Reklama

W chłodną noc z 5 na 6 grudnia 2012 r. wraz z kilkuset innymi osobami przyszła pod wieżę Space Needle, jak igła wbijającą się w niebo nad amerykańskim Seattle. Gdy wybiła północ, wszyscy wyjęli z kieszeni marihuanowe skręty, po czym świętując nowe przepisy stanowe, zanurzyli się w chmurze konopnego dymu. Prawdę mówiąc, trochę to prawo nagięli – posiadanie niemal do 30 gramów to jedno, palenie na ulicy – co innego. Policja była jednak łaskawa – w okólniku, który kilka tygodni wcześniej wyciekł do internetu, nakazywała funkcjonariuszom ograniczenie się do słownej reprymendy. Tak oto joint zrównany został z niewinną puszką piwa, a stan Waszyngton wyprzedził w lidze liberałów Holandię, której obywatele od lat mogą palić skręty w licencjonowanych coffee shopach.

Reklama

Jeśli wierzyć Herodotowi, pierwsze coffee shopy powstały jednak nie w Amsterdamie, a na ziemiach opanowanych przez Scytów, koczowniczy lud znad Morza Czarnego. Jak relacjonował Grek, rozpalali oni w szałasach ogniska, do których wrzucali liście i nasiona konopi. Powstawała wówczas łaźnia parowa, a Scytowie „wyli z przyjemności”. Wyjącą z podobnej przyczyny Darby Hageman i Scytów dzielą niemal trzy tysiąclecia. Wyjątkowo burzliwe, bo niewiele rzeczy budziło w historii tyle kontrowersji co środki odurzające. Różnymi sposobami – wdychając, wciągając, pijąc, paląc czy żując – zażywały je wszystkie ludy świata. Może poza Inuitami – im natura poskąpiła sąsiedztwa roślin o stymulujących właściwościach.

Konopna wigilia

Nie potrafimy ustalić, gdzie dokładnie człowiek zetknął się z konopiami po raz pierwszy. Ale za każdym razem, gdy napotykał na swojej drodze Cannabis sativa w którejkolwiek z odmian, szybko ją oswajał. Z konopi robiono przede wszystkim olej i włókna. Te ostatnie były mocne i twarde, lepiej niż len nadawały się więc do wytwarzania ubrań, sznurów, żagli. Konopie to najlepsze włókno, jakie zna ludzkość. Jeśli uszyjesz sobie z nich koszulę, nawet twoje wnuki jej nie znoszą. Marihuana często rosła w ogródkach imigrantów. Gdy chcieliśmy ją wyrwać, pojawiał się właściciel ze strzelbą. Krzyczał: To moje ciuchy na następną zimę! – wspominał na początku XX w. Harry J. Anslinger z Federalnego Biura ds. Narkotyków, człowiek, który wiele lat później doprowadził do niemal stuletniego zakazu palenia konopi. Zanim to się jednak stało, poznali ją Azjaci od Chin, przez Ałtaj, dzisiejszy Afganistan, aż do Bliskiego Wschodu, a także Europejczycy. Z czasem wszyscy oni zorientowali się, że konopie to nie tylko włókna. – Siemieniŏtka, inaczej kōnopiŏtka, to zupa, którą ciągle się na Śląsku jada. U mnie w domu też – mówi Szczepan Twardoch, pisarz z Górnego Śląska. – Jest gorzko-słona w smaku, postna, bo bez tłuszczu zwierzęcego, dzieci nienawidzą jej smaku, niektórzy dorośli również, a ja – uwielbiam. Je się ją z krupami pogańskimi, czyli kaszą gryczaną. Żadnych właściwości psychoaktywnych nie stwierdziłem.

