Dla nich piątek 13-ego okazał się pechowy. Aby przeżyć, musieli jeść swoich kolegów
Nando Parrado był jednym z 16 ocalałych w katastrofie Andach. Dziś ma przeszło 70 lat, a mógł nie doczekać dwudziestych pierwszych urodzin. Gdy po wydarzeniach z 1972 r. dostał od losu drugie życie, korzysta z niego najlepiej, jak potrafi.
W tym artykule:
- 12 października 1972 r.
- 13 października, piątek, godz. 13.00
- Ten sam dzień, godz. 14.18
- 3. dzień po katastrofie
- 4. dzień po katastrofie
- 11. dzień po katastrofie
- 29 października
- 17 listopada
- Koniec listopada
- Pierwszy tydzień grudnia
- 12 grudnia, 63. dzień w górach
- 13 grudnia
- 15 grudnia
- 16 grudnia
- 17 grudnia
- 19 grudnia
- 20 grudnia
- 21 grudnia
- 22 grudnia
- 23 grudnia
Niespełna 21-letni student Nando Parrado jest wysokim, szczupłym i trochę nieśmiałym chłopcem o przeciętnym wyglądzie. Nosi okulary w grubej oprawie i ma nieco koślawy chód, ponieważ jeszcze jako dziecko spadł z balkonu i złamał obie nogi. Poza tym nie różni się od swoich rówieśników – tak jak oni ugania się za dziewczynami, bawi się i żyje chwilą. Wyczekiwany od kilku miesięcy wyjazd do Chile także ma być dobrą rozrywką. Nando leci tam z kolegami na mecz rugby.
Tym sportem zaraził się jeszcze w college’u Stella Maris, prywatnej szkole dla chłopców w wieku 9–16 lat. Po jej ukończeniu został zawodnikiem w prywatnej drużynie rugby, gdzie gra jako napastnik drugiej linii.
Klub Starych Chrześcijan to jeden z czołowych zespołów w Urugwaju, który odnosił już sukcesy na meczach międzynarodowych. Teraz drużyna ma się zmierzyć w Santiago z najlepszym zespołem chilijskim. Nikt nie może wiedzieć, że lot stanie się drogą przez dantejskie piekło, w którym zamiast gorącej smoły czekają mróz, lód i nagie skały.
12 października 1972 r.
W Montevideo na pokład Fairchilda F-227, wyczarterowanego od urugwajskich sił powietrznych, wsiada 45 osób. Cztery z nich to załoga, resztę stanowią członkowie urugwajskiej drużyny rugby, ich kibice, znajomi i bliscy. – Bawcie się dobrze – mówi Seler Parrado, odprowadzając na lotnisko swego syna Nando, córkę Susanę i żonę Eugenię. – Odbiorę was w poniedziałek.
Lot do Santiago ma zająć 3,5 godziny. Jednak doniesienia o złej pogodzie w Andach, znajdujących się na trasie lotu, zmuszają pilotów do międzylądowania w Mendozie w Argentynie. Po kilku godzinach postoju wiadomo już, że tego dnia samolot dalej nie poleci.
13 października, piątek, godz. 13.00
Zniecierpliwieni pasażerowie zbierają się na lotnisku w Mendozie. Zwiedzili już to stare kolonialne miasto i teraz jak najszybciej chcą się znaleźć w Santiago. Wieść, że piloci nie podjęli jeszcze decyzji o wylocie, wywołuje złość. Pasażerowie nie mają zamiaru czekać bezsensownie, w ich mniemaniu, na jakimś lotnisku.
Na widok pilotów zaczynają gwizdać. Ktoś krzyczy: „Wynajęliśmy was, żeby dolecieć do Chile!”. Wiele osób żartuje sobie z przelatywania nad Andami w taki pechowy dzień – piątek trzynastego.
