Reklama

Mając nadzieję, że zaraz przejdzie, Karla Pérez, 22-latka w piątym miesiącu ciąży, matka trzyletniej Genesis, poszła do sypialni mamy, żeby się na chwilę położyć. Ale ból jeszcze się wzmógł. Kiedy doszły wymioty, kazała bratu wezwać pogotowie.

Reklama

Dochodziła północ 8 lutego 2015 r. Pérez została przewieziona z domu w Waterloo w Nebrasce do Methodist Women Hospital w Omaha. Na oddziale ratunkowym zaczęła tracić przytomność; wprowadzono jej do krtani rurkę intubacyjną podającą tlen, aby zapobiec niedotlenieniu płodu. Po tomografii komputerowej głowy wszystko się wyjaśniło: rozległy udar krwotoczny, a w konsekwencji wzmożone ciśnienie wewnątrzczaszkowe.

Doznała udaru mózgu, ale dziecku nic się nie stało, jego tętno było wyraźne i miarowe. O drugiej w nocy wykonano kolejną tomografię głowy. Niestety potwierdziły się najgorsze obawy: mózg Karli doznał takiego obrzęku, że jego pień został wypchnięty z czaszki przez otwór potyliczny.

– Ten stan oznaczał, że to się nie może dobrze skończyć – relacjonuje Tifany Somer-Shely, lekarka, która prowadziła zarówno poprzednią, jak i tę ciążę Karli.

Kobieta wylądowała w tym niedookreślonym pasie ziemi niczyjej między życiem a śmiercią. Jej mózg przestał działać i nie miał szans na odzyskanie sprawności – innymi słowy był martwy. Natomiast funkcje innych części ciała można było podtrzymywać środkami technicznymi.

W tym przypadku był do tego jeden ważny powód: utrzymanie przy życiu 22-tygodniowego teraz płodu do czasu, aż będzie zdolny przetrwać poza organizmem matki.

Ten nieokreślony obszar pogranicza staje się zatłoczony, bo naukowcy mają coraz więcej danych, by sądzić, że o życiu i śmierci nie decyduje jeden przełącznik – albo światło (życie), albo ciemność (śmierć). To raczej coś w rodzaju suwaka, ściemniacza, całe kontinuum półcieni między jasnością a czernią. W tej szarej strefie śmierć nie jest tak całkiem nieodwracalna, życie jest trudne do zdefiniowania, a niektórym zdarzało się przekroczyć granicę między nimi tam i z powrotem.

A są wśród nich tacy, co potrafią szczegółowo opisać, co widzieli po drugiej stronie. Śmierć to proces, nie jednostkowa chwila, pisze Sam Parnia lekarz oddziału intensywnej terapii
w książce pt. Erasing Death (Wymazywanie śmierci). Gdy serce przestaje bić, poszczególne narządy nie stają się martwe natychmiast. W rzeczywistości przez jakiś czas są żywe i sprawne, a to oznacza, jak pisze, że: przez znaczny czas po zgonie śmierć jest w rzeczywistości w pełni odwracalna.

Jak to? Śmierć, ten synonim ostateczności, ma być odwracalna? A co ze świadomością w czasie przejścia przez szarą strefę? Coraz więcej naukowców zmaga się z takimi kłopotliwymi pytaniami.

Mark Roth, biolog z Fred Hutchinson Cancer Research Center w Seattle, prowadzi eksperymenty, w których za pomocą środków chemicznych wprowadza zwierzęta w stan anabiozy, zawieszenia funkcji życiowych. Dobiera chemikalia, które spowalniają pracę serca oraz tempo przemiany materii do poziomu zbliżonego do hibernacji. Jego celem jest uzyskanie preparatu, który umożliwi wprowadzanie chorych po zawale serca w stan „trochę nieśmiertelności”, aby zyskać na czasie podczas zabiegów ratunkowych.

W Baltimore i Pittsburghu zespoły traumatologów pod wodzą chirurga Sama Tishermana schładzają w ramach badań klinicznych ofiary postrzałów czy ciosów nożem, aby zahamować krwotoki na czas wystarczający chirurgom do pozaszywania ran. Chłodzenie organizmu ma ten sam cel co stosowanie środków chemicznych przez Rotha – chodzi o tymczasowe „uśmiercenie” pacjentów po to, by im uratować życie.