Ani zgromadzeni przy wigilijnych stołach Ślązacy, ani mający podobny przepis Bałtowie czy Rosjanie nie „wyją z przyjemności”, bo w ich zupie są jedynie nasiona. Drobne i okrągłe, smakują zresztą zupełnie jak słonecznik. Co innego liście, łodygi czy żywica wydzielana przez żeńskie kwiaty zawierające kannabinoidy. Jak zauważa Sara Benetowa, autorka często cytowanej pracy magisterskiej z lat 30. ub. wieku poświęconej konopiom, wykrycie narkotycznych składników tej rośliny nie wymagało od człowieka pierwotnego wielkiego wysiłku. Wystarczyło przypadkiem wrzucić ją do ognia, by zwrócić uwagę na działanie wdychanego aromatu. Tak narkotyzować nauczyli się zapewne Scytowie, a za nimi – a może też przed nimi – i inne ludy. Przywołajmy jeszcze raz Benetową: Narkotyki nie tylko zaspokajają tam potrzeby upodlania czy zboczenia jednostek, ale co ważniejsze, odgrywają niekiedy poważną rolę w życiu zbiorowym, a przez to wpływają na kulturę duchową i społeczną tych ludów. Przykładów tego stanu rzeczy jest bez liku. Plemiona Baszylange i Baluba z terenów dzisiejszej Angoli paliły konopie, by się socjalizować. Żarliwe modły islamskich derwiszy związane były niewątpliwie z wykorzystaniem psychoaktywnych właściwości tychże. Konopie były jednym z drugoplanowych bohaterów Baśni tysiąca i jednej nocy – czy to w formie haszyszu, czy płynnego bhangu. Swoje z konopi wycisnęła też ludowa medycyna. Jeśli wierzyć relacjom etnologów, pomagały na: bóle zębów i głowy, febrę, choroby skóry, bóle porodowe, konwulsje, robiło się z nich opatrunki. American Dispensary, XIX-wieczny zielnik, dodaje do listy chorób także reumatyzm, tężec, depresję. W XXI w. z kolei w krajach o łagodniejszych przepisach dopuszcza się ich użycie w leczeniu astmy.

Encyklika kokainowa

Ludy południowoamerykańskie, zwłaszcza te zamieszkujące podnóże Andów, od tysiącleci wykorzystują liście krasnodrzewu pospolitego, czyli koki. Początkowo roślina rosła tylko po wschodniej stronie gór, z czasem rozprzestrzeniła się i stała symbolem całego kontynentu. Tłumiła apetyt, wzmacniała wytrzymałość, pobudzała do długiej pracy. Na uprawie koki opierało się całe lokalne rolnictwo, a zawarte w niej substancje odżywcze pozytywnie wpływały na tubylczą dietę. Przypisywano jej boskie właściwości. Nauka wyjaśniła potem, że tak, a nie inaczej działała na żującego liść zawarta w niej kokaina. Stosowane w postaci nieprzetworzonej narkotyki przyjmowane były głównie doustnie i ich stężenie w mózgu nie osiągało wysokich wartości. Z czasem technologia umożliwiła jednak zwiększenie stężenia, a więc i szkodliwości narkotyku. – Naturalna fermentacja alkoholowa prowadzi do otrzymania produktów o stężeniu zwykle poniżej 12 proc. etanolu. Wprowadzenie destylacji zwiększyło tę granicę do 95 proc., a w praktyce do używania spirytualiów 40–50-procentowych – tłumaczy psychofarmakolog, prof. Jerzy Vetulani. – Kokaina z żutego liścia krasnodrzewu wspomagała fizycznie i umysłowo górali żyjących w atmosferze o niskiej zawartości tlenu. Wyciąg alkoholowy z liści koki – Vin Mariani – był napojem używanym w XIX-wiecznej Europie tak jak dziś red bull. Proszek krystaliczny wwąchiwany lub rozpuszczany i podawany dożylnie był z kolei środkiem bardzo silnie uzależniającym i niebezpiecznym, podobnie jak crack – palona wolna zasada kokainy. Namiętnym użytkownikiem Vin Mariani był papież Leon XIII, który zasłynął encykliką Rerum novarum. Jak wyjaśnia prof. Vetulani, Vin Mariani było ekstraktem liści koki w czerwonym winie i zawierało do 100 mg czystej kokainy w kieliszku. A więc jedno z większych dzieł myśli społecznej Kościoła, wprowadzające idee chrześcijańskiej polityki społecznej jako odpowiedzi zarówno na marksizm, jak i dziki kapitalizm, było stworzone przez wspaniały mózg dodatkowo stymulowany kokainą! – konkluduje naukowiec.

Fałszywi przyjaciele

Chociaż konopie mogą rosnąć w wielu ekosystemach, a i inne naturalne używki odegrały ważną rolę w wielu kulturach, to jednak – jak zauważa Richard Davenport-Hines w Odurzonych. Historii narkotyków 1500–2000 – centralne miejsce w historii narkotyków trzeba przyznać innej roślinie – makowi lekarskiemu. Produkowane z niego opium to najstarsza używka, z jaką miał do czynienia człowiek. Trudno powiedzieć, gdzie i w jaki sposób odkrył, że mleczny sok wydzielany przez jeden z gatunków maku wpływa – jak określi to medycyna po paru tysiącleciach – na funkcje ośrodkowego układu nerwowego. Grunt, że udomowił tę roślinę prawdopodobnie około 8 tys. lat temu gdzieś w basenie Morza Śródziemnego. Być może pierwszy był Egipt, o czym świadczyłyby zapisy na słynnym papirusie Georga Ebersa z 1550 r. p.n.e. Dokument jest instrukcją przygotowywania kilkuset preparatów, w skład których wchodzi właśnie opium. Zastosowanie szlachetne, bo medyczne, ze środkiem uspokajającym dla dzieci włącznie. Inne źródła wspominają o opium jako środku przeciwbólowym. Pewnie właśnie z powodu bólów brzucha opium zaczął stosować rzymski cesarz Marek Aureliusz. I choć władca zażywał narkotyk przez większą część swojego życia, jego nadworny lekarz, Claudius Galenus, utrzymywał, że potrafił się kontrolować i nie popadł w nałóg.

