Reklama

Berlin i Ateny można przyrównać do europejskich biegunów — skąpanego w szarości, oddalonego od wybrzeża i bogatego północnego oraz portowego południowego, z kwitnącymi ogrodami i ulicami pełnymi drzew pomarańczowych. To jednak spore uproszczenie. Pod wieloma względami prawda o obydwu miastach daleka jest od ich powszechnego postrzegania. Oto spięte i zmęczone Ateny nie potrafią ruszyć z miejsca ani stawić czoła niejasnej przyszłości. Wyluzowany Berlin natomiast zrzucił z siebie autorytarne jarzmo, stając się w Europie ikoną swobody i otwartości – musi się zmierzyć wyłącznie z własnym sukcesem. Ateny muszą rozwiązywać palące współczesne problemy.

Reklama

Amalia Zepou, antropolog i reżyser filmowy, zbiera pozytywne recenzje jako zastępca burmistrza ds. społecznych. Zwraca uwagę na wszechobecne „poczucie kompletnego rozczarowania systemem politycznym i brakiem wpływu na rzeczywistość, gdyż decyzje zapadają z dala od ludzi i w oderwaniu od ich środowiska. Po co zatem w ogóle głosować?”.

Wyborcze manipulacje są tu na porządku dziennym. Kandydaci do władz samorządowych i krajowych muszą się układać z szefami (oczywiście nieoficjalnych) grup kontrolujących głosy. Sukces wyborczy trzeba załatwić. Duchowni oferują głosy swoich wiernych. Właściciele bazarów kontrolują głosy handlarzy. W obiegu znajdują się wypełnione karty wyborcze.

– W Grecji zawsze tak było – wyjaśnia Zepou. – Taki układ funkcjonował w wioskach, w ramach rodziny, i odzwierciedla ludzką naturę. Wszystko sprowadzało się do tego, że trzeba kogoś znać. Znajomości przydają się w potrzebie.

Doskonale znane historie o kryzysie i korupcji, niepłaconych podatkach i lekarzach, którzy wyłudzili 35 proc. środków z budżetu leków refundowanych, mają wspólny mianownik – sieć powiązań osobistych, przekonanie o wyższości ludzkich relacji i brak wiary w sprawiedliwe rozstrzygnięcia na poziomie instytucjonalnym.

Kafejka w Atenach. Siedzę w oparach papierosowego dymu z Kostasem Kanavourisem, poetą i dziennikarzem.

– Mieszkańcy Berlina uważają się za Berlińczyków – nieważne, kim jesteś, skąd pochodzisz i od kiedy mieszkasz w stolicy. Tymczasem w Atenach mało kto określa się jako Ateńczyk – opowiada.
Na tym polega różnica. Berlińczyków łączy poczucie przynależności, zaś Ateńczycy patrzą z perspektywy miejscowości, z których pochodzą, oraz konieczności przeżycia w mieście, które nie jest ich domem. Dwa ekstrema: miasto instytucja, gdzie każdy znajdzie dla siebie miejsce, oraz miasto rozbite na układy.

Światowy kryzys ekonomiczny z 2008 r. uwypuklił gospodarczo-kulturowy podział Europy na północ i południe. Rola lidera przypadła Niemcom – zarabiali przeciętnie 50 proc. więcej niż Grecy, a ich PKB był 10-krotnie wyższy. W Grecji natomiast na światło dzienne wyszły skrywane od lat problemy. W 2009 r. jej rząd przyznał, że deficyt sięga 12,5 proc. PKB – a nie jak twierdził poprzedni rząd 6,7 proc. – zaś dług publiczny wynosi 400 mld dolarów. Greckie banki przestały udzielać kredytów. Kapitał odpłynął w bezpieczne miejsca, często do Niemiec. Potem rząd otrzymał rekordowo wysokie pożyczki: 146 mld dolarów w maju 2010 r. i 162,7 mld dolarów w marcu 2012 r.

Warunki ich przyznania miały przynieść w życiu Greków przykre zmiany. Oznaczały drastyczne ograniczenie wydatków, podniesienie podatków i kontrolę ich ściągalności, cięcia w systemie emerytalnym oraz podporządkowanie się nadzorowi tzw. trojki, czyli MFW, EBC oraz Komisji Europejskiej (zdominowanej przez Niemcy).

