Letnicy zamiast ryb
Coraz mniej rybaków z Rowów wypływa „na dorsza” w morze. Jeszcze przed 10 laty w tutejszym porcie cumowało, jedna przy drugiej, przeszło 20 łodzi. Było gwarno, całe rodziny wybierały ryby z sieci. – Za rok, dwa, łodzi będzie jeszcze mniej – wzdycha Jadwiga Fudala, sołtys Rowów, której ojciec i mąż byli rybakami.
Kto by pomyślał, że jeszcze w latach 60. Rowy były typową osadą rybacką? Dziś położona 17 kilometrów na północny wschód od Ustki miejscowość żyje przede wszystkim z letników. Pełno tu ośrodków wczasowych i pensjonatów i w szybkim tempie powstają kolejne.
– 360 osób zameldowanych jest w Rowach na stałe, drugie tyle, związanych z turystyką, tymczasowo, latem bywa tu naraz 30 tys. osób – wylicza pani sołtys. – A rybołówstwem trudni się raptem dwudziestu kilku mieszkańców.
Jednym z ostatnich tutejszych rybaków jest Józef Gajewski. Nawet w sztormową pogodę, gdy wypłynięcie w morze jest niemożliwe, nie usiedzi w domu. Idzie do portu rzucić okiem na swoją przerobioną z szalupy ratunkowej sześciometrową łódź z silnikiem Ursusa. Miejscowi rybacy używają motorów od ciągników, bo są niezawodne. A to na morzu najważniejsze. – Sprawdzam, czy nie brak oleju, czy wszystko na swoim miejscu – mówi 74-letni rybak. – Taki już jestem: dmucham na zimne.
Gajewski w Rowach mieszka od 1945 roku, gdy jego rodzice przyjechali tu z centralnej Polski. W Rowach mieszkali wtedy Niemcy, których nie zdążono jeszcze wysiedlić. I to oni uczyli pierwszych Polaków rybaczenia.
Stary rybak pływa prawie całe życie: najpierw łowił z ojcem, potem ze szwagrem. Gdy kolejni pomocnicy nie sprawdzali się, w 1960 r. wziął do pomocy żonę, Janinę. Na długie 10 lat. I choć morski przesąd mówi, że „baba na pokładzie to nieszczęście gotowe”, radziła sobie lepiej niż niejeden mężczyzna. – Wie pan, polubiłam tę „rybaczkę” – opowiada mi przy herbacie. – I teraz, gdybym tylko mogła, jeszcze bym popływała.
Do dziś wspomina historię, jak to kiedyś na morzu pomachała do zbliżającego się samo-lotu. Lotnik, pewnie z uprzejmości, przeleciał tuż nad łodzią. – Podmuch silnika był tak straszny, że niemal wcisnęło nas w wodę – wspomina pani Janina. – Nigdy się tak nie wystraszyłam.
Teraz wypływają we trójkę: Józef Gajewski, jego zięć Eugeniusz i syn Stanisław. Podobnie wygląda obsada pozostałych kutrów: rybołówstwo w Rowach to rodzinny interes.
Rybacy wstają do pracy w nocy – o brzasku muszą już być na łowisku. Gdy noc krótka, ruszają w morze nawet o godzinie 2.00. W zależności od wielkości łodzi, wolno im łowić do 6 lub do 12 mil od brzegu (1 Mm = 1852 m). Choć nie ukrywają, że strefę czasem przekraczają. – A kto się kogo pyta? – przyznał jeden z nich. – Tam gdzie ryba jest, tam się płynie!
Latem zdążą wypłynąć w morze dwa razy, zimą raz. Sieci stawiają „na haubryku”, „za górą”, „na korzeniach”, „na butach”... Tych zwyczajowych rybackich nazw łowisk próżno by szukać na mapach nawigacyjnych.
Jeszcze kilkanaście lat temu praca rybaków przybrzeżnych była tak ciężka, że zazwyczaj umierali wcześnie, przed sześćdziesiątką. – Reumatyzm, kręgosłupy zniszczone od ręcznego wybierania sieci, do tego przepracowanie – wylicza Jadwiga Fudala. – Stąd w rodzinach rybackich mamy tak dużo wdów – tłumaczy i dodaje: – Jak zabieramy się do organizacji Dnia Seniora, to moje wdowy wołają do mnie: „Ściągnij nam tu tylko jakich chłopów do tańca!”
