Reklama

Pastor

Przemiana człowieka ze zwykłego wiernego w pastora w Holenderskim Kościele Reformowanym Południowej Afryki wymaga siedmiu lat nauki. Deon Snyman pod koniec studiów na Uniwersytecie w Tshwane (dawniej Pretoria) w 1990 r. zorientował się, że posiadł już wystarczającą wiedzę teologiczną, ale brakuje mu umiejętności do życia w kraju, który dopiero co wypuścił z więzienia Nelsona Mandelę. Snyman, wychowany w tradycyjnej rodzinie afrykanerskiej, opowiada, że w tamtych czasach nie miał czarnoskórych kolegów i nigdy z czarnoskórym nie rozmawiał na poważne tematy. – Kościół podzielony był na kongregacje dla białych, mieszańców, ludzi z Indii i czarnoskórych – mówi. Snyman postanowił zostać pastorem w wiejskiej kongregacji dla czarnych, by pewnego dnia nie obudzić się obcym we własnym kraju. W lutym 1992 r. w czarnym oddziale Kościoła w Nongomie, w sercu prowincji KwaZulu-Natal, jego 54-letni ojciec stanął przed zebraną kongregacją, składającą się wyłącznie z Zulusów, i powiedział: – To jasne, że Afrykę czekają zmiany. Ale ja jestem Afrykanerem i nie wiem, czy potrafię się zmienić. W dodatku mam swoje lata. Dlatego oddaję wam syna – powiedział, wskazując na 26-latka. W ciągu 12 lat, jakie Snyman przeżył wśród Zulusów jako pastor, przekonał się, że wiadomość, z jaką ma powrócić do swoich, powinna brzmieć: „Ci, którzy wspierali system apartheidu, muszą przeprosić, wykazując niebudzącą wątpliwości skruchę. Następnie muszą zadośćuczynić za wyrządzone szkody.” I zaczął rozważać ideę rekompensaty zbiorowej w postaci budowy szkoły, kliniki czy centrum kształcenia pracowników. – Powinniśmy stworzyć coś, co każdy może wskazać palcem i powiedzieć: „Oto symbol naszego szczerego żalu. Dowód na to, że chcemy porozumienia i wspólnej pracy.”

Reklama

Miasto

Worcester to miasteczko leżące półtorej godziny jazdy na północny wschód z Kapsztadu, z uroczą zabudową w stylu domków z piernika i strzelistymi wieżami kościołów. Zimą okoliczne góry są ośnieżone. Latem panują upały. Ulice są szerokie i gładkie. Trawniki elegancko skoszone. Są tu wielkie napakowane sterydami róże i oplecione winoroślą werandy. To ten rodzaj miasta, w którym żałowałabyś, że nie założyłaś dłuższej spódnicy i mniejszego dekoltu. W połowie lat 90. ub. wieku linie podziału wyryte w ziemi i psychice ludzi w okresie apartheidu nadal były widoczne. Czarnoskórzy wciąż zamieszkiwali przede wszystkim Zwelethemba – ubogie bliźniacze miasto Worcester leżące po drugiej stronie rzeki Hex, a biali mieli swoje śliczne domki przy zacienionych uliczkach. Ale w lokalnych wyborach to Worcester wybrało pierwszego kolorowego burmistrza i pierwszego czarnoskórego zastępcę burmistrza. Ponadto w czerwcu 1996 r. Komisja Prawdy i Pojednania – organ sądowy ustanowiony po obaleniu apartheidu – przeprowadziła w mieście rozprawę, na której spotkały się ofiary i sprawcy przemocy na tle rasowym.
Dlatego gdy w Wigilię Bożego Narodzenia 1996 r. w centrum handlowym doszło do wybuchu dwóch ładunków, miasteczko przeżyło szok. Zginęły cztery osoby, w tym trójka dzieci, a prawie 70 zostało rannych. Wszystkie ofiary ataku były czarne lub kolorowe. Pierwsza bomba wybuchła około 13:20, raniąc Olgę Macingwane tak, że jej nogi w mgnieniu oka spuchły do rozmiarów opon od traktora. Po chwili nastąpiła druga eksplozja i kobieta straciła przytomność. – Przez 13 lat nigdy nie poznałam osoby, która mi to zrobiła – mówi Macingwane, siedząc w swoim pokoju w Zwelethemba pewnej niedzieli w listopadzie 2009 r. Macingwane wygląda jak kobieta z zasadami w nieokreślonym wieku. Przed jej domem w miasteczku odprawianych jest równocześnie kilka mszy na świeżym powietrzu, więc podnosi głos, bym ją lepiej słyszała wśród dobiegającego nas hałasu. Wstaje z fotela z trudnością, widać, że chodzenie sprawia jej ból. – Wyobrażałam sobie tego człowieka jako potężnego 50-latka z długą brodą i groźnym wyrazem twarzy. To on nawiedza mnie w koszmarach – opowiada Olga.