Społeczna cena okazała się ogromna. Bezrobocie wzrosło do poziomu 27 proc., na którym w zasadzie utrzymuje do dziś. W samych Atenach bezrobocie wśród osób między 15. a 24. rokiem życia dobija do 62 proc. W ciągu ostatnich sześciu lat grecka gospodarka skurczyła się o blisko 30 proc. Przez centrum Aten przetoczyła się fala protestów i zamieszek. Nasiliła się przemoc wobec imigrantów. Wygląda na to, że najgorsze kraj ma już za sobą. Nie oznacza to jednak, że grecka stolica uwolniła się od widma kłopotów i złapała oddech.

Czołowi intelektualiści kontynentu wypowiadają się w duchu niepewności. spacer ulicami Berlina to przegląd XIX- i XX-wiecznej historii. Topografia miasta doskonale obrazuje lekcje płynące z historii: ogromny i opuszczony terminal lotniska Tempelhof, podziurawione pociskami budynki na Wyspie Muzeów, fragmenty muru berlińskiego. Próba dominacji zaowocowała cierpieniem. Próba zniszczenia przyniosła zniszczenie. Próba zdobycia pozycji centrum świata zakończyła się podziałem i rozbiciem miasta. Wolfgang Thierse, były przewodniczący niemieckiego parlamentu i jedna z najbardziej zasłużonych postaci dla zjednoczenia miasta po 1989 r. podkreśla, że „Niemcy i ich kapitał są cały czas więźniami historii i wciąż nie są gotowi przyznać, że stanowią potęgę”.

– Berlin co rusz ma na siebie nowy pomysł – zdradza Richard Meng, rzecznik rządzącego miastem senatu. – Własną drogę znaleźliśmy dopiero 10 lat po 1989 r.

Zdaniem polityka mieszkańcy postawili na miasto otwarte, które zaprasza wspólnotę międzynarodową, pozwala młodym ludziom żyć po swojemu i realizować swoje pomysły. To przeciwieństwo poprzednich wcieleń Berlina, który miał służyć demonstrowaniu władzy. W Berlinie nie chodzi już o władzę, ale o możliwości.

Nie obeszło się bez problemów. Brak przemysłu i wielkiego biznesu oznaczał, że baza podatkowa Berlina była na starcie, i nadal pozostaje, niewystarczająca. Dług stolicy wynosi dziś 77 mld dolarów, a gdyby nie dotacje landów i federalne, deficyt kasy miejskiej wynosiłby 20,7 proc. Bez pomocy reszty kraju Berlin byłby bankrutem. Roczny deficyt co prawda maleje, a w mieście pojawiają się nowe przedsiębiorstwa, ale przynajmniej w samym Berlinie nie widać wcale potrzeby łatania tej dziury. Panuje atmosfera specyficznej beztroski co do przyszłości miasta. Miasta, które były burmistrz określił jako „biedne, ale seksowne”.

Ateny to przeciwwaga historii sukcesu Berlina. Gdy Grecja przystąpiła do UE w 1981 r., to – zdaniem Vassilisa Papadimitriou, sekretarza prasowego George’a Papandreou, który był premierem kraju w latach 2009–2011, w szczycie kryzysu ekonomicznego – kraj przypominał „statek wpływający do portu”. Właśnie wtedy Grecy, odcięci od Zachodu przez blok sowiecki na północy, ścigający się na zbrojenia z Turcją na wschodzie i ogólnie biedni – „po raz pierwszy poczuli się Europejczykami pełną gębą”.

Członkostwo w europejskim klubie oznaczało falę optymizmu, grantów i rozwoju dla miasta. Punktem kulminacyjnym była olimpiada w 2004 r. oraz budowa nowego budynku Muzeum Akropolu – świat miał się dowiedzieć, że Grecja stała się już państwem nowoczesnym.

– Gdy nadszedł kryzys w strefie euro, wszyscy mieliśmy poczucie winy i przeświadczenie, że byliśmy odpowiedzialni za złe rzeczy, które nasspotkały – mówi Ella Papakonstantinou, szefowa eksperymentalnego teatru w przemysłowej dzielnicy Elaionas. – Potwierdziły się najgorsze obawy Greków: że tak naprawdę odstają od Europy. Społeczne i indywidualne konsekwencje reżimu oszczędnościowego to nadal codzienność.

