Reklama

Piętnaście dni później wojna pojawiła się na jej podwórku, gdy polscy żołnierze kopali okopy w jej rodzinnym ogrodzie. Niemcy zbliżający się do Warszawy ostrzeliwali artylerię w Młocinach, malowniczej wiosce, w której mieszkała jej rodzina, osiem mil na północny zachód od stolicy. Konie galopowały przez łąkę, gdy polski pułk kawalerii przyłączył się do obrony. Niemcy wpadli w zasadzkę i „zabili ich – tak po prostu” – wspomina moja matka, strzelając palcami.

Reklama

Pociski artyleryjskie zniszczyły dach domu, przebiły ścianę jej sypialni, zmiażdżyły werandę i wybuchły w ogrodzie. Teresa, jej starszy brat Thomas i ich rodzice godzinami siedzieli w piwnicy, dręczeni jękiem umierającego polskiego żołnierza błagającego o pomoc, której nie byli w stanie udzielić.

Do końca dnia czterech polskich żołnierzy leżało martwych na ich podwórku. Niemieckie wojska rozkazały im wyjść z domu, „karabiny maszynowe przystawili do gardła” – wspomina moja matka. Żydowski sąsiad został zamordowany na ich oczach. Jego przerażoną żonę i dzieci odprowadzono; moja matka nigdy więcej ich nie widziała. Mój dziadek i inni mężczyźni zostali odesłani pod uzbrojoną strażą. Kobiety i dzieci otrzymały polecenie zakopania zwłok. Tom i moja babcia pochowali tego dnia 14 ciał, w tym pozbawionego głowy polskiego strzelca maszynowego. Dano im godzinę na zebranie swoich rzeczy i ewakuację do lasu.

Kiedy zbierali to, co mogło zmieścić się w starym wózku dziecięcym, niemiecki żołnierz porwał pluszowego lisa mojej matki i umieścił go na kabinie swojej ciężarówki, przewrotne trofeum dla ujarzmienia innych ludzi.

Z lewej: Teresa jako małe dziecko z matką Aliną Sumowską Romanowską w ich wiejskim domu w Choceniu, 1933 r.
Z prawej: Ojciec Teresy, Bohdan Romanowski, wraz z bratem Teresy Thomasem, na początku lat 30. XX wieku.
Zdjęcie dzięki uprzejmości Teresy R. Lakshmanan

Skradzione dzieciństwo

Następne pięć lat przyniosło niewyobrażalny horror. 75 lat od Dnia Zwycięstwa Europy (w 2020 przypadł 8 maja – przyp. red.), kiedy naziści ogłosili kapitulację, nie wystarczyło, aby zaleczyć blizny. Moja matka była tylko jednym z dziesiątek milionów dzieci, których życie zostało zbrutalizowane przez siły historii, całkowicie poza ich kontrolą.

Miała szczęście. Jej imię, Teresa Romanowska, pojawia się bez przypisu „zmarły” na „Liście pamięci” obozu nazistowskiego, w którym była przetrzymywana. Jednak dziś jej najgłębsze wspomnienia, jej uporczywe, fantomowe lęki zakorzenione są w tych latach, w których się kształtowały. Nawet sześćdziesiąt lat w Stanach Zjednoczonych, za oceanem i po drugiej stronie wojny, nie było w stanie usunąć traumy utraconej niewinności.

Moja matka pamięta swoje przedwojenne dzieciństwo jako sielankowe, beztroskie życie w wiejskim domu otoczonym ogrodami warzywnymi i drzewami owocowymi; ule i kury; krowy i konie; temperamentny kucyk o imieniu Kucka; i pies myśliwski.

Jej rodzice pochodzili z wykształconej szlachty; jej ojciec, Bohdan Romanowski, był potomkiem Kazimierza Pułaskiego, polskiego szlachcica, który walczył w rewolucji amerykańskiej i uratował życie Jerzego Waszyngtona w 1777 r. Mój dziadek, inżynier wykształcony w Polsce, Niemczech i Cesarskiej Rosji, prowadził uprawę buraka cukrowego we wsi Choceń w środkowej Polsce, kiedy urodziła się moja matka.

