeciwników zamykał w obozach karnych bez sądu i prawa do obrony
Erotomani, homoseksualiści, alkoholicy oraz piłsudczycy nie byli mile widziani w walczącej z III Rzeszą polskiej armii na Zachodzie. 1,5 tysiąca rodaków zamknięto w specjalnych obozach odosobnienia.
- Marcin Szymaniak
- Ucieczka do Rumunii po nową nadzieje
- Powodów do zemsty było mnóstwo
- Pijaństwo i szaleństwo
- „Niemcy byli szlachetniejsi”
- Kochanki polskie i szkockie
- Radość ze śmierci wodza
- Sadyści z Shinafoot
- „Kawałek faszystowskiej Polski”
Nareszcie u władzy! – uradowany major Julian Malinowski podszedł do swego starego druha, pułkownika Izydora Modelskiego, szeroko rozkładając ręce. Jeszcze niedawno, przed 1 września 1939 r., obaj byli odsunięci na boczny tor i szykanowani przez rządzących piłsudczyków. Teraz, po klęsce wrześniowej i upadku sanacyjnych władz, nagle złapali wiatr w żagle. Na emigracji w Paryżu pod wodzą gen. Władysława Sikorskiego tworzyli nowe władze i nową armię, która miała podjąć walkę z III Rzeszą.
Pułkownik Modelski, szara eminencja we władzach, nadzorował m.in. ewakuację polskich wyższych oficerów do Francji. Piłsudczykom utrudniał przyjazd, jak tylko mógł. Wiedział jednak, że wielu z nich i tak przedostanie się nad Sekwanę, by wstąpić do formującej się armii. No cóż, tych się zamknie w specjalnych obozach. Dostaną za swoje! Gdy rządzili, robili przecież to samo.
Ucieczka do Rumunii po nową nadzieje
Klęska wojenna Rzeczypospolitej we wrześniu 1939 r. oznaczała upadek rządzącego dotychczas sanacyjnego reżimu piłsudczyków. Jego czołowi przedstawiciele, w tym prezydent Ignacy Mościcki i wódz naczelny Edward Śmigły-Rydz, zdążyli uciec do Rumunii, lecz ich nadzieje na stworzenie władz emigracyjnych rychło zostały pogrzebane. Rumuni bowiem ich internowali – nie tylko wskutek nacisków Trzeciej Rzeszy, ale również niechętnej dotychczasowym władzom Francji. Paryż stawiał na innego konia – polityków antysanacyjnej opozycji. Prześladowani jeszcze niedawno przez rząd, zmuszani do emigracji, stanęli obecnie przed perspektywą objęcia władzy i odegrania się na przeciwnikach.
Na czele emigracyjnego rządu i sił zbrojnych w Paryżu stanął gen. Władysław Sikorski, odsunięty przed wojną od stanowisk dowódczych. W jego otoczeniu zaroiło się od ludzi mających na pieńku z sanacją. Szybko powołano specjalną komisję ds. przygotowania procesów sądowych czołowych piłsudczyków. Płk Modelski, związany przed wojną z opozycyjną narodową prawicą, zajął się z zapałem sprawami personalnymi. Najbardziej niepożądane dla Sikorskiego osoby utknęły w Rumunii, bo Francuzi nie chcieli wystawiać im wiz. Oficerowie, którym udało się przedostać do Francji, przechodzili dokładną weryfikację. Wszystkich wrogo nastawionych i podejrzanych postanowiono zgrupować w jednym miejscu. Wkrótce około 70 osób trafiło do Cerizay w zachodniej Francji. Mieszkali tam w niezłych warunkach, w pensjonatach i prywatnych kwaterach, ale nie mogli opuszczać miejscowości bez zgody komendanta, zaufanego generała Sikorskiego.
Do Cerizay trafił m.in. generał Stefan Dąb-Biernacki, były dowódca Armii „Prusy”. Po przekroczeniu francuskiej granicy został najpierw zatrzymany przez Polaków i odstawiony do więzienia w Paryżu. Emigracyjna prokuratura postawiła go w stan oskarżenia za rażące błędy dowódcze w czasie kampanii wrześniowej i agitację przeciw nowym władzom. Przeniesiony po miesiącu do Cerizay Dąb-Biernacki pisał skargi do władz francuskich, które pozostawały bez odzewu.
