Kurdystan: ten drugi Irak. Jak Kurdowie walczą z ISIS o ocalenie
Młodzi Kurdowie nie spodziewali się raczej kolejnej wojny, a już na pewno nie tej z Państwem Islamskim, ale złota dekada kurdyjskiej stabilizacji może już niedługo pozostać wspomnieniem. Coraz więcej młodych Kurdów rusza bowiem do walki z Państwem Islamskim - dlaczego?
- Neil Shea
24-letni student wyszedł uśmiechnięty z domu rodziców w mieście Slemanî, kupił papierosy i wykonał kilka telefonów. Trwały wakacje, więc szybko skompletował ekipę rówieśników – mieli podobne poglądy, chcieli walczyć, rozpierała ich energia, ale brakowało im wyszkolenia. W oparach papierosowego dymu rozmawiali i słali setki esemesów, aby w końcu ułożyć plan działania. Szybko rozwiewali kolejne wątpliwości.
Wszystko było jasne i właściwe. Wszyscy deklarowali, że za ojczyznę – nie Irak, lecz Kurdystan – pójdą nawet na śmierć. Zginą, broniąc rodziny przed brutalnym wrogiem, tak jak ich ojcowie, którzy stanęli do walki z Saddamem Husajnem. Brakowało tylko pola bitewnego, na którym mogliby się sprawdzić.
Zanim w Iraku wyrosło Państwo Islamskie (PI), Sharbarzheri nie mógł znaleźć sobie miejsca i bez przekonania studiował nauki ścisłe. Późno chodził spać, ciągle za mało się uczył i umierał z nudów na zajęciach z matematyki i statystyki. Uwielbiał za to muzykę, a jego ulubionym instrumentem był oud – lutnia arabska. Religijne formy muzyczne, makamy, potrafił ćwiczyć przez 14 godzin dziennie, odrywając się od gry tylko po to, aby łyknąć herbaty albo zapalić kolejnego papierosa.
Występował przed publicznością, przyłączał się do muzykujących grup i marzył o nagrywaniu płyt. Branża muzyczna w Kurdystanie to jednak mały rynek nawet w najlepszych czasach, więc ojciec, nauczyciel, przekonywał Sharbarzheriego do zdobycia jakiegoś konkretnego fachu, np. budowy mostów. Sharbarzheri czuł, że stoi w miejscu. Perspektywy gospodarcze Iraku przedstawiały się coraz gorzej.
Pewnie niejeden rówieśnik wzruszyłby ramionami i uznał, że eraadat Allah — niech się dzieje wola boska. Ale nie Sharbarzheri. On zachowywał daleko idącą rezerwę do nakazów wiary i odnosił sceptycznie do mocno wierzących. Bardziej przejmował się zaległą pracą domową niż wolą Boga. Ale w czerwcu 2014 r. wszystko się zmieniło. Wtedy bowiem na scenę wkroczyła brutalna armia maszerująca pod czarnymi sztandarami, która paliła i mordowała, odwołując się do Allaha. Sharbarzheri momentalnie pojął, co jest jego celem.
Poczuł jasność, którą wcześniej dawała mu tylko muzyka. Zrozumiał, że podejmowane przezeń wybory przypominają zapis nutowy: jeśli właściwie je połączy, napisze dzieło życia. Sprzedał ukochany oud, aby kupić swój pierwszy karabin AK-47. Był żółtodziobem, więc przyłączył się do zaprawionych w boju twardzieli. Ponieważ dziewczyny nie miał, nikt go nie zatrzymywał. Pewnie próbowaliby rodzice, ale że o niczym nie wiedzieli, nie było kłótni, łez ani błagania. Pewne rzeczy mężczyzna zrobić po prostu musi i rzadko kiedy informuje o nich swoją matkę.
Młodzi Kurdowie nie spodziewali się raczej kolejnej wojny, a już na pewno nie tej z Państwem Islamskim Kilka lat wcześniej Region Kurdystanu rozwijał się w ekspresowym tempie. W 2003 r. Amerykanie obalili Saddama, ich największego wroga, otwierając drogę do kurdyjskiej autonomii na górzystym terytorium północnego Iraku wielkości Szwajcarii. Region formalnie stanowił część Iraku, ale w rzeczywistości stał się państwem kurdyjskim. Inwestycje, rozwój i podlewany ropą (ogromne złoża) optymizm zaczęły błyskawicznie odmieniać okolicę.