W Arizonie w ośrodku krioniki, czyli techniki głębokiego ochładzania ciał ludzi (lub zwierząt), specjaliści utrzymują w stanie zamrożenia 130 zmarłych osób; mrożenie to jeszcze jeden sposób na odwracalne (być może) zawieszenie funkcji życiowych. Prowadzący ten ośrodek mają nadzieję, że kiedyś, może nawet za kilkaset lat, te osoby da się odmrozić i przywrócić do życia. Założenie jest takie, że medycyna i technika rozwiną się na tyle, że będzie można te osoby wyleczyć ze schorzeń, które doprowadziły do ich zgonu.

W Indiach neurobiolog Richard Davidson prowadzi badania mnichów buddyjskich wprowadzonych w stan określany jako tukdam. Polega on na tym, że wszystkie funkcje życiowe są przerwane, wszelkie oznaki życia nieobecne, niemniej jednak ciało sprawia wrażenie świeżego i nietkniętego, nie ulega rozkładowi przez całe tygodnie. Celem Davidsona jest wykrycie u tych mnichów jakichkolwiek śladów aktywności mózgu. Ma nadzieję, że w ten sposób dowie się, co – jeśli cokolwiek – dzieje się w umyśle po ustaniu krążenia krwi.

W Nowym Jorku zaś Sam Parnia propaguje „przedłużoną reanimację”. Jego zdaniem resuscytacja krążeniowo-oddechowa jest skuteczniejsza, niż się ludziom wydaje, zwłaszcza w sprzyjających warunkach. Gdy temperatura ciała jest obniżona, uciski klatki piersiowej odbywają się z właściwą siłą i częstotliwością, a ponowne wprowadzenia tlenu jest powolne, aby uchronić przed uszkodzeniem tkanek – niektóre osoby można przywrócić do życia po wielu godzinach od ustania akcji serca. Co więcej – często bez długookresowych skutków negatywnych. Obecnie Parnia bada najbardziej tajemnicze aspekty stanów granicznych. Stara się wykryć, co stoi za opowieściami osób, które przeżyły zatrzymania akcji serca – tymi o poczuciu „opuszczenia ciała” i innych doznaniach związanych z doświadczeniem śmierci klinicznej. Ma nadzieję, że te relacje ujawnią mu coś o strefie zawieszenia życia i o naturze śmierci jako takiej.

Paradoksalną rolę na owej linii między życiem a śmiercią odgrywa tlen. – Odkąd odkryto go w latach 70. XVIII w., naukowcy podkreślali jego zasadniczą rolę w życiu organizmów – przypomina Mark Roth. W XVIII w. nie zdawano sobie jednak sprawy, że ta rola jest zaskakująco niejednoznaczna. – Owszem, zwierzę pozbawione potrzebnej ilości tlenu zginie. Ale jeśli dalej zmniejszać jego ilość, zwierzę nie stanie się martwe, lecz jego procesy życiowe ulegną zawieszeniu.

Wykazał to w swoich badaniach nad nicieniami glebowymi. Zwierzęta te mogą żyć w atmosferze zawierającej zaledwie 0,5 proc. tlenu, zaś gdy stężenie tego gazu zmniejszyć do 0,1 proc., giną. Ale jeśli szybko zredukować stężenie tlenu do dużo niższego poziomu – 0,001 proc. i jeszcze mniej – nicienie wchodzą w stan zawieszenia, w którym mogą przetrwać przy bardzo niskim zużyciu tlenu. W ten sposób mogą przetrzymywać skrajnie niekorzystne warunki, trochę tak, jak niektóre kręgowce przetrzymują zimę w stanie hibernacji. Takie tlenowo wygłodzone organizmy w stanie zawieszenia pozornie są martwe, nie jest to jednak stan nieodwracalny; tli się w nich ogieniek życia.

Roth próbuje uzyskiwać ten stan „ogieńka” w ten sposób, że zwierzętom doświadczalnym podaje środki chemiczne redukujące (reduktory), jak np. jodki, co znacznie zmniejsza ich zapotrzebowanie na tlen. Zamierza też rozpocząć doświadczenia z udziałem ludzi.