Powodów do zemsty było mnóstwo
Wśród Polaków we Francji szybko powstała zbitka słowna „Bereza-Cereza”. Cerizay uznawano za odwet władz emigracyjnych na sanacji, która więziła swych przeciwników politycznych w słynnym obozie w Berezie Kartuskiej. I rzeczywiście, wielu ludzi, którzy obecnie znaleźli się na świeczniku, miało powody do zemsty. Pamiętali o krzywdach własnych i swoich przyjaciół.
Niektóre rany były bardzo świeże, jak ponura sprawa lidera chadecji Wojciecha Korfantego. Ów bohater narodowy, przywódca trzeciego powstania śląskiego, w 1930 r. został wtrącony jako przeciwnik Piłsudskiego do więzienia w Brześciu. Bito go, dręczono i poniżano na różne sposoby; podczas odsiadki schudł 25 kg i nabawił się ciężkiej nerwicy. W 1939 r. przebywał na politycznej emigracji, ale w obliczu zbliżającej się wojny powrócił do kraju w nadziei, że zagrożenie doprowadzi do pojednania narodowego. Natychmiast jednak znów go aresztowano. 17 sierpnia 1939 r. zmarł w bardzo tajemniczych okolicznościach; pogłoski sugerowały, że podtruwano go arszenikiem.
Żądnym pomsty sikorszczykom nie udało się zrobić w „Cerezie” drugiej Berezy – Hitler najechał wkrótce Francję, Wehrmacht w błyskawicznej kampanii gromił wojska francusko-brytyjskie. Komendant Cerizay wraz z personelem uciekli z mieściny, pozostawiając „podopiecznych” na łasce losu. Ci natychmiast poszli ich śladem, ruszając w stronę portów. Zarówno nadzorcy, jak i podopieczni dotarli niebawem statkami do Wielkiej Brytanii, ostatniego bastionu stawiającego opór III Rzeszy.
Po porażającej klęsce Francji sanatorzy zhardzieli. Skoro Francja tak szybko uległa, wcześniejsza klęska Polski nie wydawała się już tak kompromitująca dla jej władz. Piłsudczycy szydzili teraz z Sikorskiego, zarzucając mu nieudolną ewakuację oddziałów do Wielkiej Brytanii. Już na statkach wiozących uciekinierów za kanał La Manche oficerowie z Cerizay organizowali seanse nienawiści pod adresem emigracyjnych liderów.
Sikorszczycy dobrze o tym wiedzieli, bo w gronie pensjonariuszy z „Cerezy” mieli swojego tajnego informatora. Wódz naczelny uznał, że w tym ciężkim okresie musi być szczególnie czujny. „Ci, którzy robią intrygi, znajdą się w obozie koncentracyjnym!” – oznajmił bez ogródek w lipcu 1940 r. W tamtym czasie określenie to nie budziło jeszcze tak strasznych skojarzeń jak dzisiaj, niemniej oznaczało zamknięcie przeciwników i trzymanie ich w surowych warunkach.
Pijaństwo i szaleństwo
Rząd emigracyjny postanowił hurtowo rozwiązać problem wszystkich kłopotliwych wojskowych. Na ziemi brytyjskiej znalazło się szczególnie dużo oficerów; jeden przypadał na „niecałych” trzech szeregowców. Zaczęto więc tworzyć specjalne ośrodki odosobnienia, gdzie kierowano zbyt starych i schorowanych, ukaranych dyscyplinarnie, alkoholików, erotomanów-weneryków, homoseksualistów, komunistów i piłsudczyków.
Szukając odpowiedniej lokalizacji, nieszczęśników przenoszono początkowo z miejsca na miejsce. W szkockim Broughton spali pod namiotami, warunki były bardzo kiepskie. Wielu oddawało się pijaństwu i wszczynało awantury, inni namiętnie politykowali, grożąc obaleniem Sikorskiego. Gen. Dąb-Biernacki zawiązał regularną grupę spiskową, która podjęła kontakty z piłsudczykami pozostającymi na wolności. Dzięki swoim obozowym tajnym informatorom władze szybko dowiedziały się o tej konspiracji i zadały wyprzedzający cios. Dąb trafił do brytyjskiego więzienia, zdegradowany dodatkowo do stopnia szeregowca.