Jej kosmopolityczna matka, Alina Sumowska Romanowska, mówiła czterema językami i dorastała w dzisiejszej Ukrainie, w rodzinnym majątku, który spłonął w czasie rewolucji rosyjskiej w 1917 r., zmuszając jej rodzinę do ucieczki do Krakowa.

Wielki kryzys doprowadził do zamknięcia cukrowni w 1933 r. Rodzina przeprowadziła się do Młocin, bukolicznej enklawy między Puszczą Kampinoską a Wisłą, i zbudowała dwupiętrową willę. Krążyli, aż Bohdan znalazł pracę w amerykańskiej firmie. W 1937 r. mógł kupić fabrykę cegieł.

Kiedy naziści opanowali Młociny we wrześniu 1939 r., mój dziadek został schwytany i zmuszony do pracy jako tłumacz w kwaterze głównej armii niemieckiej 30 mil na wschód od Warszawy. Jako przeszkolony w Dreźnie inżynier mechanik byłby przydatny dla niemieckiej machiny wojennej, ale odmówił współpracy. Jego cegielnia została skonfiskowana.

Bez środków do życia mój dziadek musiał sprzedać swoją ziemię i wynająć mieszkanie na warszawskich przedmieściach na Bielanach. Jedyne, co mógł znaleźć, to praca fizyczna jako mechanik tramwajowy. Ich racje żywnościowe były skąpe, ledwie wystarczające, aby uratować się przed głodem. Thomas, wówczas 14-letni, pochłaniał powieści Dickensa, by zapewnić sobie przyjemność z fantastycznych bankietów. Moja babcia Alina zastawiła biżuterię, aby kupić jedzenie.

Na zdjęciu: Teresa Lakshmanan z wnukiem Devanem Tatlowem modli się przy grobie rodziców w Warszawie w 2014 r.
Zdjęcie: Indira A.R. Lakshmanan

Śmierć i bunt w Warszawie

Nazistowska ideologia postrzegała nie tylko Żydów, ale także rzymskokatolickich Polaków, takich jak rodzina mojej matki, jako podludzi okupujących terytorium kluczowe dla Niemiec. W przemówieniu do generałów za zamkniętymi drzwiami krótko przed inwazją na Polskę cytowano Adolfa Hitlera, który nakazał „bezlitośnie i bez współczucia wysyłać na śmierć mężczyzn, kobiety i dzieci polskiego pochodzenia i języka. Tylko w ten sposób zyskamy Lebensraum [przestrzeń życiową], której potrzebujemy”.

(…) Polscy przywódcy ruchu oporu planowali uwolnić miasto od nazistów, gdy Sowieci zbliżali się ze wschodu. Tom, wówczas 19-letni, potajemnie zarządzał dystrybucją podziemnego biuletynu prasowego. 1 sierpnia 1944 r. ostrzegł rodzinę, że o godzinie 17:00 wydany zostanie rozkaz do rozpoczęcie Powstania Warszawskiego. Tego dnia mój dziadek - Bohdan - nigdy nie dotarł do domu.

Przez 63 dni naziści przeprowadzali nieustanny ostrzał miasta artylerią i bombami w dzień i w nocy. Dziesiątki tysięcy mieszkańców zamordowano na ulicach. We wrześniu nazistowska brygada przybyła pod dom mojej matki, rozkazała wszystkim wyjść na ulicę, a mieszania zaczęli obrzucać zapalnikami. Rodzina właśnie kończyła obiad, kiedy w panice wpadła moja matka, niosąc ze sobą brudne naczynia.

Tom impulsywnie pobiegł do tyłu, aby spróbować usunąć bombę. Żołnierz wycelował w niego karabin, a Alina krzyknęła: „Tom! Zejdź, on cię zabije!”. Tom uciekł, ale dom spłonął. „Stałam na środku ulicy z misą brudnych naczyń i patrzyłam, jak nasz dom płonie” – wspomina moja matka.

Reklama

Fragment reportażu autorstwa Indira A.R. Lakshmanan. Całość dostępna na stronie: nationalgeographic.com.

Reklama
Reklama
Reklama