Teraz praca na morzu jest lżejsza: sieci z wody wyciągają hydrauliczne wyciągarki, nowoczesne sieci, tzw. żyłkowe nie plączą się. Od kiedy na pokładach zamiast kompasów są odbiorniki satelitarnego systemu GPS, rybakom niestraszna już ciemność czy mgła: z dokładnością do kilku metrów wiedzą, jakie jest położenie łodzi.
Inna sprawa, że dochody już nie takie, jak w latach 70., gdy rybak był w stanie zarobić nawet kilkukrotność średniej pensji. Wszyscy rybacy narzekają, że nie jest już tak dobrze, jak w latach 80., kiedy nie musieli martwić się ani o zbyt, ani o cenę ryb. Cały połów odbierały od nich spółdzielnie przetwórcze. Teraz sami muszą zabiegać o odbiorców.
Rybakom z Rowów najbardziej opłaca się łowić dorsza: dostają za niego dobrą cenę i mają gwarancję zbytu. A jeszcze w latach 70. dorsz uchodził za raczej podły gatunek ryby. W Rowach żartowano: „Jedzcie dorsze, gówno gorsze”. – W ostatnich latach wszyscy jednak zaczęli go odławiać i teraz dorsza nie ma – stwierdza Józef Gajewski. – Wszystko przez przełowienie. Kiedyś wyciągało się 200–300 kg dorsza, a teraz bywa, że wracamy z 30.
W dodatku od kilku lat obowiązują okresy ochronne – przez ponad 4 miesiące w roku. Po- zostają coraz bardziej opłacalne łososie i śledzie, ale na te ostatnie prawie nie ma zbytu. Trochę flądry udaje się sprzedać latem, na potrzeby sezonowych smażalni ryb, część kupują letnicy.
– Ryb jest dużo mniej – potwierdza Wawrzyniec Wawrzyniak, prof. Akademii Rolniczej w Szczecinie, kierownik Zakładu Gospodarki Rybackiej na Wodach Otwartych. – Wynika to z przełowienia morza, ale i poważnego zanieczyszczenia Bałtyku.
Okazuje się, że podczas gdy na początku lat 80. polscy rybacy łowili na Bałtyku ok. 220 tys. ton ryb, w ubiegłym roku już tylko połowę tego – 105 tyś ton. Jeszcze gorzej było z samym dorszem: gdy w pierwszej połowie lat 80. oficjalnie wyławiano 120 tys. ton, to w ostatnich latach zaledwie 15–20 tys. ton.
I nie pomogło wcale, że już od lat 70. kraje bałtyckie ustalają limity połowowe na niektóre gatunki ryb. Pewnie byłoby jeszcze gorzej, gdyby Bałtyk nie był zarybiany. Jak tłumaczy profesor, o ile zarybianie morza łososiem i trocią jest dość skuteczne, to z cenionym, lecz mocno przetrzebionym dorszem jest już dużo trudniej.
– Podczas tarła dorsze schodzą na głębokość 70–100 m, więc trudno jest sztucznie odtworzyć takie warunki – wyjaśnia naukowiec. – Od pewnego czasu eksperymenty nad zarybianiem dorszem prowadzą Duńczycy, ale na realne efekty tych działań przyjdzie jeszcze poczekać.
Wyjściem z sytuacji byłoby ograniczenie potencjału połowowego na Bałtyku; w tym celu Unia Europejska współfinansowała program złomowania jednostek rybackich. W latach 2004–2006 spośród 1280 zarejestrowanych w Polsce statków rybackich różnej wielkości na złom poszło ok. 30 proc. – niemal wszystkie za odszkodowaniem dla właścicieli. Rybacy, którzy oddali statki, otrzymali łącznie prawie 312 mln złotych.
– Ale nie ograniczyło to znacząco ilości złowionych ryb – zauważa dr Piotr Gruszka, członek Federacji Zielonych GAJA ze Szczecina i Polskiego Klubu Ekologicznego. – Po prostu te statki, które zostały na morzu, łowią teraz więcej. A do tego należy dodać ok. 40 proc. złowionych ryb nie ujętych w statystykach.