Punkt zwrotny

Przyznanie RPA organizacji mistrzostw świata w piłce nożnej dodało ludziom pewności siebie. Dzięki temu ich naród będzie znany bardziej z gościny sportowego święta niż z apartheidu. Współczesna infrastruktura, w szczególności szykowne lotniska czy kosmopolityczne restauracje, zdają się potwierdzać przypuszczenie, że tragiczne rozdarcie kraju to już historia. Znaczna część Soweto, dzielnicy Johannesburga rozsławionej w mediach przez akty przemocy za czasów apartheidu, przemieniła się w sielankowe przedmieścia z domkami w stylu amerykańskim, z przystrzyżonymi trawnikami i eleganckimi samochodami na podjazdach (choć na obrzeżach ludzie wciąż żyją w slumsach). A jednak w maju 2008 r. w wyniku aktów przemocy na tle ksenofobii zginęło 60 osób, a dziesiątki tysięcy ludzi musiało uciekać z miejsca zamieszkania. Dotyczyło to zwłaszcza Mozambijczyków i Zimbabweńczyków. Apartheid wywołał w ludziach poczucie strachu przed innością oraz przekonanie o uprzywilejowaniu przy korzystaniu z zasobów, z pochodzeniem i zawodem jako wyłącznymi kryteriami pierwszeństwa, które nieoficjalnie obowiązuje do dziś. Apartheid wyrządził RPA ogromne szkody. Między 1948 a 1994 r. Afrykańska Partia Narodowa stosowała zasady hipersegregacji ras w każdej możliwej sferze życia. – Apartheid wzbogacił małą część społeczeństwa kosztem upodlenia większości. Oznaczał aresztowania, wygnania, zniknięcia, zabójstwa. Sam upadek systemu nie zrekompensuje poniesionych przez naród strat – mówi Tschepo Madlingozi, 31-letni wykładowca na uniwersytecie w Tshwane i koordynator porad prawnych w organizacji Khulumani Support Group, oferującej wsparcie 58 tys. ofiar przemocy politycznej. – Można powiedzieć: teraz wszyscy są wolni, żyjmy więc dalej. To podejście wygodne dla tych, którzy czerpali korzyści z systemu, ale zamyka drogę do zadośćuczynienia za krzywdy i nie wymaże z historii kraju rasizmu i nienawiści – mówi z żalem.

