Reklama

Pielgrzym nie był pewien, czy dotrze do Kaplicy Łask. Zwykłe chodzenie było dla niego męczarnią, a co dopiero pokonanie 110 km, które tysiące wiernych przemierza co roku, aby ujrzeć otaczaną czcią figurę – Czarną Madonnę z Altötting.

Reklama

Był rok 2003. Richard Mödl doznał niedawno złamania kości piętowej, ale postanowił odbyć swą pierwszą pielgrzymkę z Ratyzbony do Altötting w Niemczech. Zakładał, że jeśli ból będzie zbyt silny, złapie jakąś okazję, ale głęboko wierzył, że Matka Boska mu pomoże. Szedł więc i szedł.
– Gdy idziesz do Altötting, prawie nie czujesz bólu – mówi.

Liczący dziś 74 lata Mödl ma ciepły uśmiech i żylastą sylwetkę. Wygląda, jakby był w stanie przetrwać szarżę nosorożców. Odkąd zagoiła mu się stopa, odbył tę pielgrzymkę jeszcze 12 razy i mocno wierzy w jej transformacyjną siłę. Nie on jeden tak sądzi. Bez względu na to, czy chodzi o dotknięcie Ducha Świętego podczas spotkania religijnego na Florydzie, czy o zanurzenie w wodach Gangesu, ozdrowieńcza moc wiary otacza nas ze wszystkich stron. Badania sugerują, że regularny udział w uroczystościach religijnych może wspierać układ odpornościowy, obniżać ciśnienie krwi i wydłużać życie. Religia nie jest bynajmniej jedynym rodzajem wiary, który potrafi sprawiać, że w niewytłumaczalny sposób czujemy się lepiej. 10 tys. km od Altötting inny człowiek doświadczył czegoś, co zakrawało na medyczny cud. Był rok 2004, gdy Mike Pauletich zorientował się, że ma problem. Przestał celnie rzucać piłką bejsbolową i bolało go ramię. Trochę drżała mu ręka, a żona zauważyła, że przestał się uśmiechać. Myśląc, że cierpi na zespół cieśni nadgarstka, wybrał się do lekarza. Okazało się jednak, że powodem jego marnej celności nie była ręka i wcale nie z powodu bólu ramienia przestał się uśmiechać. Mając 42 lata, przeżywał początki choroby Parkinsona.

Lekarz powiedział mu, że w ciągu następnej dekady przestanie chodzić i nie będzie mógł stać ani jeść samodzielnie. Stan Pauleticha nie pogorszył się tak bardzo, jak przewidywał lekarz, ale przez lata chory musiał się zmagać z chorobą i depresją, bo mówienie i pisanie sprawiało mu coraz większą trudność. Potem, w 2011 r., zwrócił się do Ceregene, firmy testującej nową terapię genową. Choroba Parkinsona wynika z przewlekłej utraty neuroprzekaźnika zwanego dopaminą. Badania na małpach dowiodły, że wstrzykiwanie białka zwanego neurturyną może spowolnić postęp choroby, chroniąc, a być może także naprawiając uszkodzone neurony wydzielające dopaminę.

Eksperymentalne leczenie Ceregene polegało na wycięciu dwóch otworów w czaszce pacjenta, po jednym w każdej półkuli mózgu, i wstrzyknięciu leku bezpośrednio w docelowy obszar. Poprawa, jakiej doznał Pauletich po zabiegu, była imponująca. Przed operacją miał trudności z poruszaniem się. Wciąż musiał tłumaczyć klientom swojej firmy technologicznej, że jego bełkotliwa mowa nie wynika z nadużywania alkoholu. Po operacji przestał się trząść, mógł swobodniej chodzić i mówił o wiele wyraźniej. (Dziś trudno się domyślić, że kiedykolwiek chorował na parkinsona). Kathleen Poston – lekarka, która prowadziła go podczas tego programu – była zdumiona. Mówiąc wprost, nigdy nie odnotowano odwrotu choroby Parkinsona u ludzi. Najlepszym, na co można było liczyć, było spowolnienie jej rozwoju, a i ono zdarzało się wyjątkowo rzadko. W kwietniu 2013 r. Ceregene ogłosiła wyniki badania. Neurturyna zawiodła. Leczeni nią pacjenci nie wykazali większej poprawy niż ci, którzy przeszli kurację placebo – pozorowaną operację, w ramach której lekarz nawiercał w czaszce zagłębienia, żeby pacjent miał wrażenie, że przeszedł zabieg. W tym samym roku Ceregene została wykupiona przez inną firmę i badania nad wpływem neurturyny na Parkinsona przerwano. Poston była zdruzgotana. Kiedy jednak spojrzała na dane, zauważyła coś, co ją zaszokowało:
– Mike Pauletich nie przeszedł prawdziwej operacji.

