Kultura żyje dzięki pasjonatom
Krzysztof Trebunia-Tutka, zawodowy muzyk bez wykształcenia muzycznego, z zawodu architekt. Założyciel i lider kapeli Trebunie- -Tutki, która grała na największych festiwalach Muzyki Świata w Europie, Azji i Ameryce.
Zasłużony Działacz Kultury (wyróżnienie Ministra Kultury) i Honorowy Ambasador Polszczyzny (z zespołem Trebunie-Tutki) za teksty utworów pisane i śpiewane podhalańską gwarą. Obecnie coraz częściej zasiada wśród festiwalowych jurorów. Jest jednym z nielicznych, którzy komponują nową muzykę góralską w surowym kanonie tradycji. Jako architekt nawiązuje do stylu zakopiańskiego stworzonego z końcem XIX w. przez Stanisława Witkiewicza. Projektuje wille, karczmy i pensjonaty z elementami typowymi dla tradycyjnego budownictwa górali podhalańskich.
Nuty góralskie poniosły Trebuniów-Tutków daleko w świat…
To prawda. Na przykład kiedyś dostaliśmy zaproszenie do Biszkeku w Kirgistanie, żeby pomuzykować z tamtejszymi artystami. Dopomógł nam w tym spotkaniu polski konsul z Ałma-Aty, który znał już nasze nagrania z Twinkle Brothers. Ludzie są tam niesamowicie serdeczni, przyjaźni. Pokazali nam swoje góry, a te urzekły nas ogromem i pierwotnością. Zobaczyliśmy jurty, Kirgizów na konikach przypominających nasze huculskie. W przyszłości ten kontakt może zaowocować wspólną płytą. Chcemy ich też ściągnąć do Polski, żeby wystąpili przed naszą publicznością. Zobaczyliśmy też ogromną Amerykę. Ale szczególnie bliski jest mi obszar Morza Śródziemnego. Z racji swojego zawodu od dawna interesowałem się architekturą Grecji, Egiptu, Mezopotamii, Rzymu. I kiedy pojechaliśmy na koncerty do Włoch i mogłem zobaczyć Sycylię, południowe Włochy, Wenecję i Rzym, to rzeczywiście było dla mnie wielkie przeżycie.
Nie ciągnie pana w góry wyższe od Tatr?
Na pewno chciałbym zobaczyć Amerykę Południową, poznać przedstawicieli tamtejszych rdzennych kultur, zwłaszcza że wiele z nich wywodzi się z gór. Ciągnie mnie w Andy także dlatego, że poznałem ludzi z tamtych stron. Najbardziej fascynujące jest to, co przetrwało z dawnych czasów. Z jednego z folklorystycznych festiwali zapamiętałem zespół znad jeziora Titicaca – na scenie byli tak samo ubrani jak poza sceną, a kiedy nie grali, byli zajęci rękodziełem. Ich pobyt w Zakopanem to był jeden wielki performance. U nas na co dzień zdecydowanie mniej żyjemy tradycyjną kulturą góralską. Staramy się ją kultywować poprzez działalność artystyczną, góralskość odżywa jednak głównie przy takich okazjach jak wesela, chrzciny, pogrzeby i festiwale. To są momenty, kiedy nasza kultura żyje.
Jak to się stało, że zimą do Białego Dunajca zawitała gorąca Jamajka? Do lat 90. nie było przecież polskich zespołów w rankingach Muzyki Świata…
„Sprawcą” naszego spotkania był dziennikarz Programu II Polskiego Radia, znawca kultury panafrykańskiej Włodzimierz Kleszcz. To on w 1991 r. przywiózł Jamajczyków na Podhale. Ale sam pomysł narodził się wcześniej, na Festiwalu Kapel w Kazimierzu nad Wisłą. Kleszcz chciał sprytnie wypromować muzykę ludową wśród młodzieży. Używając rytmów reggae niczym konia trojańskiego, niejako wtórnie, poprzez Zachód, zainteresował polską muzyką góralską naszych rodaków. Nasz wspólny z Jamajczykami sukces najpierw odnotowano bowiem za granicą – byliśmy płytą miesiąca w Wielkiej Brytanii, wydarzeniem muzycznym roku na targach w Berlinie. Niewątpliwie zostaliśmy w Europie zauważeni. Powiem więcej, nasza kombinacja z reggae stała się inspiracją do łączenia muzyki góralskiej z innymi gatunkami – np. z jazzem.