W sierpniu 1940 r. Brytyjczycy przekazali Polakom do dyspozycji miejscowość Rothesay na szkockiej wyspie Bute. Utworzono tam tzw. zgrupowanie oficerów nieprzydzielonych. Zesłańcy mieszkali w otwartych kwaterach, otrzymując trzy piąte uposażenia oficerskiego, nie mogli jednak opuszczać wyspy. „Rothesay jest niewielką miejscowością turystyczno-wypoczynkową – notował jeden z nich, lotnik Janusz Meissner. – Maleńki port oraz śródmieście z rynkiem i ratuszem otaczają szeregi jednakowych pensjonatów z jednakowymi ogródkami. Każdy pensjonat, czyli private hotel, prowadzą dawno przekwitłe Szkotki, na których urodzie (nawet zanim uwiędły) dobry Pan Bóg musiał poczynić nieliche oszczędności”.
Osadzeni na Bute wiedzieli, że ich koledzy walczą z wrogiem, nagradzani orderami, podziwiani przez brytyjską prasę. Poczucie odtrącenia, wyrzucenia na margines dla wielu z nich było nie do zniesienia. Szerzyło się pijaństwo, ludzie popadali w depresję. „Wegetujemy, wspaniale przeżywamy w luksusie najstraszliwszą wojnę w dziejach (…) ostatnio jednego oficera na tydzień wysyłają do szpitala wariatów” – pisał w dzienniku porucznik Stefan Mękarski. Spośród pierwszych 250 zesłańców samobójstwo popełniły trzy osoby, a jedenaście trafiło do szpitali psychiatrycznych.
„Niemcy byli szlachetniejsi”
Kontakty z miejscowymi powodowały często dodatkowe cierpienia. Mieszkańcy Bute patrzyli na Polaków podejrzliwie, szerzyły się pogłoski, że to kolaboranci III Rzeszy albo dewianci. „Ludność pokazuje palcami na przechodzących ludzi w polskich mundurach oficerskich, wymawiając: »bad boys«, albo też, wiedząc o zboczeniach seksualnych poszczególnych oficerów, uważa, że zwykłym barbarzyństwem jest trzymanie takich ludzi tutaj, a nie w szpitalach jako chorych” – pisał w meldunku o Rothesay ppłk Mieczysław Paczkowski.
Inny oficer donosił: „Tutejsi obywatele (…) widzą szereg Polaków, którzy stale i w nie zawsze przystojny sposób są pijani, co robi wrażenie oraz nasuwa pytanie: skąd się biorą na to pieniądze?”. Przez Rothesay przewinęło się w sumie około 1500 osób, jednorazowo przebywało tam 300–600 ludzi. Wielu dostało się na wyspę wskutek donosów powodowanych osobistymi urazami. W jednostkach obowiązywał nieformalny zakaz śpiewania „Pierwszej Brygady” i wieszania zdjęć Piłsudskiego. Kto wyrażał z tego powodu niezadowolenie, trafiał na listę podejrzanych. W atmosferze polowania na czarownice nietrudno było wrobić kogoś zupełnie niewinnego, oskarżając o spiskowanie przeciw rządowi.
Wyspa Bute stała się w armii popularnym straszakiem. „Co, stawiacie się? To może chcecie do Rothesay, co?!” – słyszeli często podwładni, którzy podpadli przełożonym. Dowiedziawszy się, że ma trafić na zesłanie, płk Jan Mintowt-Czyż popełnił samobójstwo, strzelając sobie w głowę.
Dla tych, którzy sprawiali kłopoty w Rothesay, utworzono z czasem podobóz w pobliskim Tignabruaich. Obok szczególnie zatwardziałych alkoholików i homoseksualistów trafiały tam „osoby o patologicznej nienawiści”, czyli zażarci oponenci władz. „Niemcy postąpili ze mną szlachetniej niż tutaj rodacy, bo pozwolili zatrzymać broń ręczną, traktując mnie jak rycerza, natomiast tu postąpiono ze mną jak z paskarzem lub bandytą” – skarżył się osadzony tam weteran kampanii wrześniowej por. Henryk Halicki.
Zesłańcami na wyspie było wielu oficjeli z sanacyjnego świecznika, którzy przed wojną zaleźli za skórę opozycji. Były premier Marian Zyndram-Kościałkowski uchodził za polityka umiarkowanego skrzydła sanacji, ale jego kilkumiesięczne rządy zapisały się głównie krwawym tłumieniem przez policję protestów społecznych: zabito 20 i raniono kilkaset osób. Wojewoda śląski Michał Grażyński był zaprzysięgłym wrogiem Korfantego, cieszył się z jego prześladowań, a potem wydał swoim urzędnikom zakaz uczestniczenia w pogrzebie bohatera. W Wielkiej Brytanii ostro atakował Sikorskiego i knuł przeciw rządowi.