Był w grupie placebo. W pewnym sensie zarówno Pauletich, jak i Mödl brali udział w przedstawieniu, w którym my, ludzie, uczestniczymy od tysięcy lat, za każdym razem, gdy udajemy się do uzdrowiciela z nadzieją, że nam pomoże. I tak jak dobry spektakl teatralny potrafi nas zaabsorbować do tego stopnia, że mamy wrażenie, iż oglądamy coś prawdziwego, teatr uzdrawiania ma nas wciągnąć, tworząc w mózgach potężne oczekiwania. Uruchamiają one tzw. efekt placebo, który może wpływać także na to, co się dzieje w organizmie. Naukowcy wiedzą o tym od dawna i wykorzystują ten efekt do kontroli badań nad lekami. Obecnie jednak zaczynają uważać placebo za okno dające wgląd w mechanizmy neurochemiczne, które łączą umysł z ciałem, wiarę z doświadczeniem. W jaki sposób wiara może stać się tak silna, że potrafi leczyć? Wróćmy na moment do teatru – kluczową częścią porywającego przedstawienia są dekoracje i kostiumy. Kiedy Pauletich doświadczył poprawy swoich objawów, działo się to nie tylko za sprawą zagłębień, które mógł wyczć w swojej głowie, ani tego, co mówiono mu na temat operacji. W grę wchodziła cała scenografia, którą oglądał – lekarze w białych fartuchach, ze stetoskopami na szyjach, pielęgniarki, badania, testy, może nawet marna muzyka w szpitalnej poczekalni. Tę szpitalną otoczkę lekarze nazywają czasem teatrem medycyny. Ów kunszt dramaturgiczny rozciąga się na wiele aspektów leczenia i może działać na poziomie podświadomości.

Drogie placebo działają lepiej niż tanie. Placebo w opakowaniach z nazwami firm są skuteczniejsze niż te w zwykłych pudełkach z opisem. Placebo w czopkach sprawdzają się lepiej we Francji, zaś Anglicy wolą swoje połykać. Fałszywe zastrzyki często działają lepiej niż fałszywe pigułki. Wygląda jednak na to, że pozorowane operacje działają najsilniej. Najdziwniejsze jest to, że placebo potrafi działać nawet wtedy, gdy otrzymująca je osoba wie, że to placebo. Mówi o tym klasyczny już dziś artykuł opublikowany w 2010 r. przez Teda Kaptchuka ze Szkoły Medycznej Harvarda. Po 21 dniach zażywania placebo osoby z zespołem jelita drażliwego czuły się znacznie lepiej niż te, które nie dostawały niczego, pomimo iż poinformowano je wcześniej (i przypomniano później), że otrzymują specyfik obojętny dla organizmu. Ten eksperyment wykazał, że wspomagająca relacja pacjent–lekarz jest kluczem do wytworzenia wiary w pomyślny wynik. Pacjenci zostali poinformowani o sile placebo i pozytywnego nastawienia. Powiedziano im, że rygorystyczne badania kliniczne wykazały, że tabletki placebo inicjują znaczące procesy samoleczenia. Mieli zażywać pigułki sumiennie, nie opuszczając żadnych dawek.

– Kontakt z oczekiwaniami jest bardzo trudny – mówi Kaptchuk, który bada efekty placebo przez całe życie – bo mamy do czynienia z bardzo nieprecyzyjnymi pomiarami bardzo nieprecyzyjnego zjawiska. I znaczna część z tego jest nieświadoma. Karin Jensen, dawna koleżanka Kaptchuka prowadząca dziś własne laboratorium w sztokholmskim Instytucie Karolinska, zaprojektowała eksperyment mający określić, czy jest możliwe wykorzystanie sygnałów podprogowych do wywoływania u badanych efektu placebo. Podczas warunkującej fazy eksperymentu badani oglądali na ekranie zmieniające się twarze. Jensen wykorzystała twarze, bo nasze mózgi są szczególnie biegłe w ich rozpoznawaniu. Połowa badanych otrzymała sygnały podprogowe – twarze pojawiały się zaledwie na ułamek sekundy, nie na tyle długo, by je świadomie rozpoznać.