Celem jest zmniejszenie szkód, jakie powstają w trakcie ratowania ofiar zawałów serca. Założenie jest takie: skoro jodki spowalniają metabolizm tlenowy, to być może pomogą uniknąć zespołu poreperfuzyjnego – czyli niekorzystnych objawów po przywróceniu krążenia w przejściowo niedokrwionej tkance lub narządzie, które zdarzają się w konsekwencji zabiegu angioplastyki. Jeśli doprowadzi się do obniżenia tempa metabolizmu, uszkodzone komórki serca zaczną „sączyć” tlen, który dotrze z krwią przez naprawione naczynie krwionośne, a nie zostaną przez ten tlen zalane (co nosi nazwę stresu oksydacyjnego).

Według Rotha życie i śmierć mają związek z tempem, ruchem: im wolniej coś się porusza, tym dłużej żyje. Nasiona i zarodniki mogą żyć setki tysięcy lat – czyli są praktycznie nieśmiertelne. Roth liczy na to, że nadejdzie taki dzień, gdy za pomocą reduktorów takich jak jodki będzie można zapewnić ludziom „chwilową” nieśmiertelność, właśnie wtedy, gdy jej najbardziej potrzebują, bo ich serce znalazło się w poważnych kłopotach. Metoda ma niebawem wejść w początkowy etap badań klinicznych w Australii.

Ale nawet tym sposobem nie udałoby się uratować Karli Pérez, bo jej serce nie przestało bić. Nazajutrz po tomografii, która ujawniła rozmiar katastrofy, lekarka prowadząca jej ciążę próbowała wyjaśnić sytuację zrozpaczonym rodzicom Karli – Bercie i Modestowi Jimenezom.

Bariera językowa sprawy nie ułatwiała. Jimenezowie są Latynosami i wszystko, co mówił lekarz, trzeba było przetłumaczyć na hiszpański. Ale prawdziwą barierą nie jest wcale język. Najtrudniejsze jest zrozumienie koncepcji „śmierci mózgowej”. Termin pojawił się pod koniec lat 60. XX w. w konsekwencji rozwoju dwóch dziedzin medycyny: metod i aparatury do podtrzymywania życia oraz transplantologii. Ta pierwsza doprowadziła do zamazania granicy między życiem a śmiercią. Druga zaś wymagała jasnego określenia, kiedy potencjalny dawca jest martwy. Już nie można było definiować zgonu w sposób tradycyjny, jako nieodwracalnego ustania oddychania i krążenia krwi, ponieważ respiratory mogą jedno i drugie podtrzymywać w nieskończoność. Czy człowiek podłączony do respiratora jest żywy, czy nie? A jeśli respirator zostanie odłączony, to kiedy pobranie od pacjenta narządów do przeszczepu będzie zgodne z etyką? Skoro przeszczepione serce zaczyna bić w nowej klatce piersiowej, to czy dawca serca był naprawdę martwy?

W celu znalezienia odpowiedzi na takie drażliwe pytania w 1968 r. komitet powołany przez szkołę medyczną Uniwersytetu Harvarda określił śmierć na dwa sposoby: tradycyjny, według kryteriów oddechowo-krążeniowych, i nowy, na podstawie kryteriów neurologicznych. Te drugie kryteria, wykorzystywane obecnie do stwierdzenia „śmierci mózgu”, składają się z trzech zasadniczych elementów: wystąpienie śpiączki (bezruch i brak reakcji na bodźce), bezdech i niezdolność do oddychania bez respiratora, brak tzw. odruchów pniowych (z pnia mózgu), takich jak brak ruchu gałek ocznych przy wlewaniu do uszu zimnej wody, brak reakcji mięśni twarzy na bodźce bólowe, brak odruchu wymiotnego lub kaszlowego w odpowiedzi na drażnienie gardła i oskrzeli.