Ppłk Szeligowski zasłynął głównie z pobicia znanego endeckiego publicysty Adolfa Nowaczyńskiego. Ów zaciekły wróg Piłsudskiego był regularnie napadany i bity przez piłsudczyków, aż wreszcie utracił oko.
Kochanki polskie i szkockie
W Rothesay przebywał też mjr Władysław Ryszanek, były zastępca komendanta twierdzy brzeskiej, gdzie więziono opozycjonistów. Jego przypadek pokazuje, jak skomplikowana okazała się kwestia oceny sanacyjnych funkcjonariuszy. Dowiedziawszy się, że Ryszanek wegetuje na Bute, interwencję w jego sprawie podjął socjalista Hermann Liebermann, były więzień brzeski, a obecnie polityk emigracyjny. Przekonywał, że major zachowywał się wobec więźniów porządnie i powstrzymywał zapędy swego szefa – znanego z sadyzmu płk. Wacława Kostka-Biernackiego.
Opinia Liebermanna nie była jednak jedyną, inni więźniowie zapamiętali Ryszanka odmiennie, twierdząc, że był niewiele lepszy niż komendant. W Wielkiej Brytanii spiskował poza tym przeciw Sikorskiemu. Starania polityka PPS o wypuszczenie majora spełzły więc ostatecznie na niczym i były zastępca szefa Brześcia w 1941 r. zmarł na szkockim zesłaniu.
Obok ewidentnie zamieszanych w sanacyjne nadużycia znalazły się jednak na Bute dziesiątki osób, wobec których zarzuty były miałkie albo zwyczajnie wyssane z palca. Janusz Meissner trafił tam po wydaniu w dwóch egzemplarzach pierwszego numeru satyrycznego pisma „Polski Spitfire”, w którym naśmiewał się z rządu. Porucznik Stanisław Dergiman w ogóle nie wiedział, za co siedzi, i nikt nie chciał mu udzielić tej informacji. Podobnych przypadków było mnóstwo. Dobrze wiedział natomiast, czemu trafił na wyspę, niejaki kpt. Niezbrzycki. Otóż zarzucił płk. Fryderykowi Mally’emu, zajmującemu się weryfikacją oficerów, że przed wojną sam wysługiwał się sanacji i pisał teksty na zlecenie marszałka Śmigłego-Rydza. Mally postarał się, by Niezbrzycki nie psuł mu więcej humoru, wysyłając go do Rothesay.
Wspólny smutny los nie zbliżał do siebie różnych kategorii zesłańców. Tworzyły się zwalczające się wzajemnie grupy. Polityczni patrzyli z pogardą na pijaków i osoby homoseksualne. Niżsi oficerowie obserwowali z zawiścią sanacyjnych bonzów, którzy do Rothesay sprowadzali sobie żony i dzieci. Wiadomo było powszechnie, że przed upadkiem państwa liczni polscy oficjele zdążyli powywozić całe rodziny, a często nawet spory majątek. Opowiadano, że Zyndram-Kościałkowski żył na Bute z kochanką, aktorką Marią Balcerkiewicz, a wielu innych zesłanych też miało nieformalne partnerki.
Radość ze śmierci wodza
Rząd Sikorskiego popierały wszystkie partie na emigracji dawniej stanowiące antysanacyjną opozycję: prawicowe Stronnictwo Narodowe, ludowcy z PSL, chadecy, socjaliści z PPS. Dowiedziawszy się o Rothesay, niektórzy emigracyjni działacze, jak np. Liebermann, zaczęli mieć obiekcje. Mimo pretensji do sanacji, uważali, że czas wojny nie jest stosowną porą na rozliczenia. Obawiali się ponadto, iż karanie ludzi bez procesów sądowych i możliwości obrony może przynieść szkody wizerunkowi Polski.
Lecz kres obozom dla oficerów położyli dopiero Brytyjczycy. O Rothesay dowiedzieli się przypadkiem posłowie Partii Pracy, gdyż siostra jednego z nich gościła tam na kwaterze kilku Polaków. Kiedy polityk przyjechał do niej w odwiedziny, lokatorzy mogli poskarżyć się na swój los. Sprawa została niebawem podniesiona na forum parlamentu, a rząd brytyjski zaczął zadawać polskim władzom niewygodne pytania.