Pozostali oglądali je dłużej i mogli je rozróżnić. W tej pierwszej fazie ręce badanych poddawano zmiennym bodźcom cieplnym skoordynowanym z sygnałami wizualnymi – więcej ciepła przy pierwszej twarzy, mniej przy drugiej. W fazie sprawdzającej, która nastąpiła potem, badani, łącznie z tymi, którzy odbierali tylko migawkowe, podprogowe sygnały, twierdzili, że odczuwają większy ból, oglądając pierwszą twarz, pomimo że bodziec cieplny pozostawał umiarkowany, jednakowy dla obu twarzy. A zatem u badanych powstało nieświadome skojarzenie między większym bólem i pierwszą twarzą. Eksperyment wykazał, że reakcja placebo może być warunkowana podprogowo. Jensen twierdzi, że drobne sygnały, które odbieramy, wchodząc do szpitala – w znacznej części doświadczane nieświadomie – w podobny sposób wywołują reakcje w naszych organizmach.

– Część leczenia jest nieświadoma. To coś, co dzieje się instynktownie – mówi badaczka. Szpitale są tylko jednymi z miejsc, w których często odbywa się teatr wiary. Istnieją setki alternatywnych sposobów leczenia wykorzystujących nasze oczekiwania – homeopatia, akupunktura, tradycyjna medycyna chińska, urynoterapia, maseczki z ludzkiej krwi, zastrzyki witaminowe, żeby wymienić tylko kilka. Poziom ich dowiedzionej skuteczności bywa różny.

– Wiara jest czymś naturalnym, co wynika po części ze sposobu, w jaki są zaprogramowane nasze mózgi – mówi Tanya Luhrmann, antropolożka z Uniwersytetu Stanforda, która znaczną część swej kariery zawodowej poświęciła na badanie ludzkich interakcji z Bogiem. Jej zdaniem leczenie oparte na wierze wymaga nie tylko dobrej opowieści, ale także wysiłku aktywnego słuchacza potrafiącego sprawić, żeby to, co wyobrażone, wydawało się realne. Kiedy opowieść i wyobraźnia są zsynchronizowane, rezultaty mogą być zdumiewające.

– Ludzie mają zdolność do zmieniania swych doświadczeń – zapewnia Luhrmann. – To umiejętność, której możemy ich nauczyć. Usłyszałem o opartym na wierze uzdrawianiu przez brujos, czyli szamanów, z Catemaco w stanie Veracruz na wschodnim wybrzeżu Meksyku. To szczególnie teatralni uzdrowiciele łączący szamańskie tradycje z katolicyzmem, w znacznym stopniu tak, jak chrześcijanie czynili tysiąc lat temu. Usłyszałem historie o wielkich ogniskach w kształcie pentagramów i tańczących wariatach, którzy plują na ludzi w ramach błogosławieństwa. Z pewnością warto było się temu przyjrzeć. Lecz kiedy przyjechałem do Catemaco i trafiłem do przychodni współczesnego brujo, nie zobaczyłem ognisk ani pokrzykujących szamanów. To nie była bynajmniej ciemna, pełna nietoperzy jaskinia, jakiej się spodziewałem. Poczekalnia okazała się schludnym salonikiem pachnącym środkami dezynfekującymi. Na półkach leżały plastikowe amulety i szklane kryształy. Około 10 osób siedziało na krzesłach, czytając czasopisma lub oglądając mecz w telewizji. Zaś brujo, który mnie powitał, wyglądał bardziej na lekarza niż czarodzieja. Był ubrany na biało, miał starannie przystrzyżony wąsik i kapiące od żelu włosy. Połowę jego gabinetu zajmował ołtarz zastawiony krucyfiksami, posążkami świętych, kwiatami i setkami migających, kolorowych światełek.