Więzień

Miesiąc po atakach bombowych w Worcester 19-letni Daniel Stephanus „Stefaans” Coetzee zadzwonił na policję z kryjówki na swojej farmie na półpustynnej wyżynie Karru Wielkie i przyznał się do dokonania zamachów. Powiedział, że słyszał, iż wśród ofiar były dzieci i w związku z tym musi się oddać w ręce policji. Coetzee był członkiem niemal każdej działającej w RPA ekstremistycznej organizacji głoszącej wyższość białej rasy. Przebywając w więzieniu, nadal kontaktował się z członkami Ku-Klux-Klanu w USA oraz grupami nazistowskimi w Niemczech. Wśród białych rasistów Coetzee zdobył szacunek i poważanie. Ale w Helderstroom, więzieniu o zaostrzonym rygorze, spadł na sam dół drabiny społecznej. – Miałem 19 lat i byłem biały. Każdy chciał mnie zgwałcić – opowiada Coetzee o pierwszych latach odsiadki w celach, w których stłoczonych było po 60–120 mężczyzn. Poznałam Coetzeego w listopadzie 2009 r. w Centralnym Zakładzie Karnym w Tshwane. Miał 32 lata. Długo nie przebywał na słońcu, więc jego skóra poszarzała. Pasek, którym opasuje pomarańczowy więzienny kombinezon, zapięty jest na ostatnią dziurkę. Nie dziwi opowieść o tym, jak przed zatrzymaniem potrafił biegać na długich dystansach w palącym słońcu. – Uwielbiałem biegać – mówi w taki sposób, jakby słowami mógł uwolnić swe nogi. Siedzimy naprzeciw siebie w sali odwiedzin. Coetzee opowiada, że urodził się w 1977 r. beztroskiej matce i ojcu alkoholikowi. Nie pamięta czasu, gdy rodzice byli razem. Latami tułał się po domach dziecka i ośrodkach opieki społecznej. W wieku 15 czy 16 lat trafił pod skrzydła Johannesa van der Westhuizena. Był on liderem ultraprawicowego rasistowskiego ruchu Israel Visie. Przestrzegał ścisłej diety wegetariańskiej, nie zażywał narkotyków, nie pił alkoholu i czytał Biblię, która została przepisana z uwzględnieniem przekonań o tym, że człowiek o kolorze skóry innym niż biały jest zwierzęciem.


Gdyby iść 500 km na północny wschód od Kapsztadu do miejsca, w którym w najczarniejszej z nocy można zobaczyć całą historię świata aż do jego początków, prawdopodobnie trafiłoby się na wyżynę Karru Wielkie. Na tych bezkresnych równinach u stóp pasma Nuweveld w XIX w. ukrywali się przestępcy, złodzieje bydła i handlarze bronią. Do dziś niewiele osób żyje na tej nieprzyjaznej kamiennej ziemi o zapachu pieprzu. Izolacja, jaką oferuje Karru Wielkie, przypadła do gustu van der Westhuizenowi. To w jego gospodarstwie zaplanowano atak bombowy. – Gdy trafiłem do więzienia, poprosiłem o egzemplarz Biblii – opowiada Coetzee, starając się wytłumaczyć mi, w jaki sposób próbował przeciwstawić się nienawiści, która dopadła go na brudnej posadzce celi. – Jednak Biblia, którą mi dano, różniła się od tej, którą czytałem wcześniej z van der Westhuizenem. Dotarło do mnie, że tamto Pismo Święte było sfabrykowane. Następnie przeniesiono go do Centralnego Zakładu Karnego w Tshwane, gdzie uczestniczył w szkoleniach z technik zarządzania gniewem i sprawiedliwości naprawczej. Wysłał pismo do władz więzienia z prośbą o umożliwienie mu przeproszenia ofiar i ich krewnych. (Nie wyraziły na to zgody). Mimo wyrzutów sumienia, jakie go nękały, Coetzee pozostał rasistą. Na początku 2002 r., pięć lat po aresztowaniu, przydzielono go do pracy w zespole z Eugenem de Kockiem. Mężczyzna ma około sześćdziesiątki i odsiaduje wyrok dożywocia za zbrodnie popełnione podczas służby w randze pułkownika w tajnej jednostce policji. Przez wiele godzin wspólnie myli podłogi. – Eugene wciąż mówił mi: „Stefaans, musisz przestać uważać, że jesteś lepszy z powodu koloru twojej skóry. Uwierz mi, przekonałem się, że jest inaczej” – opowiada Coetzee.