Gen. Sikorski musiał ulec. Pod koniec marca 1942 r. oficerów z Bute zaczęto rozsyłać po różnych ośrodkach wyszkolenia oraz jednostkach brytyjskich. Starsi zesłańcy pozostali z reguły na miejscu, ale pobyt nie był już przymusowy. Obóz Tignabruaich w ogóle zlikwidowano.
Wielu ludzi, którzy przeszli przez Bute, oraz ich koledzy o sanacyjnych sympatiach darzyli potem Sikorskiego głęboką nienawiścią. Gdy 4 lipca 1943 r. wódz naczelny zginął w katastrofie lotniczej w Gibraltarze, zaczęły krążyć pogłoski o zamachu zorganizowanym przez wrogich mu oficerów. Nie ma na to jakichkolwiek dowodów, faktem jest jednak, iż w niektórych polskich jednostkach nie ukrywano zadowolenia z powodu śmierci polityka. „Żywo stoi mi przed oczyma radość, z jaką przywitała znaczna część oficerów kilku pułków zebranych na ćwiczeniach w obozie Brandon tragiczną wiadomość o zgonie gen. Sikorskiego” – wspominał eseista Konstanty Jeleński, w czasie wojny żołnierz I Dywizji Pancernej gen. Stanisława Maczka. Jak podkreślał, reakcja szarż kontrastowała z zachowaniem zwykłych żołnierzy, szczerze przygnębionych z powodu tragedii.
Sadyści z Shinafoot
Oprócz ośrodków na Bute na terenie Szkocji działał jeszcze inny polski obóz odosobnienia, i to znacznie gorszy. Przeznaczone dla szeregowców więzienie Shinafoot naprawdę przypominało obozy koncentracyjne. Otaczały je druty kolczaste, pilnowali go wartownicy, a nadzorcy znęcali się nad więźniami. Osadzano tam zwykłych żołnierzy za niesubordynację i inne wykroczenia.
Więzieniem Shinafoot zawiadywał zasłużony w wojnie polsko-bolszewickiej kpt. Władysław Korkiewicz. „Alkoholik, psychopata, sadysta, który własnoręcznie maltretował więźniów. Zakładano im od tyłu kajdanki na ręce i wieszano na poprzeczce u sufitu, a pan kapitan Korkiewicz sam wiszących dusił za gardło, bił po twarzach i kopał w brzuch” – wspominał po latach Maciej Feldhuzen, jeden z oficerów ordynansowych generała Sikorskiego. Podwładni naczelnika Korkiewicza, z reguły przedwojenni policjanci, też wyróżniali się sadyzmem.
Wieści o Shinafoot rozniosły się, gdy do jednego ze szpitali wojskowych przywieziono dwóch zmaltretowanych więźniów. Jeden miał odbite nerki, drugi był kompletnie wykończony wskutek bicia i głodówki protestacyjnej.
Leczący więźnia chirurg Adam Majewski wspominał: „chłopak dosłownie się trząsł, ilekroć któryś z żandarmów zbliżał się do niego, rzucał przy tym na nas spojrzenia dzikiego zwierzęcia. Żołnierze od dawna coś przebąkiwali o jakimś polskim obozie koncentracyjnym na terenie Szkocji, ale nie wierzyłem w to. (...) Prawdy zacząłem się dowiadywać, gdy podano żołnierzowi narkozę i zaczął gadać. Wołał: »Nie bijcie mnie, nie wyłamujcie mi rąk!«”.
Według lekarza w Shinafoot „wszystko było jak w Berezie Kartuskiej: i druty kolczaste, i baraki, i »żabka«, i wybijanie zębów, i dozorcy sadyści, i komendant obozu, w którego kancelarii nasz więzień często szorował podłogę i bywał przy tym bity i kopany”.
W obozie karnym dla szeregowych (jeszcze przed przeniesieniem osadzonych do baraków w Shinafoot obóz mieścił się wtedy pod namiotami w miejscowości Kingledoors) doszło nawet do zabicia więźnia. 29 października 1940 r. strażnik Marian Przybylski zastrzelił aresztanta Edwarda Jakubowskiego, który wcześniej nazwał go prawdopodobnie „synem kurwy”. Brytyjska policja nie zajmowała się jednak tą śmiercią i nadużyciami w obozie. Na mocy sojuszniczych porozumień Polacy sprawowali wyłączną władzę w powierzonych im ośrodkach.