Przyszedłem na proste limpia – oczyszczenie ducha. Brujo wziął jajko, parę listków bazylii i kilka plastikowych butelek wypełnionych, jak mi powiedział, blokerami zła chroniącymi przed złą energią oraz płynem zapewniającym bogactwo. Wszystko było czyste i zdezynfekowane. Po krótkiej rozmowie zabrał się do spraw mojego ducha, skrapiając mnie obficie olejkami o gryzącym zapachu i nacierając moje ciało jajkiem, które następnie wbił do szklanki z wodą i uważnie obejrzał jego zawartość. Znałem ten zabieg – jest powszechny wśród meksykańskich brujos. Tym, co mnie zaskoczyło, był brak pompy czy zaklęć. To było bardziej kliniczne niż obrzędowe. Brujovzapytał mnie o kolana i krzyż (jedno i drugie w porządku), po czym stwierdził, że jajko wskazuje, iż w przyszłości mogę odczuwać ból. Niczym radiolog objaśniający zdjęcie rentgenowskie wskazał mi kilka bąbelków w białku jajka mających świadczyć o tym, że ktoś z mojego otoczenia jest zazdrosny i źle mi życzy. Potem zaproponował, że za dodatkową opłatą zapewni mi ochronę przed przyszłymi szkodami. Odmówiłem. Uścisnęliśmy sobie ręce i wyszedłem z uczuciem rozczarowania. Gdzie ten teatr? I dopiero potem, kiedy znowu znalazłem się na ulicy, zacząłem wszystko rozumieć. 20 lat temu w Catemaco nadal można było spotkać „autentycznych” szamanów, tańczących i plujących (którzy nadal występują dla turystów i podczas świąt). Ale oczekiwania to ruchomy cel. W ciągu minionego pokolenia konwencjonalna medycyna stała się w Catemaco normą. Plucie i wymachiwanie kogucimi piórami budziło zaufanie kiedyś, ale dziś większość brujos dostosowała się do czasów, łącząc białe fartuchy i antyseptyczne spreje ze swoim mistycyzmem, aby spełnić oczekiwania pacjentów – tworząc teatr medycyny.

Mój brujo patrzył mi w oczy i uśmiechał się ciepło jak kompetentny, troskliwy lekarz. I muszę powiedzieć, że poczułem się trochę lepiej. Zatem w jaki właściwie sposób działa teatr medycyny? Jak wiara, w sensie dosłownym, leczy? Jedną część rozwiązania tej zagadki, jak wykazała Jensen, stanowi warunkowanie. Przypomnijcie sobie psa Pawłowa, który ślinił się, ilekroć usłyszał dzwonek. Działo się tak dlatego, że Pawłow uwarunkował zwierzę w ten sposób, że kojarzyło pożywienie z dźwiękiem. Naukowcy zdołali wyszkolić układy odpornościowe szczurów, łącząc słodkie płyny z cyklosporyną A, lekiem, który chroni pacjentów przed odrzuceniem transplantowanych narządów. Za każdym razem, kiedy szczur otrzymuje słodki napój, dostaje też lek. Lecz po odpowiedniej ilości prób lek przestaje być konieczny. Sam słodki napój wystarcza do wyłączenia reakcji odpornościowej u szczura. Warunkowaną przez efekt placebo odpowiedzią w reakcji na ból jest wydzielanie endorfin – podobnych do opium związków, działających przeciwbólowo – syntetyzowanych przez organizm.

W latach 70. XX w. dwaj neurobiolodzy z San Francisco, chcąc sprawdzić, jak te wewnętrzne opioidy uśmierzają ból, dokonali pewnego odkrycia podczas eksperymentu z pacjentami, którym właśnie usunięto zęby mądrości. Naukowcy porównali najpierw reakcję grupy placebo z reakcją drugiej grupy, która dostawała nalokson, lek znoszący kojące działanie opioidów. Żaden z badanych nie dostawał środków przeciwbólowych ani tego nie oczekiwał – i wszyscy czuli się okropnie. Potem badacze zmienili zasady eksperymentu, mówiąc pacjentom, że część z nich dostanie morfinę, część placebo, a pozostali nalokson. Nikt, łącznie z naukowcami, nie wiedział, kto dostaje co. Tym razem niektórzy badani poczuli się lepiej, nawet jeśli nie dostali morfiny. Ich oczekiwania uruchomiły wydzielanie endorfin, które ograniczyły ból. Kiedy jednak dostali nalokson, znów zaczynało ich boleć. Lek likwidował działanie endorfin uwolnionych przez reakcję na placebo.