Ermina Kontaratos opiekuje się niepełnosprawną nastoletnią córką. Załamuje ręce na wzmiankę o codziennej walce, którą toczy, aby uzyskać cokolwiek z systemu opieki społecznej. Od czerwca 2013 r. nie otrzymała niczego. Przedtem dostawała 1300 dolarów co dwa miesiące. Następnie służba zdrowia zastrajkowała. Potem skierowali ją do niewłaściwych lekarzy, którzy odsyłali ją od gabinetu do gabinetu. Musiała walczyć z biurokracją i odwiedzać przychodnie na dalekich przedmieściach, do których trudno dojechać komunikacją publiczną (a ona nie ma samochodu).

– Wszystko stanęło na głowie. Nikt już nie wie, o co chodzi.

Klasa średnia drastycznie zubożała. Dziadkowie wprowadzili się do rodzin. Młodzi opuszczają miasto i wracają na wieś. Wielu rodzinom nie starcza na prywatnych nauczycieli, którzy od zawsze byli częścią greckiego systemu edukacji. Śródmieście Aten się wyludnia. Spis z 2011 r. wykazał, że prawie jedna trzecia mieszkań to pustostany. Ceny nieruchomości w niektórych dzielnicach spadły o ponad 40 proc. Mimo krzykliwych reklam klubów i artystycznych przybytków w Kerameikos upadek jest wszechobecny. Ulice wokół anarchistycznie nastawionej politechniki, najbardziej zradykalizowanego kampusu w Atenach, pełne są graffiti: „Pożreć bogatych”, „Zabić przeszłość”, „Spalić komórki”. Co trzeci sklep w handlowej dzielnicy Kolonaki stoi pusty. Policjanci w gumowych ochraniaczach i kamizelkach ochronnych, uzbrojeni w metrowe pałki, nadal patrolują okolice kawiarni przy ulicy Alexandrosa Grigoropoulosa (przemianowanej nieformalnie dla uczczenia śmierci 15-letniego chłopca zastrzelonego przez funkcjonariusza 6 grudnia 2008 r.).

Napięcia społeczne i gospodarcze wyzwoliły ksenofobię w niektórych częściach miasta. Rozmawiałem z prezesem stowarzyszenia mieszkańców Agios Panteleimon, jednej z dzielnic, gdzie faszystowski Złoty Świt uzyskał najwyższe poparcie. Pokazał mi resztki spalonego w 2011 r. meczetu.

– Nie ma nic bardziej obrzydliwego niż 70 par butów na chodniku. Nic dziwnego, że spalili ten meczet – powiedział. Jego zdaniem w Atenach mogą powstać meczety, ale nigdy z minaretem. – Przypominają nam o czasach osmańskich. (Zanim kraj uzyskał niepodległość, Ateny były częścią tureckiego imperium).

Czasy Pełne złości minęły. Zeszłej wiosny najgwałtowniejszy protest przeprowadził, w obronie miejsc pracy, personel sprzątający z ministerstwa finansów. Przez jeden ranek palili i dyskutowali na ulicy obok gmachu. Pojawiły się przebłyski optymizmu co do sytuacji gospodarczej. Start-upy internetowe takie jak Taxibeat („Zostań taksówkarzem XXI w.! Zarabiaj dzięki smartfonowi”) przyciągają kapitał inwestycyjny.

Do gry wchodzą różne wcielenia internetowego handlu. Płótna ulicznych artystów trafiają do międzynarodowych kolekcjonerów. W całych Atenach lokalne organizacje szukają lokalnych rozwiązań. Sprzątają śmieci, sadzą drzewa na opuszczonych działkach, dekorują place zabaw, oprowadzają ateńczyków po nieznanych częściach miasta.