W Slemanî, okrzykniętym „kurdyjskim Paryżem”, wyrastały kolejne wieżowce, a w Irbilu, stolicy regionu, pojawiły się centra handlowe, salony sprzedaży luksusowych aut i drogie kawiarnie. Powstały uczelnie wyższe, zorganizowano zalążek powszechnej służby zdrowia. Najwięksi optymiści wymyślili nawet hasło, którym zamierzali promować region wśród turystów i biznesmenów: „Kurdystan, ten drugi Irak”. Arabska część kraju tkwiła w marazmie, podczas gdy 5 mln Kurdów doświadczało – zdaniem wielu – początków złotej dekady. Botan Sharbarzheri dorastał właśnie w tym okresie – bez strachu i obaw, karmiony obietnicami.
– Wszystko wydawało się możliwe – wspomina. – Przynajmniej na początku. Dookoła mnóstwo się działo i wszędzie widać było zmiany, których doświadczali zwykli ludzie. Dostrzegały to nawet dzieciaki takie jak ja. Moi rodzice, i ogólnie wszyscy, odetchnęli z ulgą.
Poznałem Sharbarzheriego na początku zeszłego roku w kawiarni w Slemanî, gdzie kontynuował przerwane studia. Niski, przystojny facet z kozią bródką podszedł kiedyś do naszego stolika, lekko utykając. Parę miesięcy wcześniej został ranny w łydkę w okolicznościach dobrze już znanych bywalcom kawiarni. Młodzi mężczyźni wstawali, aby się z nim przywitać. Dziewczyny wodziły za nim wzrokiem i szeptały o nim. To jednoznaczne dowody szacunku w kurdyjskiej społeczności.
– Ciekawe, że nie muszę już stać w kolejkach – opowiada. Potem się rumieni i szybko zmienia temat. Zdaje właśnie zaległe egzaminy, aby nadrobić materiał z okresu rekonwalescencji. Nie idzie mu za dobrze.
– Trudno mi się skoncentrować – mówi. W trakcie rozmowy obraca między palcami paciorki tradycyjnego modlitewnego sznura, zaznaczając, że nie ma to nic wspólnego z wiarą. – Inżynieria to nudy.
Sharbarzheri był typowym przedstawicielem irackich Kurdów – poniżej trzydziestki, raczej pozytywnie nastawiony do przyszłości, chociaż kolejne pokłady nadziei się wyczerpywały. Świat jego pokolenia kurczył się i ograniczał. Państwo Islamskie stanowiło zagrożenie, ale jego bojownicy na razie działali daleko stąd.
Kurdyjskie partie polityczne, uwikłane w latach 90. XX w. w bratobójczą wojnę, teraz spierały się o władzę i pieniądze. Relacje z arabskimi władzami centralnymi w Bagdadzie – nigdy nienależące do stabilnych – ciągle się pogarszały. Rząd wstrzymywał wypłatę środków należnych prowincji z budżetu centralnego, odpowiadając w ten sposób na spór o podział wpływów ze sprzedaży ropy naftowej z autonomicznego regionu. Czasy złotej dekady powoli odchodziły do historii.
Sharbarzheri nie rozumiał, po co słuchać nudnych wykładów, gdy za rogiem czai się widmo Państwa Islamskiego. Równie dobrze też sam Irak – kraj przeżarty korupcją, nieskuteczny i chwiejący się w posadach – może się któregoś dnia po prostu rozsypać jak domek z kart.
– Lepiej zginąć, niż żyć dalej w ten sposób – mawiał z typowym dla Kurdów fatalizmem.
Zgodziłaby się z nim większość mężczyzn odwiedzających kawiarnię i spora grupa kobiet – ubranych w obcisłe dżinsy, mocno umalowanych i bawiących się głośno i radośnie przy urodzinowym torcie. Jak z utratą wolności ma się pogodzić młody człowiek? Sharbarzheri uznał, że wróci na front w najszybszym możliwym terminie.