Tak naprawdę piloci muszą podjąć bardzo trudną decyzję. Po pierwsze, prognozy przewidują turbulencje na trasie lotu. Po drugie, popołudnie jest najbardziej niebezpieczną porą na pokonywanie Andów. Wtedy to ciepłe prądy z argentyńskich przedgórzy spotykają się z masami lodowatego powietrza, co powoduje niestabilność atmosfery.
Po trzecie, obce samoloty wojskowe mogą przebywać na terytorium Argentyny do 24 godzin, a ten czas właśnie mija. Fairchild musi odlecieć i tylko od pilotów zależy, czy obiorą ryzykowny kurs na Santiago, czy wrócą do Montevideo.
Ten sam dzień, godz. 14.18
Samolot odrywa się od płyty lotniska i kieruje w stronę przełęczy Planchon. Stanowi ona rodzaj wąskiego korytarza, gdzie szczyty Andów są na tyle niskie, że Fairchild – o maksymalnym pułapie lotu 7500 m – może tamtędy przelecieć w drodze do Santiago.
Nando siedzi przy oknie, obok – jego najlepszy przyjaciel Panchito. Siostra i matka zajęły miejsce w tym samym rzędzie po drugiej stronie przejścia.
Za oknami przesuwa się najpierw pogórze andyjskie, a gdy samolot dociera w pobliże przełęczy, rozciąga się pod nim „dziki, nieskończony labirynt lodu i skał”. Nando zamienia się miejscem z Panchito, który też chce popatrzeć na górskie krajobrazy. Ich rodzinny Urugwaj jest nizinny, a wiedza chłopaków na temat gór ogranicza się do tego, co kiedyś przeczytali w książkach.
Na pokładzie panuje iście wakacyjna atmosfera. Wszyscy śmieją się, rozmawiają i chodzą po kabinie, po której obija się piłka do rugby. Steward bezskutecznie próbuje uspokoić rozbawione towarzystwo – rugbyści są przecież młodymi chłopakami skupionymi na rozrywkach. Niektórzy krzyczą i wiwatują, gdy zbliżającym się do przełęczy samolotem zaczynają wstrząsać silne turbulencje.
Nagle wszystkim żołądki podchodzą do gardeł – Fairchild gwałtownie opada ponad 100 m. – Spójrz na to, Nando – mówi Panchito, szturchając przyjaciela w bok. – Czyżbyśmy byli tak blisko gór?
W prześwitach w gęstych chmurach widać skały i śnieg. Rozkołysaną końcówkę skrzydła dzieli od zboczy zaledwie kilka metrów. Silniki wyją, kadłub zaczyna wibrować, jakby miał się rozpaść na kawałki – piloci rozpaczliwie starają się poderwać samolot. Nieoczekiwanie rozlega się przeraźliwy zgrzyt trącego o coś metalu.
Maszyna uderza spodem o grań, skrzydła się odrywają, a jedno z nich uszkadza kadłub, który pęka tuż nad głową Nando. Chłopak widzi nagle nad sobą niebo, a między siedzeniami – kłębiące się chmury. W twarz uderza go mroźne powietrze. Jakaś potężna siła wyrywa go z fotela i ciska w ściankę oddzielającą kabinę pasażerską od kokpitu.
Fairchild, pozbawiony części ogonowej, kontynuuje lot. Przód samolotu opada pod takim kątem, jakie ma rozciągające się w dole ośnieżone zbocze. Kadłub pędzi po nim z prędkością około 300 km/godz., a następnie gwałtownie hamuje na zwałach śniegu. Większość foteli odrywa się od podłogi i wraz z pasażerami leci naprzód.
Chwilę później spomiędzy siedzeń zaczynają się wydobywać ludzie. Niektórzy nie odnieśli żadnych ran! Część zginęła od razu, wiele doznało makabrycznych obrażeń. Kilku osób – w tym pilota – nie daje się uwolnić. Przez wiele godzin mężczyzna błaga o przyniesienie rewolweru i jęczy w agonii: – Minęliśmy Curicó, minęliśmy Curicó…
3. dzień po katastrofie
– Nando, słyszysz mnie? Wszystko w porządku?