Zdaniem dr Gruszki złomowanie jest krokiem w dobrym kierunku, bo przy nadmiernie rozrośniętej flocie rybackiej presja na przekraczanie limitów byłaby jeszcze większa. Ekolog przypomina też, że według ekspertyz Międzynarodowej Rady Badań Morza (ICES) obecne limity połowowe i tak są za duże.
Ale prócz redukcji floty są jeszcze inne sposoby na odnowienie ławic ryb. – Na przykład Greenpeace postuluje, by duże obszary Bałtyku objąć całkowitym zakazem połowów – mówi dr Gruszka. – Inną propozycją jest obowiązkowe zwiększenie oczek sieci, tak by jak najdłużej w morzu żyły zdolne do tarła dojrzałe osobniki. Wtedy można by nawet zrezygnować z i tak nie zawsze przestrzeganych limitów.
Mój rozmówca podkreśla, że cele ekologów nie są sprzeczne z interesem rybaków. – Gdy ławice ryb będą w stanie same się odnawiać, oni też na tym skorzystają – tłumaczy. – A chodzi tu przecież nie tylko o ten czy inny gatunek ryby, ale o cały ekosystem.
Skoro dochód z rybactwa niepewny, rodziny rybackie dorabiają wynajmowaniem kwater letnikom. Gajewscy mają osiem pokoi, inni nawet więcej. Zarobek jest niezły, choć sezon turystyczny jest tu krótki – turyści gromadnie zjeżdżają do Rowów dopiero na początku lipca, od połowy sierpnia szybko ich ubywa.
– Większy zarobek mamy teraz z pokojów niż z ryb – mówi Eugeniusz Zwierzchowski, zięć i wspólnik Józefa Gajewskiego. Z żoną Urszulą podzielił się robotą: ona pilnuje kwater, on zajmuje się łowieniem ryb. Ale gdy trzeba, żona przychodzi do portu, by pomagać mu wybierać śledzie z sieci. – Obcemu przy sieci pracować bym nie dał. Nie szanują cudzej własności, więc często je rwą – tłumaczy rybak.
Józef Gajewski łodzi nie zezłomuje za żadne pieniądze. – Ta moja łódź, zdobyłem ją ciężką pracą – zarzeka się. – To jak się tu jej teraz pozbyć? I gdzie by poszedł syn?
Tak czy inaczej, najlepsze czasy dla rybaków w Rowach już się skończyły. – Szkoda mi tego rybactwa – martwi się sołtys Fudala. – W porcie toczyło się całe nasze życie rodzinne i towarzyskie. Wesoło było przy nabrzeżach, kolorowo. Całe rodziny rybackie z dziećmi przychodziły rozplątywać sieci i wybierać rybę. A to żart ktoś rzucił, powtarzany od łodzi do łodzi, tak że całe nabrzeże się śmiało, a to imieniny się obchodziło. Czasem ktoś postawił pół litra. Było wśród nas jakieś poczucie wspólnoty...
Niewiele lepsze nastroje panują wśród rybaków z Piasków. Ta położona na Mierzei Wiślanej osada jest najbardziej na wschód wysuniętą miejscowością polskiego wybrzeża – 2 km dalej mierzeję przecina granica z Federacją Rosyjską. Formalnie właściwie Piasków nie ma, są częścią odległej o 10 km Krynicy Morskiej. Nie-gdyś „diabeł mówił tu dobranoc” – asfaltową drogę doprowadzono dopiero w 1967 r., a pierwsze żarówki rozbłysły rok później. Mało kto na takim odludziu chciał osiąść, mieszkańców przybyło dopiero w latach 70., gdy Urząd Morski prowadził tu „osadnictwo rybackie”. Rybaków z innych części wybrzeża wabiono dobrymi zarobkami i pożyczkami na „urządzenie się”. Teraz jest odwrotnie: rybacy dostają pieniądze z UE i od rządu, byle zrezygnowali z łowienia. Sześciu już oddało łodzie do kasacji.