– Nie chcę utknąć w Kurdystanie – tłumaczył, sięgając po kolejnego papierosa. – Tutaj nikt nie wie, co robić. Wolę walczyć i działać.
Kurdowie mają własną kulturę i język, ale z wyjątkiem kilku okresów samostanowienia zawsze funkcjonowali w cieniu i pod kontrolą większej kultury: perskiej, arabskiej, osmańskiej, tureckiej. Szacuje się, że obecnie w Syrii, Iraku, Turcji i Iranie mieszka łącznie 25 mln Kurdów. Często mówi się, że to największa na świecie grupa etniczna bez własnego państwa. To prawda, ale sugeruje ona dążenie do jedności, którego tak naprawdę nie ma. W zależności od regionu Kurdowie mówią różnymi dialektami i popierają mocno lokalne i równie mocno podzielone ugrupowania polityczne.
Prawdopodobnie nie byliby zainteresowani połączeniem się w jeden byt państwowy, nawet gdyby pojawiła się taka okazja. Po części jest tak dlatego, że uważają się za słabszych i kultywują tragiczny aspekt swej historii. Wydaje się, że najbliżej uzyskania niepodległości są Kurdowie iraccy. Mają parlament i prezydenta dysponują rurociągami naftowymi i armią peszmergów („tych, którzy patrzą śmierci w oczy”). Trzymanie się reszty Iraku to dla nich od dawna zło konieczne – warunek, na który nalega Zachód, w szczególności Amerykanie, a nie rzeczywisty wybór.
Po upadku Saddama kurdyjski rząd niejednokrotnie sugerował, że może się odłączyć od Iraku, co za każdym razem wywoływało wściekłość potężnych sąsiadów: Turcji, Iranu oraz irackich Arabów na południu. Potem jednak wycofywał się z pomysłu ku rosnącej frustracji wielu obywateli, z natury romantyków, którzy państwowość stawiają ponad pokojem czy właściwie funkcjonującą gospodarką. w ciągu ostatnich lat zachodnie rządy polegały na Kurdach, którzy w Syrii i Iraku wzięli na siebie główny ciężar walk z Państwem Islamskim.
Kurdowie spodziewają się, że ich wysiłki zostaną docenione. Wielu uzna, że wywalczyli sobie niepodległość. Ileż to razy moi taksówkarze deklarowali, że ich wóz należy do niepodległego Kurdystanu i przekonywali o pokrewieństwie z Ameryką i Izraelem. Ten ostatni cieszy się wśród Kurdów sporą estymą jako państwo małe i otoczone wrogami, a mimo to nieugięte.
– Ameryka, Izrael, Kurdystan! – rzucił niedawno pewien facet. Pokazał trzy palce, a potem zaciśniętą pięść.
– Razem wygramy! – Z kim? – zapytałem.
– Ze wszystkimi! – uśmiechnął się szczerze. – A zwłaszcza z Arabami.
Dowiedziałem się, że walczył w kurdyjskiej partyzantce z Saddamem. Jego zdaniem nie ma różnicy między tamtym reżimem a Państwem Islamskim, tym bardziej że jego szeregi podobno zasiliło sporo oficerów dyktatora.
Gdy Botan Sharbarzheri rzucił studia i ruszył na wojnę, inny młody Irakijczyk wstąpił w szeregi Państwa Islamskiego. Sami Hussein miał 21 lat i mieszkał w Kirkuku, jakieś dwie godziny jazdy samochodem na południe od uczelni Sharbarzheriego, w mieście leżącym w pobliżu dużego złoża ropy Baba Gurgur. Był chudym arabskim młodzieńcem, ulegającym wpływom zupełnie jak Sharbarzheri (choć zapewne żaden z nich nie zgodziłby się z tą opinią). Zwrot Husseina w stronę wojującego islamu mógł zacząć się w lokalnym meczecie.