Jakiś cień pochyla się nad leżącym chłopakiem. Fernando Parrado wydobywa z siebie ochrypły szept. Dlaczego tak mu zimno? Dlaczego tak bardzo boli go głowa? Nie zdaje sobie jeszcze sprawy, że z mocno uszkodzoną czaszką leży na podłodze strzaskanego kadłuba samolotu, owiewany lodowatym wiatrem.
– Nando, samolot się rozbił. Spadliśmy w górach – ktoś bardzo wolno mówi mu do ucha. Chłopak patrzy na kabinę pasażerską. Brakuje w niej większości siedzeń, z uszkodzonego sufitu zwisają kable i rury, ze ścian wystają strzępy izolacji. Podłoga jest usłana plastikowymi kubkami, kartami do gry, kolorowymi magazynami i różnymi szczątkami.
– Byłeś nieprzytomny trzy dni – mówi jego kolega, Roberto Canessa, który nie odniósł żadnych obrażeń. – Już postawiliśmy na tobie kreskę.
Nando słyszy teraz jęki innych rannych znajdujących się w kadłubie. Po wielu prośbach dowiaduje się rzeczy strasznej. Nie żyją jego matka i dwaj najlepsi przyjaciele – Panchito i Guido. Młodsza o kilka lat ukochana siostra Susy jest bardzo poważnie ranna.
Piekło rozpętuje się wraz z zapadnięciem zmroku. W lodowatych ciemnościach, z których dobiegają krzyki, jęki i szlochanie, czas dłuży się w nieskończoność. Spośród cierpień, jakich doświadczają rozbitkowie, najgorsze jest zimno. Mają przecież tylko lekkie ubrania, które nie chronią przed mrozem ściskającym ich ciała jak w kleszczach. W poszukiwaniu odrobiny ciepła palą nawet banknoty – prawie 7,5 tys. dolarów amerykańskich.
4. dzień po katastrofie
Nando wywleka się z kadłuba, gdzie własnym ciałem ogrzewa ranną siostrę, by „spojrzeć po raz pierwszy na dziwny biały świat”, w który spadł Fairchild. Kadłub zatrzymał się na lodowcu spływającym po wschodnim stoku jakiejś potężnej góry. Z trzech stron otaczają go wysokie granie, na wschodzie lodowiec schodzi w szeroką dolinę, która, wijąc się, znika w labiryncie ośnieżonych szczytów. Wokół miejsca katastrofy snują się przygarbione postaci, z twarzami bladymi, ściągniętymi z powodu stresu i braku snu.
Wszyscy obserwują niebo, wypatrując nadejścia pomocy. Z paraliżującym strachem każdy radzi sobie na własny sposób. Jedni wściekają się na los albo na władze zwlekające z udzieleniem pomocy. Inni błagają Boga o cud. Wielu chłopaków popada w rozpacz i apatię, staje się samolubnych. Leżą przez cały dzień w kadłubie, czekając na ratunek lub śmierć.
– Ruszcie dupy – krzyczą na nich pozostali w przypływie gniewu. – Róbcie coś! Nie jesteście jeszcze martwi!
Między rozbitkami, z których najmłodszy skończył siedemnaście lat, nie ma nikogo, kto miałby jakąś wiedzę o górach, samolotach czy technikach przeżycia w skrajnych warunkach. Niewielu widziało wcześniej śnieg, żaden nigdy nie był w górach.
Wiarę w rychłe ocalenie podtrzymuje Marcelo Perez, kapitan drużyny rugbystów, a teraz niepisany przywódca rozbitków. To on zorganizował pierwszą pomoc rannym i począwszy od drugiego dnia, racjonuje zebraną żywność: trochę słodyczy, orzeszków i krakersów, suszone owoce, parę słoiczków dżemu i kilka butelek alkoholu. Dla 29 osób – jakie pozostały przy życiu – to tyle co nic.