Rozmowa

Gdyby każde dziecko z trudnej rodziny w RPA miało jako dorosły człowiek dokonać brutalnej zbrodni, w kraju nie zostałby nikt ani nic. Codziennie notuje się tu 50 zabójstw i 140 zgłoszonych gwałtów, choć faktycznie są ich pewnie setki. – Przemoc jest zakorzeniona w tej kulturze – przyznaje Marjorie Jobson, dyrektor organizacji społecznej Khulumani Support Group. – Należy pamiętać, że dzieci dorastające w czasach apartheidu, będące świadkami strasznych wydarzeń, to dziś dorośli – dodaje. Marjorie, przemiła pani doktor po pięćdziesiątce, zgodziła się mnie podwieźć. Pewnego dnia pod koniec 2009 r. wyruszyliśmy z Johannesburga w stronę przedmieść Tshwane. Stąd stolica administracyjna RPA wygląda jak dżungla porośnięta kwitnącymi drzewami jakarandy. W całym mieście rośnie ich 50 tys., co dodaje mu niezwykłego czaru. Wszędzie wiszą reklamy mistrzostw świata w piłce nożnej, a wzdłuż głównej drogi pospiesznie buduje się tory szybkiego pociągu. – Do roku 1994 naród był już potwornie wycieńczony. Wydaje mi się, że wszyscy po prostu marzyli o tym, że apartheid zostanie obalony, a rząd sam wszystko naprawi. Tak się jednak nie stało – powiedziała mi Jobson. – Od aktywności każdego obywatela zależy, czy zdołamy stworzyć sprawiedliwe, pokojowe społeczeństwo. W ten sposób wracamy do Coetzeego. W 2004 r. do Jobson zadzwonił Eugene de Kock. Od tego czasu de Kock pomaga organizacji Khulumani odnaleźć osoby, które zaginęły w walkach na tle rasowym, opisując szczegółowo okoliczności ich zniknięcia, bo nierzadko sam za tym stał. De Kock opowiedział Jobson, że w więzieniu poznał młodego człowieka o nazwisku Coetzee. – Stefaans chciał poznać swoje ofiary, by przeprosić za to, co zrobił – mówi mi lekarka. Jobson nie sprzeciwiała się, lecz problemem było to, że Coetzee nie znał nazwisk ofiar wybuchu bombowego, którego był sprawcą.



Prezydenci

W 2005 r. Thabo Mbeki w trakcie drugiej kadencji prezydenckiej zdymisjonował Jacoba Zumę, swojego zastępcę. Miał on być zamieszany w skandal korupcyjny związany z zakupem broni o wartości 5 mld dolarów. Mbeki musiał uważać, że pozbycie się niewygodnego księcia populizmu będzie dobrym posunięciem. Okazało się jednak politycznym pocałunkiem śmierci, powodując poważny rozłam w partii rządzącej, Afrykańskim Kongresie Narodowym, w skrócie ANC. Pod koniec roku zwolennicy Zumy palili T-shirty z twarzą Mbekiego. Zuma i Mbeki, wieloletni działacze ANC, różnią się pod każdym względem. Mbeki to wykształcony i emocjonalnie wycofany Xhosa z Eastern Cape. Zuma to Zulus z prowincji Kwa- Zulu-Natal, bez formalnego wykształcenia, internowany na słynnej Robben Island za walkę z apartheidem. Charyzmatyczny człowiek czynu. Na koncie ma 5 małżeństw i zarzut gwałtu (w 2006 r. został uniewinniony). W 2007 r. Mbeki w wystąpieniu przed parlamentem ogłosił, że zatwierdził wprowadzenie szczególnego trybu rozpatrywania wniosków o ułaskawienie dla zbrodni dokonanych na tle politycznym w latach 1994–1999. Oficjalnie Mbekiemu chodziło o zakończenie pracy Komisji ds. Prawdy i Pojednania. Nieoficjalnie zaś ruch ten był postrzegany przez część społeczeństwa jako próba zdobycia niezbędnego poparcia dla prezydenta, którego pozycja słabła. W ciągu roku sporządzono listę 120 więźniów rekomendowanych do prezydenckiego ułaskawienia. – Był to stricte polityczny gest wyciągnięcia dłoni na zgodę – twierdzi Tshepo Madlingozi z uniwersytetu w Tshwane. Zignorowano jednak zupełnie to, co stanowiło moralną, emocjonalną i polityczną esencję komisji, czyli zasadę konsultacji wszelkich amnestii dla zbrodniarzy z ich ofiarami. Zdaniem organizacji praw człowieka w dyspensie wprowadzonej przez rząd nie chodziło o pojednanie, ale o polityczny oportunizm. Osiem organizacji, w tym Khulumani Support Group, złożyło pozew, który po długiej wędrówce po sądach różnych instancji trafił 10 listopada 2009 r. na wokandę Trybunału Konstytucyjnego. Do tego czasu Mbeki podał się do dymisji, a Zuma, znany jako JZ, został prezydentem.