Metoda jest prosta, ale sprzeczna z intuicją. Człowiek w stanie śmierci mózgowej nie wygląda na martwego. Jest czymś przeciwnym ludzkiemu doświadczeniu określać pacjenta jako martwego, jeśli wciąż bije jego serce, krąży krew, a narządy wewnętrzne pracują – pisał James Bernat, neurolog z Dartmouth Medical College w New Hampshire w American Journal of Bioethics w 2014 r. Artykuł, którego celem było wyjaśnienie koncepcji śmierci mózgu i obrona tej koncepcji przed krytyką, ukazał się w chwili, gdy na czołówki amerykańskich gazet trafiły dwa kontrowersyjne przypadki. Pierwszym była Jahi McMath, nastolatka z Kalifornii, która doznała udaru w trakcie operacji usunięcia migdałków, a której rodzice zakwestionowali stwierdzenie śmierci mózgu i nie zgodzili się na odłączenie jej od respiratora. Drugim – ciężarna Marlise Muñoz, u której doszło do śmierci mózgu, której przypadek jednak w istotny sposób różnił się od sytuacji Karli Pérez. Krewni Muñoz nie chcieli, by podtrzymywano funkcje jej organizmu, ale lekarze postąpili wbrew ich woli, bo uważali, że prawo stanu Teksas zobowiązuje ich do ratowania płodu (sąd w końcu przychylił się do zdania rodziny).

Dwa dni po udarze Karli jej rodzice oraz ojciec nienarodzonego dziecka znaleźli się w zatłoczonym pokoju zebrań szpitala. Czekali na spotkanie z 26 przedstawicielami personelu medycznego, w tym neurologami, specjalistami medycyny paliatywnej, pielęgniarkami, kapelanem, etykami i pracownikami socjalnymi. Rodzice Karli słuchali uważnie, jak tłumacz wyjaśniał im, że badania wykazały, iż mózg ich córki nie wykazuje żadnych oznak działania. Dowiedzieli się, że ekipa szpitala proponuje im „podtrzymanie funkcji somatycznych” zmarłej aż do ukończenia 24. tygodnia ciąży, kiedy szanse utrzymania płodu przy życiu poza organizmem matki wzrosną do 50 proc. Jeśli dopisze im szczęście, przekonywali lekarze, będą mogli utrzymać funkcje ciała dłużej, zwiększając z każdym kolejnym tygodniem szanse dziecka na życie i prawidłowy dalszy rozwój.

Modesto Jimenez wspominał być może rozmowę, którą odbył poprzedniego wieczoru z prowadzącą wcześniej ciążę dziewczyny doktor Somer-Shely, jedyną osobą w tym szpitalu, która znała Karlę jako żywą, oddychającą, śmiejącą się, kochającą dziewczynę. Odciągnął ją wtedy na bok i zapytał: ¿Será mi hija nunca despertar?, Czy moja córka się już nigdy nie obudzi?

– Nie, pańska córka najpewniej już nigdy się nie obudzi – odparła lekarka. Była to jedna z najsmutniejszych odpowiedzi, jakich musiała w życiu udzielić. – Jako klinicysta wiedziałam, że śmierć mózgowa to po prostu śmierć. Z klinicznego punktu widzenia jest martwa – mówi. Ale patrząc na swoją pacjentkę na oddziale intensywnej opieki medycznej, dr Somer-Shely musiała przyznać,
że jest jej w tę śmierć uwierzyć równie trudno jak rodzinie. Karla Perez wyglądała jak zwykła pacjentka po operacji: skórę miała ciepłą, jej pierś unosiła się i opadała rytmicznie, dziecko w macicy poruszało się czasem, bez wątpienia zdrowe.

W zatłoczonym pokoju zebrań państwo Jimenezowie ze smutkiem kiwali głowami, potwierdzając medykom, że rozumieją, iż ich córka jest w stanie śmierci mózgu i nigdy się nie obudzi. Ale, dodawali, będą się modlić o un milagro, cud – tak na wszelki wypadek.

jeśli za cud uznać przywrócenie do życia kogoś zmarłego, to w medycynie cuda się zdarzają. Państwo Martinowie są przekonani, że jeden z nich nastąpił po tym, jak ich najmłodszy syn, Gardell, utopił się zeszłej zimy w lodowatym potoku. Gardell mieszkał wraz z rodzicami i sześciorgiem starszego rodzeństwa w dużym gospodarstwie rolnym w środkowej Pensylwanii. Dzieciaki uwielbiały zabawy na dworze. Pewnego ciepłego dnia w marcu 2015 r. dwóch starszych braci zabrało ze sobą na spacer Gardella, niespełna dwulatka. Chłopczyk potknął się i wpadł do potoku, który płynie około 100 m od zagrody. Kiedy bracia zauważyli, że malec zniknął, zaczęli go gorączkowo szukać. Gdy Gardell znalazł się pod opieką pogotowia ratunkowego (z wody wyciągnął go sąsiad), jego serce nie biło od co najmniej 35 minut. Ratownicy zaczęli resuscytację, ale nie zdołali przywrócić akcji serca. Nie przerywali jednak działań przez całą drogę do najbliższego, odległego o 16 km szpitala. Tętno było niewyczuwalne, a temperatura ciała spadła do 25°C, ponad 11 stopni poniżej normy. Gardella przygotowano do transportu śmigłowcem do Danvill, do lepiej wyposażonego szpitala Geisinger Medical Center. Serce malca wciąż nie pracowało.