Odnaleziono zakonserwowane ciało 20-letniej alpinistki. Marta Altamirano zaginęła w 1981 roku
Marta Altamirano zaginęła w 1981 roku podczas górskiej wyprawy w Andy. Ratownicy bezskutecznie przez ponad cztery dekady szukali ciała młodej alpinistki. Aż do teraz.Po południu nad miejscem wypadku przelatuje mały samolot śmigłowy. Ci, którzy go widzą, są przekonani, że zakołysał skrzydłami. Rozbitkowie czują ulgę i radość – to na pewno znak, że zostali dostrzeżeni. Wraz z zapadającym zmrokiem pojawiają się jednak wątpliwości. Dlaczego nikt po nich nie przylatuje?
Nando nie jest w stanie uciszyć myśli: „Nie znaleźli nas jeszcze, bo nie mają pojęcia, gdzie jesteśmy, a jeśli choćby w przybliżeniu nie wiedzą, gdzie nas szukać, to nigdy nas nie odnajdą”. Dręczy go pytanie: „Co znajduje się na zachodzie, za tymi czarnymi grzbietami?”. Z czasem to pytanie przerodzi się w rodzaj obsesji.
Już pierwszego dnia po katastrofie odnaleziono mapy lotnicze, a na nich miejscowość Curicó, której nazwę bezustannie powtarzał śmiertelnie ranny pilot. Nikt nie potrafił fachowo czytać tych map, ale wynikało z nich, że jeżeli samolot rzeczywiście minął miasto, to katastrofa miała miejsce gdzieś w zachodnich przedgórzach Andów. Dodatkowym potwierdzeniem był wysokościomierz Fairchilda, który wskazywał 2100 m n.p.m.
Gdyby samolot spadł w głębi Andów – tłumaczyli sobie rozbitkowie – odczyty instrumentu byłyby znacznie wyższe. Uznali więc, że za szczytami leżącymi na zachodzie rozciągają się zielone pola Chile.
11. dzień po katastrofie
– Po dziesięciu dniach bezowocnych działań władze chilijskie odwołały poszukiwania zaginionego urugwajskiego samolotu czarterowego, który 13 października zaginął nad Andami. Działania w Andach są zbyt niebezpieczne, a po tak długim czasie spędzonym w lodowatych górach nie ma szans na to, by ktokolwiek przeżył – z przywróconego do życia zdezelowanego radia tranzystorowego dobiega beznamiętny głos spikera chilijskiej stacji, zakłócany przez buczenie i trzaski.
Reakcje na tę wiadomość są różne. Roy, osiemnastolatek, zaczyna szlochać, Nando powstrzymuje się, by nie pobiec na oślep przed siebie. Marcelo – energiczny i pewny siebie chłopak z duchem przywódcy – opada na kolana i wydaje bolesny skowyt. Zrozpaczeni rozbitkowie, których liczba zmniejszyła się już do 27, muszą się zmierzyć z ponurą prawdą: nikt ich nie szuka. Tylko własnymi siłami mogą się wydostać z tego lodowatego piekła. Jakie są jednak ich szanse, skoro nie mają nawet odpowiednich ubrań?
Jeszcze tego samego dnia czterej ochotnicy idą w kierunku najwyższej góry na zachodzie, by rozejrzeć się po okolicy. Wrócą dopiero nazajutrz, wyczerpani i zrezygnowani. Nie osiągną szczytu, przekonają się jedynie, że od samego początku byli skazani wyłącznie na siebie. Fairchild jest bowiem plamką na śniegu, której żaden pilot nie odróżni od skały czy cienia.
Dzień wcześniej część rozbitków przełamała jedno z największych tabu – jedzenie ludzkiego mięsa. Odtąd porcje wykrawane z ciał zmarłych będą stanowiły jedyne pożywienie ludzi balansujących na krawędzi życia i śmierci.