„Kawałek faszystowskiej Polski”
Jeden z więźniów zwolnionych z Shinafoot napisał list ze skargą do polityka PPS Adama Ciołkosza, członka Rady Narodowej, pełniącej rolę opiniodawczą przy naczelnym wodzu. Na posiedzeniu rady Ciołkosz wywołał awanturę; walił pięścią w stół, grożąc, że osobiście zawiezie do obozu brytyjskiego ministra spraw wewnętrznych. Sikorskiemu zaczęli też zadawać niewygodne pytania amerykańscy dziennikarze. Pojawiły się oskarżenia o antysemityzm; zabity więzień Jakubowski był ponoć pochodzenia żydowskiego.
Polskie władze zareagowały. Obóz w Shinafoot został zamknięty, przetrwawszy zaledwie kilka miesięcy. Część aresztantów wypuszczono, część przeniesiono do międzynarodowego alianckiego więzienia dla żołnierzy. W marcu 1941 r. wszczęto dochodzenie wobec funkcjonariuszy, którzy dopuścili się nadużyć. Ostatecznie ani Korkiewicza, ani Przybylskiego nie spotkały kary; obaj zostali uniewinnieni przez sądy wojskowe. Ukaranych zostało jednak kilku innych oprawców, jeden z nich otrzymał 9 miesięcy aresztu.
Sprawa przycichła na kilka lat, po czym wypłynęła znów tuż po zakończeniu wojny. Wyszło na jaw, że Polacy założyli kolejny obóz karny w Inverkeithing pod Edynburgiem. 14 czerwca 1945 r. Radio Moskwa grzmiało z kraju gułagów: „Polski faszystowski system obozów koncentracyjnych przetrwał w najlepsze, gdy Polacy uciekli z Polski. Znalazł sobie przytulne schronienie w Inverkeithing, gdzie pośród szacownych brytyjskich zasad i obyczajów leży sobie, otoczony drutem kolczastym, kawałek faszystowskiej Polski!”.
Tego samego dnia jeden ze szkockich posłów złożył interpelację w tej kwestii i wkrótce w miejscowości pojawili się reporterzy. Odnaleźli byłego więźnia Józefa Dobosiewicza, Żyda z pochodzenia. 23-latek powiedział im, że inny osadzony został niedawno zabity przez strażników, a w celach więźniowie są przykuwani łańcuchami do ścian. To ostatnie potwierdził komendant obozu.
Niebawem odnaleziono kolejnych żołnierzy przetrzymywanych w Inverkeithing – Dawida Glicensteina i Szymona Getreuthendlera. Zostali skazani przez sąd wojskowy za dezercję. Tłumaczyli, że uciekli z polskiej armii ze względu na panujące w niej nastroje antysemickie. Już w 1944 r. posłanka Evelyn Walkden zwracała na to uwagę w swoim wystąpieniu w Izbie Gmin. Jak mówiła, szefostwo Polskich Sił Zbrojnych wyraziło zgodę na odwiedzanie jednostek tylko przez takie zespoły artystyczne, w których nie ma Żydów.
Polskie władze w Londynie nabrały wody w usta. Nie ujawniły, kiedy obóz powstał i ile osób tam przetrzymywano; po poprzednim skandalu bardzo pilnowały tajności informacji na ten temat. Według nich żołnierze pochodzenia żydowskiego trafili do obozu nie z powodu pochodzenia, tylko swoich przewin: nieposłuszeństwa, dezercji, propagowania komunizmu itd.
Niezależnie od tego, czy Żydzi byli na cenzurowanym i czy było ich rzeczywiście szczególnie dużo w Inverkeithing, sprawa obozów położyła się cieniem na dziejach polskiej armii na Zachodzie. W różnych miejscach odosobnienia – od Cerizay po Inverkeithing – przetrzymywano żołnierzy bez sądu i możliwości obrony. Na samej wyspie Bute było półtora tysiąca oficerów. Nie wiadomo natomiast, ilu żołnierzy przeszło przez obozy dla szeregowców. „Ludzie Sikorskiego” mieli oczywiście swoje argumenty: toczyliśmy wojnę, nie mogliśmy pozwolić, by ktoś nam bruździł na tyłach. Ale do niewinnych ofiar tej polityki argumenty tego rodzaju nie przemawiały. Poczucie krzywdy i upokorzenia pozostało w nich na zawsze.