– Nie wykazywał absolutnie żadnych oznak życia – wspomina Richard Lambert, szef oddziału pediatrii i członek zespołu ds. nagłych, z którym czekał na przylot śmigłowca. – Wyglądał jak dziecko, które… Był siny… Wargi też miał sine… – Lambertowi na wspomnienie tych strasznych chwil załamuje się głos. Wiedział, że dzieci, które utonęły w lodowatej wodzie, daje się czasem uratować, nie słyszał jednak, by było to po tak długim czasie, jak w przypadku Gardella. Co gorsza, u chłopca gwałtownie obniżyło się pH krwi, co jest oznaką zapowiadającą niewydolność wielonarządową.

Lekarz dyżurny oddziału ratunkowego zwrócił się do Lamberta i jego kolegi, Franka Maffei, dyrektora oddziału intensywnej terapii dziecięcego Geisinger’s Janet Weis Children’s Hospital, z propozycją, by zrezygnować z dalszych prób reanimacji. Jednak i Lambert, i Maffei uparli się kontynuować zabiegi, wciąż widząc pewne szanse. Woda była bardzo zimna, dziecko małe, resuscytacja została podjęta szybko i prowadzona nieprzerwanie. – Jeszcze trochę – powiedzieli ekipie.

Kontynuowano więc akcję. Jeszcze 10 minut, jeszcze 20, 25. Od czasu, gdy oddychanie i krążenie u Gardella ustały, minęło już ponad półtorej godziny. Był bezwładnym i zimnym ciałem bez żadnych oznak życia. Ale członkowie ekipy ratunkowej cały czas uciskali klatkę piersiową, wdmuchiwali powietrze do płuc, nadzorowali stan. Ratownicy uciskający klatkę piersiową zmieniali się co dwie minuty, to bardzo wyczerpująca praca, jeśli się ją wykonuje prawidłowo, nawet w przypadku tak małej klatki piersiowej; inni wsuwali cewniki do żył, żołądka, pęcherza, wlewając ciepłe płyny, by stopniowo podnosić temperaturę ciała. Wszystko, jak się wydawało, na próżno.

Jednak zamiast podjąć decyzję o przerwaniu resuscytacji Lambert i Maffei postanowili przenieść Gardella na oddział chirurgiczny i podłączyć do płucoserca. Jest to najdalej idąca metoda podnoszenia temperatury ciała pacjenta, ostatnia deska ratunku. Gdy myli ręce, przygotowując się do operacji, po raz ostatni sprawdzili tętno.

Nie do wiary, ale się pojawiło: z początku lekkie, ale regularne, bez zaburzeń rytmu, jakie występują się niekiedy po dłuższym zatrzymaniu krążenia. Trzy i pół doby później Gardell został wypisany
do domu, w objęcia wdzięcznej rodziny. Osłabiony, ale poza tym zdrów i cały.

Gardell jest za młody, żeby nam wyjawić, co czuł w trakcie tych 101 minut, gdy był martwy. Ale niektóre z osób odratowanych dzięki długotrwałej resuscytacji wracają z opowieściami, które są dziwnie do siebie podobne. Ci uratowani to ludzie, o których można powiedzieć, że przeszli na drugą stronę, a ich słowa dają nam nieco wiedzy o tym, co się czuje, gdy człowiek umiera. Te historie z szarej strefy są przedmiotem naukowego zainteresowania, a jednym z ostatnich projektów badawczych na ten temat jest program AWARE, którym kieruje Sam Parnia. Począwszy od 2008 r. Parnia (dyrektor badań nad resuscytacją na Stony Brook University) wraz z kolegami przeanalizowali przypadki zatrzymania krążenia z 15 szpitali w USA, Wielkiej Brytanii i Austrii. Z 2060 pacjentów udało się odratować 330. Wywiady na temat doświadczeń z pogranicza śmierci przeprowadzono ze 140 osobami. 55 spośród badanych twierdziło, że w czasie, gdy byli poddawani resuscytacji, do pewnego stopnia utrzymała się u nich świadomość.