29 października
W ciemnościach gdzieś w górze słychać ryk, po kilku sekundach wnętrze kadłuba zasypuje lawina. Straty są dotkliwe – ginie osiem osób, w tym Marcelo i Liliana, jedyna ocalała kobieta wśród rozbitków. Nando oburza się na przypadkowość śmierci – gdyby wybrał inne miejsce do spania, udusiłby się pod śniegiem. Gdyby w samolocie nie zamienił się fotelami ze swoim przyjacielem Panchitem, dawno by nie żył.
W przysypanym śniegiem wraku kuli się teraz z zimna 19 ogarniętych rozpaczą osób. Góry przypomniały im, z jak potężnym przeciwnikiem mają do czynienia. Przez kilka następnych dni szaleje śnieżyca. Uwięzieni w kadłubie rozbitkowie snują plany. Postanawiają, że grupa ochotników pójdzie na wschód doliną, w którą spada lodowiec. Początek wyprawy wyznaczają na 15 listopada, bo ktoś przypomina sobie, że wtedy w Andach zaczyna się lato.
17 listopada
Nando, Roberto i Vizintín po przeczekaniu kolejnej śnieżycy ruszają w dół lodowca, ciągnąc sanki zrobione z połówki walizki. Mają tam wszystko, co może się przydać podczas marszu na wschód – nylonowe pokrycia na fotele zamiast koców, rakiety śnieżne z poduszek do siedzeń, butelkę do topienia śniegu. Nando nie przypadkiem wybrał na towarzyszy tych dwóch chłopaków.
Pierwszy ma wprawdzie paskudny charakter – ignoruje decyzje podjęte przez grupę, jest arogancki i nie znosi sprzeciwu, co w pełnej napięć atmosferze stanowi punkt zapalny – ale trudno nie docenić jego błyskotliwości i pomysłowości. Z kolei Vizintín, zwany Tintinem, należy do najsilniejszych wśród rozbitków.
Po kilku godzinach wędrówki natykają się na oderwany ogon Fairchilda. To prawdziwy prezent od losu – znajdują w nim ubrania, w które natychmiast się przebierają, trochę jedzenia i baterie do radia pokładowego. Może uda im się je nareperować i wezwać pomoc? Baterie są jednak za ciężkie do transportu – muszą wymontować radio z kadłuba i przenieść je do ogona. Przed odejściem układają z walizek wielki krzyż na śniegu z nadzieją, że ktoś go zobaczy z samolotu.
Koniec listopada
Nando odpoczywa, po tym jak z kilkoma osobami o mało nie zginął w gwałtownej śnieżycy, zwanej viento blanco (biały wiatr), która dopadła ich w drodze powrotnej do kadłuba. Kilka dni spędzonych w innym otoczeniu pozwala mu dojrzeć potworności codziennej egzystencji.
Wokół samolotu walają się kości i czaszki, na dachu suszą się pasy tłuszczu, przy wejściu do wraku leżą ludzkie kończyny. Mimo że jedzenia zostało niewiele, nikt nie złamał obietnicy danej Nando. Ciała jego matki i siostry, zmarłej ósmego dnia po katastrofie, są nietknięte.
Pierwszy tydzień grudnia
Trwają przygotowania do wspinaczki na zachód. Rozbitkowie przekonali się już, że marsz na wschód nie ma sensu – dolina z lodowcem tylko się zagłębia w góry. Radia pokładowego nie udało się uruchomić, a zapasy mięsa są na wyczerpaniu. Jednak Roberto, uparty i coraz bardziej konfliktowy, odwleka w nieskończoność moment wymarszu.
Dopiero śmierć kolejnego rozbitka uświadamia mu dobitnie, że z każdą godziną maleją ich szanse na ocalenie. Niestrudzonego i opiekuńczego Numę zabiło zakażenie. Rozwinęło się ze zwykłego siniaka na nodze, na którą ktoś niechcący mu nadepnął!
Nando jest gotów wyruszyć sam. Myśl o ojcu, rozpaczającym z powodu utraty syna, córki i żony, dodaje mu sił do wędrówki na zachód. Wielu zaczyna w nim widzieć lidera. Chłopak jeszcze nigdy nie podejmował takiej roli – zawsze dryfował z prądem, pozwalając innym wskazywać drogę.