Być może nawet przez pewien czas skutecznie opierał się urokowi czarnego sztandaru, ale bez wątpienia obawiał się przyszłości. Złota dekada Kurdów może i odchodziła do historii, ale iraccy Arabowie nigdy nie doświadczyli porównywalnego rozkwitu po amerykańskiej inwazji. W wielu miejscach żyło się dużo gorzej. Spotkałem się z nim wiosną, wkrótce po jego aresztowaniu i przed zaginięciem. Opowiadał, że przyłączył się do PI, gdyż wierzył, że islam jest atakowany.
Propaganda na Facebooku i w innych mediach społecznościowych okazała się skuteczna, podobnie jak kazania radykalnych mułłow. Tak jak Sharbarzheri szukał przygody i celu – wiedział, że stanie do walki z Kurdami i innymi Arabami. O ile Sharbarzheri był ateistą, Hussein uznał, że za jego wyborem stoi Allah – przynajmniej początkowo. No i nie da się zaprzeczyć, że do PI przyciąga również okrucieństwo – jest synonimem śmierci, ruin, gwałtów i tortur. Bog PI jest gniewny i bezlitosny. Jeden młodzieniec bronił, drugi niszczył. Sami Hussein też nie zwierzył się matce z planów wyjazdu na front. Pojmano go kilka miesięcy później, gdy próbował się z nią zobaczyć. skąpany w słońcu kirkuk to Irak w pigułce.
Mieszkają tu Kurdowie, Arabowie i Turkmeni. Sunnici, szyici i chrześcijanie. Jak w soczewce skupiają się tu sięgające wiele wieków wstecz tradycje różnorodności, miłości, piękna i niesnasek – a wszystko to w miejscu, gdzie pola uprawne stykają się z roponośnymi. W czerwcu 2014 r. miasto opuściła iracka armia w obliczu nadciągającego szturmu PI. Kurdowie uznali, że to znak: wierzyli, że Kirkuk to ich miasto, z którego brutalnie usiłował ich wyrzucić Saddam. W prożni po irackiej armii Kurdowie dostrzegli szansę. Mogli przypieczętować swoje panowanie nad ziemią przodków – wystarczyło odeprzeć siły PI. Do Kirkuku zaczęli zatem ściągać gotowi do walki peszmergowie. Ale zadanie stojące przed nimi było trudne.
Szybkość inwazji PI – oraz błyskawiczny upadek armii irackiej – zdumiewały. Początkowo siły kurdyjskie były źle wyposażone i nie nadążały za wrogiem. Bojownicy PI zajęli wschód i północ kraju, zdobywając drugie co do wielkości miasto Iraku, Mosul (i zabijając ponad tysiąc cywilów). Wkrótce wbili się klinem w terytorium kurdyjskie na odległość kilku godzin od Hewleru (po kurdyjsku Irbil) i przedmieść Kirkuku.
Kto miał za co – uciekał. Pozostali przygotowywali się na najgorsze. Ale do walki stanęły chaotyczne siły regularnych oddziałów i pospolitego ruszenia. Front rozciągał się wzdłuż kilkusetkilometrowego łuku od granicy z Iranem na południowym wschodzie po granice z Syrią i Turcją na północnym zachodzie. Zdarzało się, że na pole walki peszmergowie dojeżdżali taksówkami, w trampkach, ze starymi karabinami.
Był wśród nich Botan Sharbarzheri. Gdy dotarł do Kirkuku na czele oddziału młodych ochotników, państwa zachodnie wspomagały już Kurdów z powietrza. Dzięki temu pochód PI udało się zatrzymać, a następnie – w niektórych miejscach – przejść do kontrofensywy. Kirkuk na razie obroniono. Dostrzeżono też, że Kurdowie to siła zdolna przeciwstawić się bojownikom Państwa Islamskiego.
Walki trwały jednak poza miastem, w zaniedbanych osadach zamieszkanych w większości przez Arabów. Pobieżnie przeszkoloną jednostkę Sharbarzheriego rozlokowano na zapleczu. Od czasu do czasu krótka wymiana ognia, potem selfie z ciałem wroga. Młodzi wojacy powtarzali, że są szczęśliwi, gotując, piorąc i ogólnie robiąc cokolwiek dla swoich towarzyszy.