Większość nie przypominała sobie szczegółów, jednak niektórzy donosili o wrażeniach podobnych do tych, które opisywano w bestsellerowych książkach takich jak Niebo istnieje... Naprawdę!. Są to takie wrażenia, jak: przyspieszenie lub spowolnienie czasu (27 osób), spokój (22), wyjście z ciała (13), radość (9), jasne światło lub złote błyski (7). Niektórzy (nie podano dokładnej liczby) utrzymują, że odczuwali nieprzyjemne wrażenia: lęk, tonięcie, wciąganie w głębinę, a w jednym przypadku jest mowa o widoku „ludzi w trumnach, których grzebano w pozycji pionowej”. Artykuł na podstawie tego badania, który Parnia z kolegami ogłosili w czasopiśmie lekarskim Resuscitation, poszerza wiedzę na temat przeżyć psychicznych, które towarzyszą śmierci klinicznej po zatrzymaniu krążenia. Autorzy piszą, że następny etap badań powinien polegać na stwierdzeniu, na ile te przeżycia, zwane „doświadczeniem śmierci”, kształtują proces dochodzenia do zdrowia osób uratowanych. Czy pozytywnie, czy negatywnie, a także jaki mają wpływ na ewentualne problemy kognitywne i wystąpienie zespołu stresu pourazowego. Naukowcy realizujący program AWARE nie objęli badaniami dość powszechnego efektu doświadczenia śmierci: uzyskania poczucia sensu i celu w życiu danego człowieka. Osoby odratowane często o tym mówią, a niektóre nawet piszą o tym książki. Mary Neal, chirurg z Wyoming, opowiadała o tym przed dużą publicznością na konferencji Rethinking Mortality (Przemyśleć śmiertelność na nowo) w nowojorskiej Akademii Nauk w 2013 r. Neal jest autorką książki Do nieba i z powrotem, w której opisuje swoje przeżycia, gdy utonęła w czasie wyprawy kajakowej w Chile przed 14 laty. Twierdzi, że czuła, jak jej dusza odrywa się od ciała i unosi nad rzeką, jak nogi uginają się w kolanach w przeciwną stronę, łamiąc jej kości. Wspomina, że szła niezwykle piękną drogą ku wielkiej budowli nakrytej kopułą. Wiedziałam, że stamtąd nie ma już powrotu, a mimo to nie mogłam się doczekać, kiedy tam trafię. Opisuje, jak była świadoma, że to całe przeżycie jest niezwykle dziwne, jak zastanawiała się, ile czasu przebywała pod wodą (później dowiedziała się, że co najmniej pół godziny), jak odczuła pociechę, uświadamiając sobie, że jej mąż i dzieci dadzą sobie bez niej radę. Potem poczuła, że wyciągają jej ciało z kajaka, i widziała, jak udzielają jej pierwszej pomocy. Słyszała, jak ratownicy wołają do niej: „Wracaj, wracaj!”, i pamięta, że ją to irytowało.

Kevin Nelson, neurolog z University of Kentucky, który słuchał prelekcji Neal, jest raczej sceptyczny. Nie kwestionuje samych wspomnień, które, jak przyznaje, są autentyczne i głębokie.
– Ale ich wyjaśnienie to nie są przeżycia „z tamtego świata” – mówił na konferencji, przeciwstawiając się także poglądom Sama Parni na naturę podobnych doświadczeń. – W trakcie takich przeżyć mózg jest absolutnie żywy i bardzo aktywny.

Wyjaśnia, że to, czego doświadczała Neal, to przypuszczalnie zjawisko „wtrącenia” fazy REM, czyli pojawienie się aktywności mózgu takiej samej, jak u kogoś, kto śni marzenia senne nie podczas snu, ale w innym momencie, np. w sytuacji nagłego niedotlenienia. Według niego te wszystkie „doświadczenia śmierci” i „opuszczenia ciała” nie są związane z utratą życia, lecz jedynie utratą przytomności wskutek niedotlenienia.