12 grudnia, 63. dzień w górach
Niebieskie niebo zapowiada pogodny dzień. Nando zakłada cztery pary spodni, koszulkę i trzy swetry. Roberto i Vizintín także ubierają się najcieplej, jak to możliwe. Po krótkim pożegnaniu trójka rusza powoli w kierunku najwyższego szczytu na zachodzie. Pamiętają, jak łatwo góra pokonała ich przyjaciół kilkanaście dni wcześniej. Mają świadomość, że śmierć czeka na każdym kroku – mogą runąć w przepaść, zginąć w lawinie, zamarznąć, umrzeć z wyczerpania. Ale jeżeli zostaną we wraku – już są martwi.
Gdyby wiedzieli, że wysokościomierz Fairchilda błędnie wskazuje wysokość, być może nigdy nie wyruszyliby w drogę. Kadłub leży na prawie 3650 metrach – półtora kilometra wyżej, niż sądzą – zaś góra Sosneado, na którą się z mozołem wdrapują, ma niemal 5200 m i jest jedną z najwyższych w Andach. Nawet dla doświadczonych wspinaczy z odpowiednim sprzętem ten ośnieżony szczyt stanowiłby nie lada wyzwanie.
13 grudnia
Nando, odwodniony i nieświadomy objawów choroby wysokościowej, pierwszy staje na wierzchołku. Nogi robią mu się miękkie jak z waty, opada na ziemię, przeklinając Boga i wściekając się na los. Zamiast wyobrażanej wcześniej mozaiki pól uprawnych widzi wokół siebie „całe legiony ośnieżonych gór”. Samolot spadł pośrodku Andów!
Dopiero po trzech godzinach dołącza do niego wyczerpany Roberto. – No cóż, koniec z nami – oznajmia beznamiętnie, patrząc na horyzont.
15 grudnia
Rankiem trzynastu pozostałych w kadłubie chłopaków widzi coś zsuwającego się ze zbocza góry na zachodzie. Wkrótce potem okazuje się, że to nie skała, lecz Vizintín, który zjeżdża na jednym ze znalezionych foteli samolotowych jak na toboganie, żeby szybciej dotrzeć do obozowiska. Roberto i Nando postanowili iść dalej, a on zostawił im swoje racje mięsa.
Tego dnia w serca rozbitków wstępuje nadzieja. Przez radio tranzystorowe słyszą informację, że piloci urugwajskiego samolotu C-47, wysłanego na poszukiwanie wraku, zauważyli w górach ułożony na śniegu krzyż.
16 grudnia
Koło południa Nando i Roberto stają wreszcie u wejścia do doliny wijącej się u podnóża zdobytej przez nich wcześniej góry. Liczą na to, że dolina doprowadzi ich do cywilizacji. Jej dnem spływa spękany jęzor lodowca.
Droga jest trudna, ale Nando, dysząc i cierpiąc z powodu skurczów nóg, idzie w szaleńczym tempie, nie potrafiąc się zatrzymać. Czuje, że ich czas się kończy, są coraz słabsi. Szkoda mu każdej chwili, które upływają, gdy czeka na zostającego w tyle Roberta. Czy spotkają kogoś na tym pustkowiu, zanim staną się zbyt wyczerpani i głodni, by iść dalej?
17 grudnia
Tak jak wielka była wcześniej nadzieja, tak ogromne jest przerażenie osób koczujących w kadłubie fairchilda, gdy z radia dowiadują się, że urugwajski samolot namierzył w górach krzyż ułożony nie przez nich, lecz przez argentyńskich meteorologów.
19 grudnia
Ósmy dzień marszu jest kolejnym pogodnym z rzędu. Daleko w dolinie wędrowcy dostrzegają drzewa, a Robertowi wydaje się, że widzi też krowy. Trzymają się teraz brzegu rzeki wypływającej z lodowca. Trafiają na ślady obecności ludzi: podkowę, nacięcia toporem na pniakach, zardzewiałą puszkę po zupie, a wreszcie stadko krów.