Mimo wszystko dziwne to połączenie: wpadające w ucho, kołyszące reggae i trudne w odbiorze – nawet dla Polaków – dźwięki muzyki spod Tatr.
Nie mamy wspólnych muzycznych korzeni z rastamanami, ale może właśnie to, że oni są tak inni, uwypukliło naszą oryginalność. Wspólny projekt budził na początku wiele obaw z obu stron, ale udało nam się go szczęśliwie doprowadzić do końca z zachowaniem szacunku do obu kultur i tradycji. Nikt nie poszedł na skróty, nie było „zgniłych kompromisów”, muzyka pozostała szczera i prawdziwa, a taka najlepiej trafia do ludzi.
Słyszałem, że pradawni górale nosili warkoczyki. Czy są jeszcze inne cechy łączące was z rastafarianami z Jamajki?
Znaleźliśmy wiele interesujących detali – np. podstawowe kolory dla wyszyć w parzenicach to czerwony i zielony. U rastafarian te dwa kolory plus żółty są barwami ich kultury. Rastafarianie za swój symbol uznają też naszą rozetę – typowy element góralski, zielono-czerwony na żółtym tle. Można by takich szczegółów wyliczać więcej, ale to, co nas łączy najbardziej, to poważne podejście do tradycji. Oni pieczołowicie dbają o kulturę rastafariańską i grają roots reggae, pierwotne, „korzenne”, jamajskie reggae, w którym obowiązują bardzo ścisłe zasady kompozycji. My, Trebunie-Tutki, gramy muzykę góralską, w której staramy się wykorzystać jak najwięcej elementów tradycji. Łączy nas też zamiłowanie do muzyki jako sposobu na życie. No i poczucie misji – staramy się przekazywać uniwersalne przesłanie, niezależne od kultury, ponad religiami. A co do warkoczyków, to zaplatanie było w modzie wcale nie tak dawno, 120–130 lat temu. Teraz jest moda na powrót do korzeni. Młodzież nosi długie włosy, a niektórzy nawet je zaplatają w warkoczyki na skroniach, żeby nie wchodziły do oczu.
A jak przyjmowana jest w szerokim świecie muzyka stricte góralska, bez pulsującego rytmu reggae?
Dobrze pamiętam EXPO w Japonii w 2005 r., gdzie byliśmy częścią dużego koncertu i – jak wszyscy – graliśmy utwory Chopina. Zagraliśmy Mazurka krzesanego, czyli mazurka D po góralsku. Okazało się, że Japończycy na nasze utwory reagują niemal identycznie jak polska publiczność, a przecież nie rozumieli, o czym śpiewamy. Później koncertowaliśmy jeszcze w pawilonie polskim, gdzie przychodzili zupełnie przypadkowi ludzie zwiedzający wystawę światową i czułem, że nasza energia, przekaz pozasłowny też do nich dotarły.
Można powiedzieć, że jesteście ambasadorami polskiej sztuki z dziada pradziada…
Fakt (śmiech). Nasz pradziad Stanisław Budz-Mróz w 1925 r. pojechał na Wystawę Światową do Paryża z Kapelą Bartusia Obrochty. Grywał także we Lwowie, w Berlinie, Hamburgu... Jan Kasprowicz napisał o nim piękny wiersz zatytułowany Kobziarz Mróz. Mam podobny dylemat jak ten wyrażony w owym wierszu: czy nie-górale potrafią naszą muzykę tak do końca zrozumieć? Może lepiej grywać ją tylko Dunajcowi nad łozą…
Muzyka góralska ma silny rdzeń karpacki. Nie miał pan pokusy zbadania, co tam grają za siódmą górą, za lasem?
