Reklama

– Juzaś przyjechali na gruba reportery. Nacjonale Geografik tym razem – górnicy w cechowni zaspokajają ciekawość. Patrzą na aparat fotograficzny, ale bez entuzjazmu. To dla nich nie nowość. – Już tu niejedne byli, już nas kryncili. Telewizjo polsko, francusko, niemiecko... – wymieniają.
– Materiał o Śląsku robimy, o ciężkiej pracy – wyjaśniamy.
– A kaj już byliście? – pytają.
– Od Bytomia po Pszczynę, od Gliwic po Mysłowice. Tylko w sercu regionu, w ciągu pół roku, przejechaliśmy prawie 4 tys. km samochodem...
– A na dole byliście? Na dół trza zjechać, tam pofilmować, a nie ino na wierchu – przerywają z nutką pogardy. Bo zwykle jest tak: na kopalnię przyjeżdża ekipa, dziennikarz w garniturze, dźwiękowiec i kamerzysta. Uważają, żeby się nie pobrudzić, zadadzą dwa pytania, sfilmują szyb kopalniany i już wszystko wiedzą. A potem w telewizji gadają, jaka to praca górnika ciężka.
– Ch... wiedzą. Kto nie był na dole, nie powąchał węgla, nie skichał się od pyłu, nie spocił się, nie machał łopatą, nie sfajdał się ze strachu, ten nie ma prawa mówić o górniczym trudzie – mówią, dopalając ostatnie papierosy.
– Ale my jedziemy z wami – odpowiadamy. Nie wiedzą, że to nasz czwarty zjazd, a pod ziemią spędziliśmy w sumie około 20 godzin, docierając na głębokość 650 m. Że zjeżdżaliśmy z górnikami do „Piasta”, „Pokoju”, „Wieczorka”... Obsypani pyłem węglowym, spoceni, z obtartymi przez gumowce stopami, śmiertelnie zmęczeni, zanim jeszcze dotrzemy do ściany, do przodka. Siedzieliśmy przy nich, obserwowaliśmy, gadaliśmy, żartowaliśmy. I pstryk, pstryk, pstryk...

Reklama

Karty w aparacie fotograficznym zapełniają się jedna po drugiej. Pod ziemią i na powierzchni. W sumie ponad 8 tysięcy zdjęć!

Jak przekonać do siebie ludzi? Trzeba z nimi spędzać czas. Sporo czasu. Pozwolić się ugościć. Od stycznia do końca lipca w domach naszych bohaterów i w śląskich restauracjach zjedliśmy: 40 rolad, 265 klusek polanych zołzom, niezliczone ilości modrej kapusty. Kołocza z posypką – uzbiera się na blaszkę. Kawy pewnie z 10 litrów. Do tego 16 piw i pół litra wódki.

Sprawność w połykaniu klusek i rolady niewiele by jednak dała, gdyby nie niesamowita cecha, jaką posiada Tomasz Tomaszewski. Otóż... przy zdjęciach on się poci!

Pstryk – pierwsze zdjęcie, potem kolejne i kolejne, a potem jakby amok, brak opamiętania. Zaraz wskoczy na kombajn (dobrze, że nie pracuje), będzie się czołgał ciasnym chodnikiem. W fabryce położy się na wymazanej smarem posadzce (załatwił w ten sposób dwie pary mocnych dżinsów, dwie pary butów i ze trzy koszule). Na czole pojawi się najpierw jedna kropla potu, potem kolejne. Jest w tym pasja, jest napięcie. Duże, bo gdy kończy, jest już mokry.

– Patrzcie, chopy, aż się spocił – Ślązacy od razu te krople zauważają. – Fotografowanie to musi być ciężka robota. No, nie tak ciężka jak naszo, ale tyż...

Spocić się przy robocie – to skarb, który otwiera na Śląsku wszystkie drzwi, wzbudza podziw i szacunek. Ludzie doceniają to zaangażowanie, tę ciężką harówkę, dążenie, by zdjęcie było perfekcyjne. Nie trzeba nic mówić. Mokra koszula i pot na czole wystarczą. A wtedy ludzie, którzy znają ciężką robotę, otwierają się, pomagają, współpracują. Wpuszczają nawet do górniczej łaźni.

Reklama

A w Gliwickich Zakładach Urządzeń Technicznych, gdzie robią pomniki, kończą właśnie zamówienie dla Amerykanów. Pięć wielkich, tańczących kobiet. Jedna z nich, metalowa, leży wypięta na podłodze, gotowa do wyszlifowania. – Jaka piękna, błyszcząca pupa! – woła zachwycony Tomasz. I już leży na ziemi. I pstryk, pstryk. – Mam, mam zdjęcie! – woła po kilkunastu minutach, mokry jak szczur (kolejne spodnie i koszula usmarowane, raczej nie do uratowania).
Patrzę na majstra. Uśmiecha się pod wąsem, kiwa głową z uznaniem.
– Niech pan wejdzie na rampę. Stamtąd lepiej widać – podpowiada.

Reklama
Reklama
Reklama