– Bez oczekiwania ulgi w bólu nie możesz przeżywać efektu placebo – mówi Howard Fields, emerytowany profesor na Uniwersytecie Kalifornijskim w San Francisco i jeden z autorów tamtego badania. Od czasu wspomnianego eksperymentu warunkowanie było wykorzystywane do badania wpływu wiary na wydzielanie innych leków produkowanych przez organizm, w tym serotoniny, dopaminy oraz pewnych kannabinoidów, które mogą działać podobnie do psychoaktywnego składnika marihuany. Ale dopiero w pierwszych latach naszego stulecia naukowcy mogli obserwować, jak odbywa się to w mózgu. Tor Wager, doktorant na Uniwersytecie Michigan, umieszczał badanych w skanerze mózgu. Nakładał im na nadgarstki kremy, a następnie przypinał do nich elektrody mogące wywoływać bolesne wstrząsy lub wrażenie gorąca. Mówił, że jeden z tych kremów może łagodzić ból, choć w rzeczywistości był to ten sam krem, bez żadnych właściwości przeciwbólowych. Po kilku rundach warunkowania badani uczyli się odczuwać mniejszy ból na nadgarstku pokrytym „przeciwbólowym” kremem; w ostatniej próbie silne wstrząsy odbierali jako lekkie uszczypnięcia. Typowa warunkowana reakcja placebo.

Najciekawsze jest to, co ukazały skany mózgu. Normalnie wrażenia bólowe rozpoczynają się w miejscu urazu i w ciągu ułamka sekundy docierają przez kręgosłup do pewnej sieci obszarów w mózgu, która rozpoznaje je jako ból. Reakcja placebo wędruje w odwrotnym kierunku, rozpoczynając się w mózgu. Oczekiwanie wyleczenia, powstające w korze przedczołowej, wysyła sygnały do innej sekcji mózgu, która wytwarza opioidy i uwalnia je przez rdzeń kręgowy. My nie wyobrażamy sobie, że nas nie boli, tylko całkiem dosłownie leczymy samych siebie, oczekując ulgi, do otrzymania której zostaliśmy uwarunkowani. – Właściwa wiara i właściwe doświadczenie współdziałają ze sobą – mówi Wager, będący dziś profesorem na Uniwersytecie Kolorado w Boulder i dyrektorem tamtejszego laboratorium neurobiologicznego. – I to jest recepta. Recepta wiary i doświadczenia opuszcza laboratoria i trafia także do klinicznej praktyki. Christopher Spevak jest specjalistą od leczenia bólu i uzależnień w Narodowym Wojskowym Centrum Medycznym Waltera Reeda w Bethesda w stanie Maryland. Każdego dnia widuje czynnych żołnierzy i weteranów z poważnymi urazami, czasami w kilka zaledwie dni lub tygodni po opuszczeniu pola walki. Może dzięki temu wykorzystywać oczekiwania i warunkowanie w celu pobudzania wewnętrznych opioidów do pokonywania albo przynajmniej łagodzenia długotrwałego bólu.

Spotykając po raz pierwszy swych pacjentów, Spevak nie pyta ich o urazy ani przebyte choroby – ma to wszystko w karcie. Zamiast tego chce poznać ich samych. Może się na przykład dowiedzieć, że w dzieciństwie dana osoba miała przed domem ulubiony eukaliptus albo uwielbiała miętowe cukierki. W końcu jeżeli Spevak przepisuje opioidowy środek przeciwbólowy, ilekroć pacjent go otrzymuje, dostaje także olejek eukaliptusowy do powąchania albo cukierek miętowy do zjedzenia. Dowolny bodziec, który zdaniem lekarza się sprawdzi. Z czasem, tak jak w przypadku migawek twarzy pokazywanych przez Jensen czy kremów Wagera (a prawdę mówiąc także dzwonka Pawłowa), pacjent zaczyna łączyć doznanie zmysłowe z lekiem. Po jakimś czasie Spevak odstawia lek i dostarcza tylko dźwięki lub zapachy. Mózg pacjenta może sięgnąć po potrzebne substancje do wewnętrznej apteki.

– Mamy tu ludzi po potrójnych i poczwórnych amputacjach, którzy nie są na opioidach – mówi Spevak o weteranach z Iraku i Afganistanu. – Ale mamy też starszych weteranów, z Wietnamu, którzy od 30 lat dostają wysokie dawki morfiny z powodu bólów okolicy lędźwiowej. Dwa lata temu Leonie Koban, pracownica laboratorium Tora Wagera, rozpoczęła nowatorskie badanie nad placebo. Naukowcy doskonale zdawali sobie sprawę z roli warunkowania i teatru w nakierowywaniu oczekiwań. Chcieli sprawdzić rolę trzeciego elementu wpływającego na doświadczanie bólu – innych wierzących. Podobnie jak w wielu wcześniejszych testach efektu placebo prowadzący wywoływali piekący ból w rękach badanych i prosili ich o ocenę jego stopnia. Lecz tym razem wprowadzili kolejną zmienną. Ochotnicy spoglądali na ekran i widzieli szeregi znaków # wyobrażające oceny poprzednich uczestników. Takim samym bodźcom badani przypisywali wyższy lub niższy poziom bólu, zależnie od tego, co im powiedziano o ocenach poprzedników.