Zagospodarowanie zniszczonych albo opuszczonych przestrzeni miejskich jest zjawiskiem globalnym. Działania takie podejmuje się też w Berlinie, ale te same aktywności mają różne znaczenie w zależności od środowiska. W Atenach chodzi o walkę z poczuciem porażki i rozczarowaniem. W Berlinie natomiast zagrożeniem jest sukces miasta – chodzi o strach przed rozmyciem słynnych wolności dostępnych w stolicy. Demonstrują przeciwnicy budowy nowych bloków mieszkalnych. W dzielnicach (np. Kreuzberg czy Mitte), które po upadku muru berlińskiego przyciągnęły squatersów i artystów, problemem są obecnie pieniądze.

Kapitał zwabiony wizerunkiem Berlina oraz postępująca gentryfikacja, czyli wypieranie biedniejszych mieszkańców przez zamożnych, grożą nieodwracalną zmianą tkanki społecznej miasta. Berlin próbuje uciec przed porażką. Ludzki wymiar miasta uda się utrzymać wyłącznie w duchu integracji i współuczestnictwa możliwym w ramach lokalnych społeczności. To powszechny pogląd. Od 2009 r. Marco Clausen, historyk społeczny, i filmowiec Robert Shaw prowadzą dla lokalnej społeczności ogród – Prinzessinnengärten.

Jest to kawałek zieleni w samym centrum Berlina, w miejscu byłego żydowskiego domu handlowego, którego po wojnie nie odbudowano. Krytycy podnoszą zarzut, że ogród o powierzchni 0,6 ha nie przynosi korzyści ekonomicznych.

– To prawda. My oferujemy korzyść w postaci społecznej interakcji. Produktem jest lokalna społeczność – odpowiadają twórcy. – Ogród symbolizuje ludzkie potrzeby. Wiele osób uważa, że dzisiejszy klimat stolicy Niemiec – sięgający czasów squatów w Berlinie Zachodnim – jest zagrożony.

– Jak będzie w przyszłości wyglądać miasto, jeśli będziemy je wyprzedawać temu, kto zapłaci najwięcej? Miasta nie tworzą planiści ani architekci, lecz jego kultura i system codziennych połączeń – tłumaczy Clausen.

To potężna wizja dobrego miasta: pieniądze ani władza nie mogą dominować, a nieruchomości nie mogą stanąć wyżej człowieka. Na ironię zakrawa fakt, że teza Clausena o ludzkich relacjach i powiązaniach leży u podstaw kultury greckiej. Okazała się trudna do połączenia z realiami nowoczesnego państwa. Jak bowiem pogodzić relacje międzyludzkie z ogólnoeuropejską gospodarką?

– Najatrakcyjniejsza w Berlinie była jego niekompletność – przyznaje Wolfgang Thierse, polityk, który przez kilkadziesiąt lat był mocno zaangażowany w tworzenie nowych Niemiec. – Puste miejsca i cały ten chaos.

Ale atrakcyjność nieuporządkowania powoli zanika. Thierse szacuje, że 90 proc. mieszkańców dzielnicy Prenzlauer Berg, gdzie mieszka, wprowadziło się do niej w ciągu ostatnich 25 lat.
– Co znaczy, że tyle samo się wyniosło. Gentryfikacja jest bolesna – ciągnie polityk. – Ludzie oczekują, że miasto zahamuje ten proces.

Wielki niemiecki sukces po 1945 r. jest produktem tego, co Niemcy nazywają kapitalizmem ze społeczną twarzą. Pewna młoda matka z Kreuzbergu opowiadała, jak bogacze parkują pod jej blokiem, by ocenić perspektywy nieruchomości.

– Tacy nie potrzebują szkół tylko miejsc parkingowych. Na samochody z klientami reaguje zawsze. – Idźcie stąd. To mój dom, a nie wasza inwestycja – krzyczy.

Reklama

Berlin upatruje szansy na ucieczkę przed zagrożeniami współczesności w utrzymaniu integracyjnego charakteru tkanki społecznej. To jest główny paradoks. Berlin rozwija się dzięki starannej organizacji pozornie żywiołowego miasta. Ateny cierpią z powodu ograniczeń kultury, która podając w wątpliwość wartość władzy, konsekwentnie ją osłabia. Obydwa miasta muszą znaleźć odpowiedź na dwa pytania. Jak oprzeć się dominacji rynku? Jak stworzyć instytucje, którym ludzie uwierzą? Na razie prostych odpowiedzi brak.

Reklama
Reklama
Reklama