Naukowcy poszukują także innych wyjaśnień fizjologicznych „doświadczenia śmierci”. Zespół badaczy z University of Michigan pod kierownictwem neurobiologa Jimo Brjigina analizował przebieg fal mózgowych u szczurów po nagłym zatrzymaniu krążenia. U wszystkich dziewięciu badanych osobników po ustaniu akcji serca wzmacniały się fale gamma o wysokiej częstotliwości (kojarzone z medytacją), stawały się bardziej spójne i uporządkowane niż w trakcie zwykłej czujności zwierzęcia. Być może to, co nazywa się „doświadczeniem śmierci”, jest „stanem podwyższonego świadomego przetwarzania” zachodzącego w tej szarej strefie, zanim śmierć stanie się nieodwracalna.

Jeszcze więcej pytań na temat natury tego stanu zawieszenia rodzi się ze zjawiska zwanego tukdam obserwowanego z rzadka, gdy umiera mnich buddyjski, ale jego ciało, jak się wydaje, nie ulega fizycznemu rozkładowi przez tydzień lub dłużej. Richarda Davidsona z University of Wisconsin, który wiele lat badał neurobiologiczne aspekty medytacji, zjawisko to intryguje od dawna. Czy taka osoba jest świadoma, czy nie? Martwa czy żywa? Pytania te nasiliły się u niego, gdy zobaczył mnicha w stanie tukdam w klasztorze Deer Park w Wisconsin latem 2015 r.

– Gdybym tak po prostu wszedł do pomieszczenia, pomyślałbym, że to człowiek pogrążony w głębokiej medytacji – opowiada mi Davidson przez telefon, a z brzmienia jego głosu wnioskuję, że wciąż jest poruszony. – Miał skórę świeżą i żywą, bez żadnych oznak rozkładu. To poczucie obecności żywego człowieka, jakiego doznał w bezpośredniej bliskości zmarłego, zainspirowało Davidson do naukowego zbadania stanu tukdam. Zgromadził podstawowy sprzęt, taki jak aparat do EEG i stetoskopy w dwóch stacjach terenowych w Indiach, i wyszkolił ekipę 12 tybetańskich lekarzy, aby badali tych mnichów, najlepiej rozpoczynając badanie, gdy jeszcze żyją, żeby zobaczyć, czy po śmierci trwa jakaś aktywność mózgu.

– Jak przypuszczam, wiele z tych praktykujących osób przed śmiercią zagłębia się w stan medytacji, który trwa przez jakiś czas po zgonie – mówi Davidson. – Na razie nie potrafimy tego wytłumaczyć na gruncie konwencjonalnej wiedzy.

Jego badania, choć zakorzenione w zachodnich naukach ścisłych, idą dalej i mają na celu poszukiwanie innego rodzaju wiedzy, bardziej subtelnej, która mogłaby wyjaśnić, co się dzieje nie tylko
z mnichami w stanie tukdam, lecz także z każdym, kto przekraczał granicę życia i śmierci.

Zazwyczaj zaraz po śmierci następuje szybki proces dezintegracji. Gdy ustają funkcje mózgu, rozregulowują się pozostałe układy organizmu. Dlatego też, aby ciało Karli Pérez nadal odżywiało płód bez kierowniczej roli mózgu, ekipa licząca ponad sto osób, złożona z lekarzy, pielęgniarek i innego personelu, musiała nieustannie czuwać nad utrzymaniem równowagi w organizmie. Bez przerwy trzeba było monitorować ciśnienie krwi, aktywność nerek, poziom elektrolitów, wciąż modyfikując to, co płynęło rurkami do ciała Karli.

Ale mimo że członkowie ekipy zastępowali kierownicze funkcje nieczynnego mózgu kobiety, wciąż nie potrafili myśleć o niej jak o martwej. Traktowali ją, jakby znajdowała się w śpiączce: zwracali po imieniu, pozdrawiali, wchodząc do sali, i mówili „do widzenia”, gdy wychodzili. Częściowo te gesty wynikały z szacunku do jej rodziców. Chciano ich uchronić przed postrzeganiem córki jako naczynia, w którym rozwija się dziecko. Ale nie do końca. Były też odbiciem tego, co naprawdę czuli.