Na mierzei łowi się po obu stronach – zarówno na morzu, jak i na Zalewie Wiślanym. Dom rybaka w Piaskach łatwo poznać, prawie przy każdym stoi terenowy uaz z demobilu. Tylko takim pojazdem da się wjechać na plażę, do samej łodzi, po rybę albo sieci. Od strony morza nie ma portu, łodzie są wciągane bezpośrednio na plażę. Auto terenowe przydaje się też rybakom, gdy dorabiają zbieraniem bursztynu. Po sztormach w wysokich gumowych butach, tzw. woderach, brodzą wśród „bursztynowych śmieci”. Tak nazywają naniesione przez sztorm wodorosty i patyki. Wybierają je kaszorkiem, czyli podbierakiem, szukając wśród nich bursztynu.
Podobnej przystani jak w Piaskach nie ma chyba na całym polskim wybrzeżu: kilka łodzi, obskurne drewniane budy, na piasku bloki betonu i plastikowe beczki. Do tego cztery zdezelowane, częściowo wkopane w piasek, ciężarówki. Nic dziwnego, że ten malowniczy rozgardiasz niektórzy nazywają „Czeczenią”. Przed paroma laty, gdy zepsuła się stacjonarna wyciągarka, rybacy kupili stare ciężarówki z wyciągarkami. Nie musieli się starać o zezwolenia, bo ciężarówka nie jest żadną budowlą. I tak już zostało.
54-letni Krzysztof Gotkowski tryska energią, chętniej się chwali niż narzeka. Dużo mu się w życiu udało: dwie córki skończyły studiować turystykę w Sopocie, trzecia studiuje europeistykę na Uniwersytecie Warszawskim. Ma ładny dom, trzy samochody terenowe i dwie łodzie. Jedną łowi na morzu, drugą na Zalewie. To praktyczne rozwiązanie – gdy sztormowa pogoda nie pozwala łowić na morzu, można spróbować połowu po drugiej stronie mierzei. W Piaskach zdarza się, że dwóch rybaków dogaduje się i łowią razem. Jeden ma łódź na morzu, drugi na zalewie – wypływają raz tu, a raz tam.
Rybacy z Piasków łowią więcej gatunków ryb niż ci z Rowów, dlatego nie przejmują się tak okresami ochronnymi na dorsza. Na zalewie „idzie” śledź, węgorz, troć, sandacz, leszcz, krąp, płoć i okoń, zaś na morzu: troć, flądra, śledź i dodatkowo – łosoś. W latach 90. w Piaskach rybacy mieli największe zyski z węgorza. A że łowisk było mniej niż rybaków, każdego ranka na zalewie odbywały się prawdziwe wyścigi.
Gotkowski nie zatrudnia obcych, pływa z zięciem, czasem z siostrzeńcem. W początkach małżeństwa żona Danuta pomagała przy szyciu sieci i wybieraniu ryb – teraz zajmuje się domem. I letnikami. Bo, tak jak w Rowach, bez wynajmowania kwater wczasowiczom trudno wyżyć. Gotkowscy wynajmują siedem pokojów, które zajęte są przez jakieś 50 dni w roku. Mają z nich większy dochód niż z łowienia ryb.
– Zyski mizerne, ceny paliwa idą w górę, opłaty w górę – wylicza rybak. – Aby utrzymać się w branży, przekwalifikowałem się: cały czas muszę trzymać rękę na pulsie, łowić to, na co akurat jest zbyt i dobra cena. A i tak ze sprzętu kupuję tylko ten absolutnie niezbędny.
Na turystów stawia też kolejny rybak, Zbigniew Górnik, który z żoną Elżbietą prowadzi pensjonat. Od imienia półtorarocznej córeczki nazwali go „Willa Julia”. Mają już dziewięć pokojów, niedługo dobudują cztery kolejne.
– Gdy jednego dnia nałożą się odjazdy i przyjazdy gości, to sprzątam – opowiada Zbigniew. Nawet gdyby mi przepadło łowienie, trudno. Wiadomo: jak gość zobaczy, że jest brudno, to przecież już do nas więcej nie przyjedzie.
Zapowiada się, że w przyszłości rybactwo przybrzeżne będzie rodzajem hobby, dodatkiem do świadczenia usług turystycznych. Ale może chodzi o coś więcej niż tylko o pieniądze?
– Kiedyś go spytałam, co by robił, gdyby był tak bogaty, że nie musiałby pracować – mówi żona Gotkowskiego. – Jak to co? Kupiłbym sobie łódź i łowił – odpowiedział.