Być może, co nie zmienia faktu, że wielu marzyło o prawdziwym sprawdzianie. swoją szansę sharbarzheri dostał podczas chaotycznego szturmu na wieś Saiyid Khalaf na południowy zachód od Kirkuku. Jego oddział znalazł się na tyłach głównej grupy peszmergów, która powoli zbliżała się do pozycji PI. Dowódca dał znak i Sharbarzheri, lekko oszołomiony, ściskając karabin kupiony za pieniądze ze sprzedaży oud, ruszył pod osłoną uzbrojonej ciężarówki.
Bojownik PI zaczął strzelać pod ciężarówkę w nogi atakujących Kurdów. Seria przeszła przez łydkę Sharbarzheriego i nogi następnego peszmerga, łamiąc mu kości. Mężczyźni upadli, ale strzelec ich nie wykończył. Ostrzeliwał już innych Kurdów. Sharbarzheri nie mógł wstać. Odciągnięto go spod ostrzału, wsadzono do karetki, a wkrótce potem Kurdowie się wycofali.
W szpitalu odwiedzili go rodzice. Matka płakała, a wściekły ojciec milczał. Po co podejmował takie ryzyko? Chodzi o męstwo? Patriotyzm? W imię kraju, który nie istnieje? Dopiero później przyznał, że nawet w złości rozpierała go duma z syna. Odwiedziłem ich w rodzinnym domu w górach wschodniego Kurdystanu. Zapadał wieczór. Nietoperze śmigały nad piknikowym kocem zastawionym pieczoną baraniną, faszerowanymi liśćmi winogron i świeżym chlebem naan.
– Za Kurdystan pójdzie walczyć każdy z nas – tłumaczył Mohammed. – Nawet jeśli nie do końca w niego wierzymy.
Gdy trafiono sharbarzheriego, Sami Hussein, młody Arab, który wstąpił do PI, był w okolicy. Możliwe, że brał udział w walkach. Poznałem go kilka miesięcy później, nazajutrz po pojmaniu przez policję w Kirkuku. Zatrzymano również kilku innych młodych mężczyzn. Na posterunku nieopodal centrum Husseina wprowadzono do wąskiego pokoju wyłożonego materacami. Czuć było zapach wody po goleniu i smród papierosów. Przyszedł bez butów i nadąsany. Miał na sobie żółto-szarą koszulkę i dresowe spodnie. Policjant ustawił przed nim plastikowy stolik, a na nim szklankę wody. Chłopak nie wyglądał na rannego. Poplamiony kciuk wskazywał, że złożył już podpis pod treścią zeznań.
Ubrany po cywilnemu śledczy zadawał Husseinowi kolejne pytania, ale ten na większość z nich zdążył już odpowiedzieć w trakcie długiego przesłuchania. Dlaczego wstąpiłeś do PI? Czy jest wśród was dużo zagranicznych bojowników? Co robicie z wziętymi do niewoli Jazydkami? (Chodzi o brutalne traktowanie członków niewielkiej kurdyjskiej grupy etnicznej i religijnej. Los, który spotkał Jazydów z rąk bojowników PI, zszokował świat). Śledczy powtórzył pytanie ze względu na mnie – chciał przypomnieć Amerykaninowi o terrorze, z którym Irakijczycy muszą się zmierzyć samodzielnie.
– Bojownicy robią z nimi, co chcą – opowiadał beznamiętnie Hussein. Powiedział, że żałuje przystąpienia do PI. Że obietnice chwały i islamskiej prawdy okazały się mrzonką.
– Oni nie są muzułmanami – mówił, wpatrując się w podłogę.
Gdyby role się odwróciły, Hussein być może podziwiałby moją egzekucję. Może nawet by ją przeprowadził. Tymczasem miałem do czynienia ze zdezorientowanym chłopakiem, zmęczonym i bosym. Wkrótce komendant policji, generał Sarhad Qadir, zaprowadził mnie do małego ogrodu, gdzie klęczeli pozostali pojmani w nocy więźniowie. Mieli zasłonięte oczy i skute ręce.
– Co się z nimi stanie? – spytałem generała.
– Trafią do więzienia – rzucił od niechcenia. – To już nie moja sprawa.