Todd Lovgren, jeden z kierujących zespołem opiekuńczym, zna ból po śmierci dziecka – utracił własną córkę, najstarszą z piątki dzieci; gdyby żyła, dziś miałaby 12 lat. – Uwłaczałoby mi, gdybym nie traktował Karli jak osoby – przyznał. – Widzę młodą kobietę, z pomalowanymi paznokciami, starannie uczesaną przez matkę, z ciepłymi dłońmi i stopami. To, że jej mózg już nie działa, nie pozbawia jej godności człowieka.

Mówiąc raczej z pozycji ojca niż lekarza, Lovgren utrzymuje, że jakaś esencja Karli jest wciąż przy niej obecna, choć sam widział obrazy tomograficzne potwierdzające, że jej mózg nie tylko nie działa, ale jego duże fragmenty zostały zniszczone i ulegają dalszej degeneracji (mimo to nie przeprowadził ostatniego z trzech badań potwierdzających kryteria śmierci mózgowej, czyli niezdolności do oddychania bez respiratora, bo nie chciał wyłączać urządzenia nawet na parę minut w obawie, że może to zaszkodzić płodowi).

18 lutego, 10 dni po wylewie, stało się jasne, że u Karli następują zaburzenia krzepnięcia krwi, co wskazuje, że fragmenty martwej tkanki mózgu dostały się do krwiobiegu. Była to jeszcze jedna oznaka, że nie ma szans na poprawę jej stanu. Ponieważ płód osiągnął już 24 tygodnie życia, ciało Pérez przeniesiono na oddział położniczy. Udało się na pewien czas opanować problem z krzepliwością krwi. Ale musieli być gotowi do cesarskiego cięcia w każdej chwili, gdy tylko stanie się jasne, że to ciało, dzięki ich umiejętnościom i aparaturze utrzymywane w stanie, który można wziąć za życie, już dłużej nie będzie działać.

Dla sama parni śmierć to coś możliwego do odwrócenia. Podkreśla, że komórki naszych ciał nie umierają od razu, gdy my umrzemy. Niektóre komórki, a nawet całe narządy, są zdolne do życia jeszcze kilka godzin, może nawet dni. Jego zdaniem czas, kiedy należy orzec zgon, to niekiedy kwestia subiektywnego podejścia. Wspomina, że gdy był na studiach, resuscytację przerywało się po pięciu–dziesięciu minutach, zakładając, że dłuższe niedotlenienie oznacza nieodwracalne uszkodzenia mózgu. Dzisiaj jednak specjaliści od reanimacji wiedzą, że można powstrzymać obumieranie mózgu i innych narządów, nawet jeśli serce się zatrzyma. Rozumieją, że pomaga w tym obniżenie temperatury ciała – to, co się w sposób naturalny przydarzyło Gardellowi Martinowi, a co robi się rutynowo na niektórych oddziałach ratunkowych przed przystąpieniem do resuscytacji. Wiedzą, że konieczna jest wytrwałość, zwłaszcza jeśli szpital dysponuje urządzeniami, które regulują nacisk na klatkę piersiową. W przyszłości pomagać będą środki chemiczne, reduktory, np. jodki.

Parnia porównuje rozwój resuscytacji do rozwoju lotnictwa. Kiedyś wydawało się, że ludzie nie są zdolni do latania, aż w 1903 r. bracia Wright wzbili się w powietrze. I wystarczyło 66 lat, by
od tego 12-sekundowego lotu dojść do lądowania na Księżycu. Uważa, że w przypadku metod resuscytacji postęp jest równie spektakularny. Jeśli idzie o odwracalność śmierci, to zdaniem Parni znajdujemy się na etapie dawnych płatowców.

Mimo to lekarze już są w stanie wyrwać życie z objęć śmierci. Coś takiego zdarzyło się w Nebrasce na oddziale położniczym Methodist Women’s Hospital tuż przed południem 4 kwietnia 2015 r.,
w przeddzień Wielkanocy, gdy przez cesarskie cięcie przyszedł na świat noworodek płci męskiej Angel Pérez. Angel żyje, bo lekarze potrafili przez 54 dni utrzymać w działaniu ciało jego matki, której mózg obumarł. Dzięki temu przyszedł na świat jako normalny noworodek o wadze 1300 g. Coś zwyczajnego, choć równocześnie cud. Wymodlone przez jego dziadków milagro.

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama