Z Aleksandrem Karkoszką o służbie w GOPR-ze i roli psa ratownika w poszukiwaniach rozmawia Małgorzata Szumska.

Aleksander Karkoszka: Tato dużo chodził po górach, jeździł na nartach, moja rodzina była zawsze aktywna, dużo czasu spędzaliśmy w górach. Wydaje mi się, że wtedy zaczęła się moja droga, która doprowadziła mnie do miejsca, w którym jestem. Do ochotniczej służby w GOPR-ze…

Małgorzata Szumska: W którym momencie poczułeś, że to czas, żeby wstąpić do służby?

A.K.: Do 26. roku życia uprawiałem dużo sportów, grałem w koszykówkę, brałem udział w biegach na orientację, jeździłem na nartach, wspinałem się, dużo czasu spędzałem w górach. Naturalnym krokiem było wstąpienie do GOPR-u. Gdy przystępowałem do egzaminu, miałem swojego psa, który już wtedy miał dwa lata. Wtedy nawet nie przypuszczałem, że za jakiś czas będę go trenował do służby i że będzie brał udział w takich poważnych akcjach. Teraz to tak naprawdę jest mój drugi etat – szkolenia moich psów, spotkania edukacyjne, starty w zawodach ratowniczych oraz branie udziału w akcjach.

M.S.: Jak zaczęła się ta przygoda? Pomyślałeś: „Hej, mam dwuletniego psa, retrivera z Nowej Szkocji, może niech pomoże w poszukiwaniach”?

A.K.: Jak zwykle w życiu, wiele zależy od przypadku. Miałem suczkę, która była lekko lękliwa, więc od początku z nią dużo pracowałem, chodziłem na zajęcia z tropienia, szkoliłem ją, widziałem, że jest chętna do działania. Robiłem to głównie dla zabawy i żeby psa czymś zająć. Raz podczas dyżuru spotkałem kolegę, który ma psa ratownika, pogadaliśmy o tym zupełnie luźno, zaproponował, żebym przyprowadził swojego na szkolenie, zobaczymy, co z tego będzie. No i wyszło. Wiedziałem, że dużego sukcesu z tym psem nie będę miał, dość późno zacząłem szkolenia i psy tej rasy nie pracują najlepiej. Z czasem kupiłem drugiego, z dobrej hodowli, to border collie. I teraz działamy we trójkę, ja i moje dwa psy. .

Arkadiusz Jaskuła

MS: Do jakich akcji jesteście najczęściej wzywani?

A.K.: Zwykle to są poszukiwania w terenie leśnym. Niestety, jak już znajdujemy osobę poszukiwaną, to często są to osoby martwe. Brzmi to strasznie, ale to bardzo ważna praca, ktoś to musi robić. Psom łatwiej wyczuć molekuły zapachu, więc w takich akcjach są naprawdę przydatne. Jednak na akcji poszukiwawczej ważne też jest wykluczenie pewnego terenu. Psy często dostają trudno dostępne sektory. To też ma duży wpływ na odnalezienie osoby w innym miejscu. Poszukiwania to gra zespołowa. Te historie niejednokrotnie są smutne i często bez happy endu, ale to jest taka praca.

MS: Czy zdarzyły ci się jednak happy endy w takich akcjach z psami…

AK: ...

MS: Ta cisza sprawia, że mam ciarki...

A.K.: Na pewno znaczną częścią naszej pracy jest profilaktyka, szkolenia i edukacja. Wiele osób mówi, że to festyniarstwo, bo psy mają być do pracy, a nie do jeżdżenia po pokazach. Ale moim zdaniem to bardzo ważne. Nasze psy mają posłuszeństwo na wysokim poziomie, zdają jedne z najtrudniejszych w Europie egzaminów dla psów ratowników, więc na pokazach robią olbrzymie wrażenie. A my mamy moment, żeby złapać uwagę słuchaczy i ich uczyć. Wtedy też ludzie podchodzą, mówią, że to, co robimy, jest superważne i to są te piękne momenty, bo czujemy, że jesteśmy docenieni. To są te miłe happy endy... Żeby zminimalizować wypadki, a także skalę akcji, potrzebujemy edukować użytkowników gór. Między innymi ciągle mówimy o aplikacji Ratunek, która naprawdę może uratować życie. Pozwala nam szybko skontaktować się ze służbami, wysłać swoją lokalizację, minimalizuje czas trwania zgłoszenia oraz naszego dojazdu.

Arkadiusz Jaskuła

MS: A pewnie w niektórych zdarzeniach liczy się każda sekunda…

A.K.: Transport w naszej pracy jest bardzo ważny, każda minuta może zadecydować o tym, czy życie zostanie ocalone, czy się spóźnimy. Zdarzenia rzadko się dzieją na głównym szlaku. Największym wrogiem często jest hipotermia, a w tym przypadku czas się bardzo liczy. Ratując tylko na własnych nogach, nie moglibyśmy pomóc nikomu... Odpowiednie samochody terenowe, quady, skutery – to pojazdy ratujące życie. Oprócz tego piła jest obowiązkowa w pojeździe jadącym na akcję, to jest standard. A zimą – dodatkowo łopata. Bardzo często na naszej trasie pojawiają się zwalone drzewa, trzeba szybko je usunąć. Z kolei zimą łatwo się zakopać, sam śmieję się, że w GOPR-ze zimą to się głównie „łopatuje”, bardzo często odbywa się odkopywanie pojazdów. A przy szkoleniach psów – zakopywanie pozorantów. A jak nie da się dalej jechać, wtedy już pozostaje iść na nogach lub na nartach. Narty przyczepiamy do quada, skutera, wrzucamy na auto – bo pojazdem dociera się tylko do jakiegoś miejsca, często resztę trasy trzeba pokonać, używając już siły własnych mięśni. Gdybyśmy walki z czasem nie przyspieszali odpowiednim górskim transportem, przegralibyśmy tę pogoń.

M.S.: Poczekaj, powiedziałeś „zakopywanie pozorantów”? Są chętni ludzie, żeby dać się zakopać pod śniegiem?

A.K.: No tak, żeby szkolić psy do ratownictwa lawinowego, potrzebujemy takich wolontariuszy. Jeśli pozorujemy płytkie zasypanie, to pozorant kładzie się na brzuchu, wspiera na łokciach, opiera głowę o ręce, żeby mieć przestrzeń na powietrze. Gdy czuje się niekomfortowo, wystarczy, że wyprostuje ręce, wypchnie się i może wyjść spod śniegu. To są szkolenia dla młodych, poczatkujących psów albo przeprowadzane na początek sezonu, by rozruszać czworonogi. Zasypujemy też pozorantów głęboko – pompujemy duży balon, zasypujemy go, przez noc śnieg się zmraża i robi się pod nim igloo. Spuszczamy wtedy powietrze i wchodzi tam pozorant… Inną metodą jest rura przepustowa, taka jak w rowie pod drogą. Jest wytrzymała, pozorant do niej wchodzi, a my zamykamy wyloty i zasypujemy śniegiem, przez który pies musi go wyczuć. Niestety, zdarzają się w wypadki – z tego, co mi wiadomo, w Polsce nie było jeszcze na szczęście żadnego, ale w Alpach się zdarzyły – igloo się zawaliło i nim wyciągnięto pozoranta, skończyło mu się powietrze. Jak widać, to jest taka praca, że nawet szkolenia bywają niebezpieczne…

Materiał promocyjny marki Defender