Posłaniec

Na liście więźniów-kandydatów do amnestii uwagę Marjorie Jobson przykuło jedno z nazwisk. Był to mężczyzna, o którym opowiadał jej przez telefon de Kock. W skromnie urządzonym mieszkaniu Jobson na Eastern Cape jest mnóstwo książek, ułożonych na półkach w salonie, ustawionych w stosy na podłodze. – Z jednej strony grupa Khulumani przystąpiła do zbiorowego pozwu, by chronić prawa ofiar do bycia uwzględnionymi w procesie ułaskawiania, a z drugiej coraz częściej dzwonili do mnie pracownik opieki społecznej i ksiądz Stefaansa Coetzeego z prośbą o zorganizowanie mu spotkania z ofiarami – opowiada Jobson. – Nie dziwił mnie wcale sceptycyzm ofiar bomb z Worcester. Pytali, po co oprawca chce ich poznać. Zastanawiali się, czy rzeczywiście przeszedł przemianę. Zależało mi na sprawiedliwości, ale także na
procesie pojednania. Miałam nie lada zagwozdkę – wspomina. W końcu zwróciła się po poradę do zaufanego współpracownika, Tschepo Madlingoziego. Rozmawiamy w pokoju wykładowców przy herbacie. – Rooibos czy zwyczajna? – zapytał najpierw Madlingozi, dając mi wybór między tradycyjnym południowoafrykańskim naparem ziołowym a czarną herbatą. – Postanowiliśmy, że odwiedzę Coetzeego w więzieniu, by przekonać się, czy ma szczere intencje. Bardzo się denerwowałem i byłem dość sceptycznie nastawiony do tej wizyty – mówi Madlingozi. Spotkanie Madlingoziego i Coetzeego odbyło się w kwietniu 2009 r. w więzieniu w Tshwane. – Spodziewałem się kogoś zupełnie innego, o wyglądzie rasisty, a zobaczyłem chłopaka w moim wieku, nieśmiałego. On też nie krył zdziwienia. Mężczyźni podali sobie dłonie, usiedli naprzeciw siebie i rozmawiali przez kilka godzin.

Madlingozi jest w wieku Coetzeego. Urodził się w miejscowości Mangaung, na terenach przeznaczonych dla czarnych, na obrzeżach Bloemfontein w dawnym Wolnym Państwie Orania. Geograficznie niedaleko od miejsca urodzenia Coetzeego, ale kulturowo to inny świat. – Moje miasto było zdewastowane i bardzo niebezpieczne – wspomina Madlingozi, którego ojciec pracował w kopalniach złota. – System wędrownych robotników to jedna z najczarniejszych kart w historii apartheidu. Rozbijał rodziny. Rozdzielał społeczności. Upokarzał mężczyzn, którzy nie byli w stanie zapewnić bytu rodzinom, pracując w miejscu zamieszkania. Ojcowie nie mogli przekazać dzieciom tradycji, zwyczajów ani wartości. Po trzech miesiącach nieobecności mąż i ojciec nie potrafił się odnaleźć wśród bliskich. Wielu walczyło o autorytet przemocą. Ojciec Madlingoziego zmarł na zawał, gdy syn miał 14 lat. – Matka i ja przeprowadziliśmy się właśnie do miasteczka położonego blisko pracy ojca. Dopiero zaczynaliśmy poznawać się na nowo. Uwielbiał książki i sporo czasu spędzaliśmy na wspólnym czytaniu – wspomina. Madlingozi nachyla się w moją stronę. – Mój światopogląd wciąż wypełnia „czarna świadomość”, ale dzięki Coetzeemu zrozumiałem, że nawet najbardziej zagorzali rasiści mogą się zmienić. Owszem, inteligencja Stefaansa, jego pokora, zgoda na poniesienie konsekwencji swoich czynów i całego systemu apartheidu pozwoliły mi zrozumieć, że w pojednaniu nie chodzi tylko o okazanie dobrej woli. Niektórzy uważają, że się sprzedałem. Zastanawiają się, jak mogłem odwiedzić tego człowieka i jak mogę mu współczuć. Tu nie chodzi o wygraną. Jeśli zależy nam tylko na wygranej, zawsze będą przegrani, a czym to się różni od poprzedniego systemu? Najważniejsze jest to, że w przyszłość wchodzimy wspólnie – mówi adwokat.

Ofiara

Z Worcester do Tshwane jedzie się 16 godzin. Marjorie Jobson wynajęła samochód dla Olgi Macingwane i trojga innych mieszkańców Zwelethemba, aby mogli dotrzeć na rozprawę w Trybunale Konstytucyjnym 10 listopada 2009 r. Cała czwórka zgodziła się spotkać ze Stefaansem Coetzeem, ale z pewnym zastrzeżeniem. – Jestem tu, by spotkać się z mężczyzną, którego widzę w myślach. Chcę usłyszeć, co ma mi do powiedzenia. Ale nie zamierzam wybaczać – mówi twardo Macingwane. Życie Olgi Macingwane nie jest już takie samo jak przed wybuchem, nie tylko z oczywistych powodów. ANC wykorzystał pogrzeb do swoich politycznych celów, organizując pochody ofiar na wózkach, skandując pieśni z czasów walki z apartheidem. W 2003 r. zmarł mąż Macingwane, a bez niego kobiety nie było stać na utrzymanie trójki dzieci. Rozlokowano je po krewnych. Dziewiąty listopada to gorący dzień. Macingwane wraz z trojgiem mieszkańców Zwelethemba, w tym Harrisem Sibeko, mężem zastępcy burmistrza z czasów ataku, wchodzą do biura w zakładzie karnym Pretoria Central i widzą Coetzeego stojącego w rogu w kombinezonie z napisem „więzień”. – Byłam w szoku. Zobaczyłam chłopca, a nie mężczyznę, którego obraz tworzyłam sobie w głowie przez te wszystkie lata. Co ten chłopak tam robił? Jak do tego doszło? Macingwane klęka i prosi wszystkich o modlitwę. Zwraca się do Boga o odpuszczenie win i obiecuje odpuścić je innym. Spotkanie prowadzone jest w mieszaninie języków xhosa, afrykanerskiego i angielskiego. Macingwane przeważnie milczy. – Zanim przemówię, muszę usłyszeć, co on ma do powiedzenia – zastrzega na wstępie. Coetzee mówi o planowaniu zamachu bombowego, o tym, jak został wybrany ze względu na przygotowanie wojskowe, o latach spędzonych w więzieniu. Grupa zadaje pytania. Jak to się stało, że nienawidzi czarnoskórych? Jak udało mu się wyrwać z kręgu nienawiści? Czy jest mu przykro? A jeśli tak, co może im teraz ofiarować? Coetzee przyznaje, że nie ma żadnych materialnych dóbr do oddania. Ale jeśli Bóg pozwoli i opuści kiedyś więzienie, może rozpocząć drogę do zadośćuczynienia za swoje czyny.

– W naszym kraju są dzieci żyjące bez rodziców. Być może kusi ich przemoc i brutalność gangów, by zamiast miłości czuć gniew – powiedział Coetzee. – Mógłbym im pokazać, że muszą odmienić swoje życie. Zapytany o marzenia na przyszłość, Coetzee zdradza, że chciałby się ożenić. Mówi, że będzie musiał powiedzieć żonie i dzieciom, jeśli dane mu będzie je mieć, że jest mordercą. Harris Sibeko zwraca się do grupy i pyta, czy uważają, że można o Stefaansie mówić jak o mordercy. Zaraz sam sobie odpowiada na to pytanie, twierdząc, że jest raczej wykonawcą rozkazu. – Tak, to brzmi lepiej – dopowiada. Obecni są tego samego zdania. Następnie Sibeko pyta Coetzeego, czy ktoś go odwiedza w więzieniu, i okazuje się, że czasem przychodzi były współwięzień. Sibeko zdziwiony dopytuje się, czy nie przychodzi nikt z rodziny. Nie, nie przychodzi. Rozmowa trwa dwie godziny. W końcu Olga Macingwane wstaje. Tym razem nie potrafi powstrzymać emocji. – Stefaans, gdy patrzę na ciebie, widzę syna mojej siostry i nie potrafię cię nienawidzić – mówi i wyciąga ramiona w stronę mężczyzny. Coetzee podchodzi do niej, pozwala się objąć, a Olga mówi cicho: – Wybaczam ci. Wysłuchałam cię i wybaczam.

Prawo

Tego dnia Daniel Stephanus Coetzee został jedynym ze 120 więźniów politycznych mogących skorzystać z prezydenckiego ułaskawienia, który spotkał się ze swoimi ofiarami. Następnego dnia zebrał się Trybunał Konstytucyjny RPA. Pierwsza rozstrzygana jest wątpliwość, czy prezydent może ułaskawić więźniów politycznych bez wysłuchania ofiar. Adwokat Zumy opowiada się za swobodą w dysponowaniu prawem łaski przez prezydenta. Lecz przedstawiciel organizacji chroniących prawa człowieka utrzymuje, że żaden polityczny więzień nie powinien skorzystać z prawa łaski bez wysłuchania jego ofiar. (23 lutego 2010 r. trybunał wydał korzystne dla nich orzeczenie). Na sali sądowej jest 60 ofiar zbrodni politycznych dokonanych przez wielu z więźniów. Kilkunastu ma na sobie koszulki z napisem „Nie ma pojednania bez prawdy, odszkodowania i naprawy szkód”. Wśród obecnych jest Olga Macingwane. – Wybaczam mu, ale nie oznacza to, że go ułaskawiam. Dzisiaj jesteśmy krajem prawa. Od prawa zależy, czy Stefaans wyjdzie na wolność – powie mi później Olga.

23 stycznia 2010 r. spełniło się marzenie pastora Deona Snymana – przedstawiciele Worcester i Zwelethemby zebrali się w kaplicy Holenderskiego Kościoła Reformowanego. W parku po drugiej stronie ulicy stoi maleńki pomnik ku czci czterech osób zmarłych w wyniku wybuchu bomby w 1996 r. Spotkanie rozpoczyna się od modlitwy. Potem Macingwane i Sibeko opowiadają o podróży do Tshwane, o spotkaniu z Coetzeem, o wybaczeniu. Rozmowa dotyczy rekompensaty za szkody, jakie ponieśli czarnoskórzy. Rozważane są dwie możliwości – budowa centrum kultury dla młodzieży i ośrodek karier. Grupa zgadza się na zaproszenie Coetzeego na nabożeństwo w Worcester, jeśli pozwolą na to władze więzienne. Olga Macingwane zostaje wybrana członkinią komitetu, którzy będzie nadzorował proces naprawiania krzywd. – Gdy wybaczyłam Stefaansowi, odnalazłam spokój. Nie jestem już Olgą – ofiarą. Teraz jestem po prostu Olgą. Panią Olgą Macingwane.

Reklama

Alexandra Fuller, 2010

Reklama
Reklama
Reklama