Ten rezultat nie był zaskakujący. Już w latach 50. XX w. szereg testów nazywanych eksperymentami Ascha dowiódł, że aby dostosować się do grupy, badani często udzielają odpowiedzi, o których wiedzą, że są błędne. Tym, co zaszokowało Koban i Wagera, była niesłychana siła społecznego wpływu – efekt okazał się większy, niż można było oczekiwać po warunkowaniu. Testy reakcji przewodności skóry – mimowolnych zmian przewodzenia elektryczności przez ciało, często wykorzystywanych w wykrywaczach kłamstw – wykazały, że badani nie mówili po prostu tego, co ich zdaniem prowadzący chcieli usłyszeć. Oni naprawdę w mniejszym stopniu reagowali na ból. Badania metodą rezonansu magnetycznego wskazywały na istnienie odrębnej, uzupełniającej sieci aktywności mózgowej, która włącza się, gdy konwencjonalne placebo jest wzmacniane przez presję obserwatorów. Koban posuwa się do tego, że twierdzi, iż społeczna informacja może wpływać na doświadczanie bólu silniej niż warunkowanie i podświadome sygnały.

– Informacja, którą czerpiemy z naszych relacji społecznych, ma potężny wpływ nie tylko na doznania emocjonalne, ale także rezultaty związane ze zdrowiem, takie jak ból i leczenie – mówi badaczka. – A my dopiero zaczynamy rozumieć te wpływy i możliwości ich wykorzystania. Wpływ grupy społecznej może wyjaśniać, dlaczego religię można w bardzo dosłownym sensie uznać za to, co Karol Marks określił jako „opium dla ludu”. Wpływ ten może wykorzystywać zdolność dostępu do naszego własnego zasobu przekonań i oczekiwań, zwłaszcza wtedy, gdy otaczają nas inni wierni, którzy robią to samo. Potęga grupowej wiary nigdzie nie jest bardziej widoczna niż na religijnych pielgrzymkach – corocznych wędrówkach katolików do Lourdes we Francji, dorocznego hadżdżu muzułmanów do Mekki czy wreszcie, największej ze wszystkich, maha kumbh mela odbywającej się co 12 lat. Jak się szacuje, ostatnia kumbh mela, w lutym 2013 r., przyciągnęła do indyjskiego miasta Allahabad 70 mln Hindusów.

Był chłodny poranek maja 2016 r., gdy spotkałem pielgrzyma Richarda Mödla udającego się do Altötting w Bawarii. Pierwsze udokumentowane uzdrowienie miało tam miejsce w 1489 r. Chłopiec, który utonął, w cudowny sposób powrócił tam ponoć do życia. Dziś Czarna Madonna z Altötting przyciąga co roku około miliona odwiedzających. Grupa, do której dołączyłem, była w drodze już od 3 nad ranem. Po przerwie na śniadanie wszyscy gawędzili radośnie, czekając w deszczu na sygnał do wymarszu w dalszą drogę. Denerwowałem się tą wędrówką z powodu operacji kostki, którą przeszedłem trzy miesiące wcześniej, ale w wesołym tłumie wiernych mój ból jakoś ucichł.

Reklama

– Każdy jest tutaj ze swoich własnych powodów, ale w tym samym stopniu wszyscy są tu dla siebie nawzajem – powiedział Marcus Brunner, uśmiechnięty ksiądz odbywający tę wędrówkę od 27 lat. – Grupa niesie ciebie, a zarazem ty niesiesz grupę. Kiedy dotarliśmy do Kaplicy Łask, zobaczyliśmy, że wewnątrz i od zewnątrz pokrywają ją wota dziękczynne – obrazy cudów obejmujące setki lat i przedstawiające każdą dolegliwość, jaką można sobie wyobrazić. O ściany były oparte kule i laski pozostawiane od wieków przez pielgrzymów, których Czarna Madonna uwolniła od cierpień. Nadzieje na uzdrowienie nie słabną. – Tutaj myśli się w inny sposób – stwierdził Thomas Zauner, psychoterapeuta i diakon, który przeprowadził się do Altötting w poszukiwaniu wspierającej społeczności dla swojego upośledzonego umysłowo dziecka. – Modlitwa wydaje się naprawdę działać.

Reklama
Reklama
Reklama