Krążą plotki, że Kurdowie i Arabowie mordują jeńców z Państwa Islamskiego. Po wyjściu z posterunku zapytałem o to mojego tłumacza.
– Co będzie z tym chłopakiem? – Wykończą go. Czemu tak się przejmujesz? To bojownik PI.
A mnie przypomniała się matka Husseina i zastanawiałem się, czy jeszcze kiedyś zobaczy syna. dalsze losy husseina próbowałem ustalić przez kilka tygodni. Pytałem policjantów, dowódców peszmergów, polityków, prawników, a nawet samego kurdyjskiego premiera. Nikt nie mógł albo nie chciał mi pomóc. Bardzo się w tę sprawę zaangażowałem. I nie chodzi o sympatię, bo tę raczej trudno odczuwać wobec bojownika PI. Jego historia doskonale ilustrowała jednak problemy, z którymi borykają się Kurdystan, Irak, Bliski Wschód. A głównym z nich jest odpowiedź na pytanie, jak dogadać się z sąsiadami i jak zbudować naród, tak aby mieszkańcy kraju nie stanęli przeciw tobie.
Hussein był jednym z dziesiątków tysięcy ochotników, którzy dołączyli do Państwa Islamskiego. Nie trafiłem na jego ślad, więc szukałem innych. Wielu walczących w Iraku to osoby z terenów opanowanych przez PI, które wcielono do służby. Większość stanowią sunnici, ale zdarzają się też młodzi Kurdowie. W mieście Qeladize w Kurdystanie poznałem historię 18-letniego Hemina. Opowiedział mi ją Salah Raszid, szwagier chłopaka, który do szeregów PI wstąpił w 2014 r. Młodzieniec był zagubiony, ominęła go złota dekada, więc imał się przypadkowych zajęć i wegetował. Radykalizował się stopniowo pod wpływem miejscowego imama, Kurda prawiącego kazania o świętej wojnie, męczeństwie i raju.
Kazania zaprowadziły Hemina i paru innych do Syrii, gdzie chcieli walczyć z dyktatorem Baszarem Al-Assadem. Wkrótce jednak dowódcy PI rozkazali świeżym rekrutom powrót do Iraku celem prowadzenia bratobójczej walki. Raszid śledził poczynania szwagra telefonicznie i na Facebooku. Był przekonany, że Hemin nie jest szczęśliwy. Nie dołączył do kampanii przeciw Kurdom i wydawało się, że przestał wierzyć w propagandę PI. Zginął w październiku 2014 r. w mieście Sindżar, które wpadło w ręce PI (peszmergowie odbili je pod koniec 2015 r.). Raszidowi powiedziano, że chłopak zginął w boju. Rodzina nie uwierzyła.
– Chciał od nich odejść – opowiada. – Tego dnia w Sindżarze nie było walk. Chciał wrócić do domu, a oni go zabili. Raszid bezskutecznie błagał dowódców PI o zwrot ciała. Rodzina musiała zadowolić się kilkoma ostatnimi zdjęciami z Facebooka. Spogląda z nich pulchny, lekko uśmiechnięty chłopak w mundurze.
– Hemin był dużym dzieckiem – pamięta Raszid. – Młodzi często wstępują do PI wcale nie dlatego, że są ekstremistami. Są zagubieni. Nie troszczyłem się o niego wystarczająco. Bog jeden wie, co się z stanie.
Raszid miał na myśli życie pozagrobowe i zapewniał, że dla Hemina nie ma miejsca w raju.
Wracając do Slemani, myślałem o Samim Husseinie. W najlepszym przypadku gnił teraz w celi. Możliwe, że odliczał dni do egzekucji. W następnym tygodniu pokazałem Botanowi Sharbarzheriemu zdjęcie Husseina. Przyglądał się bojownikowi na ekranie mojego iPhone’a.
– Nienawidzę go. Myślę tylko o zemście. Zemszczę się. Za to, co zrobili mnie i nam wszystkim. Obiecuję – rzucił z emfazą Sharbarzheri. Podczas ostatniej wizyty w irackim Kurdystanie, w październiku, ponownie szukałem Husseina. Generał policji, który go aresztował, nie pamiętał nazwiska, a iracki system sądownictwa jak zwykle pozostawiał wiele do życzenia.