20 grudnia
– Nando! Widzę człowieka na koniu! – krzyczy Roberto do przyjaciela.
Nando przestaje szukać drewna na ognisko i biegnie nad rzekę; za nim, słaniając się z powodu biegunki i wycieńczenia, podąża Roberto. Nie widzą jednak nikogo, wracają więc stromym zboczem, gdy nagle przez huk wody przebija się ludzki głos. Z krzyku jeźdźca rozumieją tylko jedno słowo – mañana (jutro).
– Jesteśmy uratowani – mówi Roberto, kiedy jeździec znika w mroku.
21 grudnia
„…jestem z samolotu, który spadł w górach. Jestem Urugwajczykiem. Wędrowaliśmy przez dziesięć dni. Wyżej jest mój ranny przyjaciel. W samolocie zostało czternaście rannych osób. Musimy się stąd szybko wydostać, a nie wiemy jak. Nie mamy żadnego jedzenia. Jesteśmy słabi. Kiedy po nas przyjdziecie? Proszę. Nie damy rady nawet iść. Gdzie jesteśmy? SOS” – pisze Nando na kawałku papieru, owija nim kamień i rzuca na drugą stronę spienionego potoku, gdzie stoi trzech mężczyzn.
Kilka godzin później dwóch rozbitków posila się łapczywie przy ognisku, rozmawiając z chilijskimi wieśniakami. Znajdują się w Los Maitenes, górzystym regionie prowincji Colchaagua. Jeden z mężczyzn z listem napisanym przez Nando rusza do odległego o 10 godzin jazdy konno Puente Negro, gdzie znajduje się najbliższy posterunek policji.
22 grudnia
W gęstej mgle słychać huk nadlatujących helikopterów. Piloci proszą Nando, by pokazał im na mapie, gdzie leży wrak samolotu. Nie chcą mu uwierzyć – w butach do rugby i bez odpowiedniego przygotowania przeszedł ponad 100 km przez wysokie Andy?
23 grudnia
W Santiago panuje atmosfera celebracji i religijnego uniesienia. Przed wejściem do hotelu, gdzie zakwaterowano ocalonych, kłębi się tłum dziennikarzy i reporterów, czatujących na któregoś z ocalałych. Prasa na całym świecie pisze o „cudzie wigilijnym”.
Nando, którego zdjęcie zamieściły wszystkie gazety, jest co chwila zaczepiany na ulicy. „Kiedy wychodziłem, nieuchronnie przypominano mi o tym, co mnie spotkało. […] Na chodniku nieznajomi podchodzili do mnie, by uścisnąć mi rękę, jakbym był kimś w rodzaju bohatera, który przyniósł zaszczyt Urugwajowi dzięki swoim wyczynom. […] Niektórzy mówili wręcz, że zazdroszczą mi moich andyjskich doświadczeń i żałują, że ze mną nie byli. Zupełnie nie wiedziałem, jak im wytłumaczyć, że tam w górach nie było żadnej chwały. Była tylko szpetota, strach i rozpacz, i obsceniczność patrzenia na śmierć tylu niewinnych ludzi” – napisał po wielu latach w swojej książce „Cud w Andach”.
Już drugiego dnia świąt Bożego Narodzenia gazeta „El mercurio” z Santiago publikuje obszerny artykuł poświęcony najciemniejszej stronie katastrofy – kanibalizmowi. W odpowiedzi na ten atak ocaleni organizują kilka dni później w Montevideo konferencję prasową, podczas której opowiadają o 72 dniach swojej gehenny. Powrót do życia okaże się dla wielu z nich nie mniej trudny niż przetrwanie w górach.
Na podstawie: Nando Parrado, Vince Rause Cud w Andach, Muza SA, Warszawa 2007; www.viven.com.uy.
Tekst pochodzi z archiwum National Geographic Traveler (7/2010).