Z Rajmundem Kondratowiczem o pracy w GOPR-ze rozmawia Małgorzata Szumska.

Rajmund Kondratowicz: Z punktu widzenia codziennego ratownictwa rzadko się zdarzają wypadki w jaskiniach. Ale każdy, kto opanuje jaskiniowe techniki linowe, potem nie powinien mieć problemów z żadnymi innymi technikami linowymi. Ratowanie na stromych zboczach, w skałach, paraglajciarzy na drzewach – to jest potężny plus, gdy masz opanowane techniki jaskiniowe, bo one przydają się później w codziennej pracy.

Małgorzata Szumska: Zdarzało ci się dostać psychicznie po głowie, tak żeby mieć przerwę od pracy albo zgłosić się o pomoc do psychologa?

R.K.: Nie zdarzyło mi się coś takiego, podchodzę z dystansem do życia i do tego, co robię. Trudne emocje podczas akcji trzeba odrzucać, niwelować je. Potem sam sobie to trawię. Świat taki jest, trzeba się z tym pogodzić, wypadki się zdarzają i będą się zdarzały. Radzę sobie dobrze. Reszta ekipy też, jesteśmy dość specyficznymi ludźmi…

Arkadiusz Jaskuła

M.S.: Ty jesteś chyba jeszcze bardziej specyficzny, bo poza szukaniem adrenaliny w górach szukasz jej też w jaskiniach.

R.K.: W jaskiniach mogę spędzić wiele dni, biwakować w nich, penetrować je tygodniami. Na przykład dla mnie jaskinia ma ciekawy zapach, jestem z nim zaprzyjaźniony. Gdy wsadzam głowę do wąskiego wejścia, od razu czuję tę woń. A później jest odwrotnie. Z czasem przyzwyczajam się do niej i gdy w końcu zbliżam się do wyjścia, zaczynam czuć zapach powietrza na zewnątrz. Inny jest, gdy jaskinia ma wejście w środku lasu. Inny, gdy wysoko, w strefie bez bogatej roślinności. Na co dzień nie czujemy zapachu powietrza, a to jest niesamowite doznanie. Gdy zaczyna się przygodę jako grotołaz, jest adrenalina, są zupełnie inne emocje. A jak już się eksploruje podziemia od lat, to docenia się właśnie takie niuanse.

M.S.: To jak zacząć taką przygodę?

R.K.: Najlepiej najpierw odwiedzić komercyjną jaskinię, taką dla turystów. Zobaczyć, czy czujemy się bezpiecznie, czy nam się podoba. Choć wiadomo, że te udostępnione dla turystów często są piękne, jak sudecka Jaskinia Niedźwiedzia, a często te nieznane, które eksplorujemy, nie mają już takiej szaty naciekowej. No, ale jeśli nam się spodoba i mamy ochotę zacząć swoją przygodę, najlepiej zapisać się do zarejestrowanego speleoklubu. Tam są świetni szkoleniowcy, grupowe wyjazdy, można się uczyć od kolegów starszych po fachu. To najbezpieczniejsza droga.

M.S.: Jesteś w GOPR-za od 27 lat. Jakie najczęściej są zdarzenia?

R.K.: Nie mam przed sobą statystyk, ale według mnie najczęstsze są drobne urazy stawów, skręcenia, naderwania więzadeł. Często pojawia się też wycieńczenie organizmu. Jest też coraz więcej poszkodowanych rowerzystów, zwłaszcza odkąd pojawiły się rowery elektryczne. To na nich jest dużo wypadków, bo niestety z nich korzystają mniej doświadczeni rowerzyści, a jazda po górach, choć mniej męczy na elektryku, jest bardzo niebezpieczna.

M.S.: I jak wygląda taki wyjazd do niedużego zdarzenia?

R.K.: Dostajemy od dyspozytora zawiadomienie. Podaje nam informacje o miejscu zdarzenia i ogólne dane, co się stało, jaki jest stan poszkodowanego, ewentualnie jego wiek i płeć, bo to też może mieć znaczenie. Dosłownie parę minut trwa ruszenie w trasę. Wsiadamy do samochodu, pracujemy zwykle dwójkami. Zdarza się, że jedziemy na sygnałach. Na szlakach jest gęsto, więc lepiej ostrzegać, że się pędzi, żeby turyści mieli czas zejść z drogi. Terenowe samochody są niezbędne, zwykłe auto nie ma szans na trudnych górskich drogach. Czasami wjeżdżamy w takie miejsca, że ludzie się dziwią, że potrafimy tam dotrzeć. Ostatnio miałem wezwanie do wypadku rowerowego. Poszkodowany nie umiał powiedzieć, gdzie dokładnie jest. Na szczęście widział to lokalny leśniczy, zszedł do pewnego miejsca, żeby nas spotkać i dosiadł się jako pilot. Pytał nas zdziwiony, czy jesteśmy pewni, że tam wjedziemy. Zapytaliśmy tylko, czy według niego auto się zmieści między drzewami. Jeśli tak, to wiadomo, że dojedziemy.

M.S.: Czy macie szkolenia z jazdy terenowej?

R.K.: Tak, oczywiście, że tak, i to jest świetna zabawa. Ale najlepszym treningiem są po prostu częste wyjazdy. Wyjazdy są niemal codziennie i to jest najlepsze – szkolenie się w boju.

Arkadiusz Jaskuła

M.S.: Czy po tylu latach pracy wszystkie akcje zlewają ci się w jedną? Czy są takie, które zapadają na dłużej w pamięć?

R.K.: Wiele akcji – związane ze skręconą nogą, drobnymi urazami u poszkodowanego – zlewają się. Wiadomo, że dla danego człowieka to jest dramat, ale dla nas takie zdarzenia są standardowe. Jadę, opatruję, zwożę i nie zostawia to we mnie śladu. Wiadomo, że cieszą te sukcesy, każdy człowiek bezpiecznie zwieziony z gór i oddany pod opiekę służb medycznych albo rodzinie to jest radość. O to walczymy.

Ale na dłużej na pewno zostają ze mną akcje wielogodzinne, skomplikowane logistycznie, z wieloma ratownikami, jak te tegoroczne na Śnieżce albo poważniejsze zaginięcia… Było kilka wypadków śmiertelnych, przy których byłem. Pochylamy się później nad tym, zastanawiamy, co się stało, że zdarzyło się tak, a nie inaczej. Niestety, niemal zawsze takie zdarzenia to jest wynik ludzkiego błędu i złego przygotowania… Dlatego staramy się temu zapobiegać, dawać informacje na szlakach. Można do nas zadzwonić i zapytać przed wyjściem w góry o warunki, o to, jak się przygotować. Prewencja jest najważniejsza. Oczywiście trzeba być przygotowanym zarówno sprzętowo, jak i mentalnie, dać sobie czas na zdobycie doświadczenia. Góry stoją, nic nie ucieka, można dawkować sobie trudności. Nie wchodzić od razu od biurka na najwyższy szczyt. Można przyjeżdżać co jakiś czas i stopniować, ćwiczyć kondycję, ograniczać zagrożenie. Dla własnego dobra.

Mat. prasowe

Materiał promocyjny marki Defender