Pomyślałem, że mógłbym popytać w arabskich dzielnicach Kirkuku, czy ktoś rozpoznaje go na zdjęciu, ale był to dość ryzykowny plan. Mój tłumacz ostrzegał, że możemy zaszkodzić tym, którzy będą z nami rozmawiać. Hussein, przynajmniej dla mnie, zniknął na dobre. Kolejny spośród tysięcy zaginionych w Iraku w ciągu ostatnich 10, a w zasadzie ostatnich 50 lat. Z dala od frontu moi kurdyjscy przyjaciele byli coraz bardziej zmęczeni i pesymistyczni. Peszmergowie skutecznie wypierali bojowników PI z wielu miejsc, lecz iracka armia nie radziła sobie równie dobrze na swoich odcinkach.
Duże miasta, np. Mosul i Ramadi, wciąż pozostawały pod kontrolą PI, zaś iracka gospodarka (kurdyjska zresztą też) dostała zadyszki przez niskie ceny ropy i wojnę. Wykrwawiony kraj nie zbliżył się do pojednania, a w samym Kurdystanie stare rany bolały, a nowe się paskudziły. Byłem świadkiem protestów w wielu kurdyjskich miastach. Część, np. manifestacje nauczycieli domagających się wypłaty zaległych poborów, przebiegała spokojnie. Inni żądali politycznych reform, a niektóre z tych demonstracji przyniosły zamieszki i ofiary śmiertelne.
W Slemani policjanci w pełnym rynsztunku otoczyli centralny bazar, a z frontu ściągnięto oddziały poszmerów, by przywróciły porządek. W nocy miasto było patrolowane przez wojsko. Sam Sharbanzheri był mimo wszystko optymistą. Niedawno wrócił na studia, na stosunki międzynarodowe. Z inżynierią dał sobie spokój. Dostał nowy oud i choć AK-47 kurzył się w sypialni, chłopak nie myślał o powrocie na front.
– Zmiany można przeprowadzić tylko na płaszczyźnie politycznej – tłumaczył. Musiałem mieć rozbawioną minę, bo zaczął mnie przekonywać do swoich racji. – Poważnie. W Kurdystanie niczego nie osiągniesz, dystansując się od partii politycznych. To moja kolejna walka.
Spacerowaliśmy ulicą Salim w Slemani. W ciepłe wieczory zwykle pełno tu młodych Kurdów, którzy przechadzają się, piją herbatę, grają w bilard, jedzą, śmieją się i esemesują do białego rana. Tym razem było dziwnie cicho. Handlarze pchali wózki załadowane granatami i rozglądali się za klientami. W tle skrzypiały koła. Nie musiałem przeciskać się w tłumie i przecinać chmury papierosowego dymu. Poprosiłem Sharbarzheriego o wyjaśnienie tej sytuacji. Spodziewałem się, że pogoda nie dopisała albo że telewizja pokazuje dobry mecz.
– Wielu wyjechało. – Rozjechali się do domów?
– Nie, do Europy. Są teraz uchodźcami. Z Turcji ruszają do Grecji albo w inne miejsce. Potem do Niemiec. Każdy chce się stąd wyrwać. Dlaczego? – Twierdzą, że w Iraku już wszystko skończone. W Kurdystan też już nie wierzą.
A do tego Państwo Islamskie i gospodarka w rozkładzie. Nie widzą perspektyw. Mnóstwo moich znajomych wyjechało. Oczami wyobraźni widzę zatłoczone obozy i chaos w Europie przyjmującej kolejne fale pełnych nadziei migrantów. Wielu Kurdów, jeśli przeżyją podroż, dołączy do rodzin, które trafiły na kontynent dużo wcześniej. Exodus trwa od dawna, teraz po prostu przyspieszył.
– A ty zostaniesz? – Sharbarzheri uśmiechnął się. – Tak. Taki już ze mnie Kurd. Nigdzie się nie wybieram.
Źródło: NationalGeographic.com: Kurds Fight to Preserve ‘the Other Iraq’