Graliśmy na Bukowinie rumuńskiej, która kojarzy nam się z Bukowiną Tatrzańską. Dla mnie, człowieka zaczytanego w dawnych dziejach Polski, była to podróż sentymentalno- -romantyczna. Spotkaliśmy tam ludzi, którzy przez 200 lat potrafili zachować swoje pieśni, swój język. Mówię tutaj o góralach czadeckich, którzy wyemigrowali niegdyś na Bukowinę. To była podróż w czasie – malowane domy, bardzo zadbane obejścia, zdobione ogrodzenia, piękne przydomowe kwiaty. W sensie architektonicznym – tak wyglądało Podhale jeszcze 50 lat temu. Odwiedziliśmy tamtejszą bacówkę. Baca był Rumunem, ale podobieństw z podhalańskimi bacówkami było więcej niż różnic. Nie robią oscypków, ale mają inne sery, żętycę. Kolejny raz wzajemnie było to bardzo emocjonalne spotkanie. W zespole jesteśmy wielbicielami kultury rumuńskiej, czy może szerzej – kultury wołoskiej, która łączy górali w całych Karpatach. Wraca się do tego jak do legendy. Wołosi mieli decydujący wpływ na rozwój tradycji i kultury górali polskich, słowackich, ukraińskich i rumuńskich. Dzisiaj, kiedy spotykamy się na festiwalach i próbujemy pokazywać fragmenty najdawniejszych zwyczajów pasterskich, zespoły z różnych części Karpat wnoszą na scenę te same rekwizyty. Najwięcej podobieństw jest w tym, co dla oka jest nieuchwytne, np. w mentalności. I kiedy się z tymi ludźmi usiądzie i pogra, wtedy odczuwa się tę wielką więź.
W jakich innych miejscach odczuwacie ją równie silnie?
Doskonale czujemy się na Węgrzech. Zresztą nasz pradziad Andrzej Trebunia-Tutka z Pesztu tutki do papierosów sprowadzał, stąd przydomek. To nas odróżnia od innych Trebuniów, bo dziś ten ród jest bardzo liczny. Graliśmy z muzykami z różnych stron świata, na przykład z Anglikami. Z nimi porozumiewamy się na innej płaszczyźnie. To nie jest już to otwarcie i spontaniczność.
Czy to prawda, że górale podhalańscy zapożyczyli niektóre pieśni od swoich beskidzkich sąsiadów?
Zdarza się. Andrzej Knapczyk-Duch np. swoje utwory, prawie autorskie, opierał na cytatach z melodii beskidzkich, morawskich i słowackich. Trzeba mieć świadomość wspólnych korzeni kulturowych górali karpackich. Kiedy się spotykamy, nie ustają dyskusje, co jest czyje, kto jest najbliżej pierwotnych wzorców, kto je najlepiej uchwycił i pielęgnuje. Bardzo szanuję górali beskidzkich. U nich przetrwały najstarsze elementy kultury wołoskiej, te, które pod Tatrami są już w zaniku, głównie z chęci przypodobania się turystom.
No to jak będzie z rdzenną muzyką góralską, ma szanse przetrwać napór komercji?
Ta tradycja broni się już od 100 lat, ale tylko siłą pojedynczych pasjonatów. Nie jest tak, że górale powszechnie ją doceniają. To, co było kiedyś naturalnie związane ze stylem naszego życia, bardzo ucierpiało po wygnaniu owiec z Tatr. Kulturową aktywność, która kiedyś rozwijała się spontanicznie, dzisiaj trzeba świadomie kreować. Świat idzie do przodu, wszystko się błyskawicznie komercjalizuje. Króluje zasada „wszystko na sprzedaż”. Często tradycja przeradza się w karykaturę – weźmy słynne już organizowanie napadów zbójnickich na zlecenie czy występy pseudokabaretowych zespołów góralskich. Jako juror najważniejszego festiwalu muzyki ludowej Nowa Tradycja, odbywającego się w studiu PR im. Lutosławskiego w Warszawie, obserwuję, że jest coraz więcej wartościowych zespołów, które chcą pielęgnować ludowe tradycje i mają ambicje, aby grać coraz lepiej. Niestety, ciągle daje się zauważyć, że od nas, górali, lepsi są muzycy z Warszawy, Lublina, Rzeszowa, Suwałk, Beskidów. Okazuje się, że Podhale jest zbyt przekonane o sile własnej tradycji i o własnej atrakcyjności, żeby chcieć dalej pracować, podnosić sobie poprzeczkę coraz wyżej.
Z zawodu jest pan jednak architektem, nie muzykiem…
Dzięki temu, że mam luksus życia z muzyki, mogę sobie pozwolić na wybieranie zleceń i specjalizowanie się w architekturze regionalnej. W tej dziedzinie proces tworzenia jest długi. To jest praca wielu ludzi, w określonej kolejności, efekt końcowy jest sumą ich starań. Projektowałem budynki w różnych lokalizacjach, ale najbardziej zadowolony jestem z tych, które stanęły w naturalnym dla tego stylu krajobrazie – na Podhalu.
Tekst: Marek Tomalik, www.australia-przygoda.com