Mniej rozsądku i szczęścia mieli na przestrzeni lat inni miłośnicy opium, które poprzez angielskie placówki handlowe w krajach arabskich trafiło najpierw do Europy, a potem dalej, do brytyjskich zamorskich kolonii. Choć oficjalnie traktowane jako lek, miało uśmierzać nie tylko ból fizyczny budujących zamożność Londynu czy Paryża, ale także stłumić ich egzystencjalne rozterki. Medycyna, opierając się na ustaleniach antycznych medyków, widziała w opiatach środki na ożywienie i poprawienie nastroju. Podchodzono do nich wyjątkowo entuzjastycznie, jak walijski lekarz John Jones, który na przełomie wieków XVII i XVIII namawiał do systematycznego przyjmowania opium. Lista dolegliwości, którym miało przeciwdziałać, była jeszcze dłuższa niż w przypadku konopi. Musiało minąć kilka wieków, by odkryto w nim „fałszywego przyjaciela”, jak opisał je Samuel Johnson, autor jednego z pierwszych słowników języka angielskiego. Około roku 1800 ryzyko związane z uzależnieniem się od opium było już znane równie dobrze jak jego dobroczynne właściwości. Na wygranie wojny z narkotykiem było już jednak za późno. Międzynarodowa sieć dostaw zapewniała odpowiednią jego podaż. Trzeba było poszukać innych rozwiązań. Jednak gdy w 1804 r. Niemiec Friedrich Sertürner przygotował po raz pierwszy morfinę, nie wiedział, że wpada z deszczu pod rynnę. Lek, który miał pomóc uzależnionym od opium, sam uzależniał nie mniej. Z zadziwiającą krótkowzrocznością przemysł medyczny powtórzył ten schemat w przyszłości. Aby wyzwolić narkomanów z pęt morfiny, w 1897 r. w fabryce Bayera zsyntetyzowano diacetylomorfinę. Niemieccy naukowcy byli tak zachwyceni swoim odkryciem, że produkt ochrzcili mianem heroiny. W tym samym czasie w laboratorium trwały prace nad łagodniejszym środkiem przeciwbólowym – aspiryną. Niepozorna tabletka nie miała jednak szans z silniejszym środkiem, który rok później trafił jej kosztem na rynek. Musiało minąć kilkanaście lat, by świat uzmysłowił sobie, że coś poszło nie tak. W 1924 r. Kongres Stanów Zjednoczonych zakazał importu i sprzedaży heroiny. Za późno – 98 proc. narkomanów z Nowego Jorku zdążyło już się na nią przerzucić.

Mniej więcej w tym samym czasie głośno stało się o pewnym amerykańskim idealiście szwajcarskiego pochodzenia, wspomnianym na początku Harrym N. Anslingerze. Był człowiekiem z misją, której się poświęcił, gdy jeden z najlepszych bilardzistów w jego mieście zmarł z powodu uzależnienia od opium. Anslinger piął się po szczeblach kariery w administracji państwowej, by w końcu stanąć na czele głównego organu ds. walki z narkotykami. Jego decyzje miały znaczący wpływ na to, jak używki postrzegała nie tylko Ameryka, ale i cały świat. – Przy zderzeniu kultur pewne substancje psychotropowe mogą być asymilowane przez obcą kulturę, a inne nie. W warunkach globalizacji substancje, które nie uzyskały akceptacji kultury amerykańskiej, charakteryzującej się wysokim poziomem imperializmu moralnego opartego na fundamentalizmie chrześcijańskim, są oficjalnie odrzucane przez cały świat – mówi prof. Vetulani.

Ikar na halucynogenach

W zeszły piątek, 16 kwietnia 1943 r., zmuszony zostałem przerwać pracę w laboratorium i wczesnym popołudniem pojechałem do domu, jako że poczułem niezwykłe pobudzenie w połączeniu z niewielkimi zawrotami głowy. W domu położyłem się i zapadłem w całkiem przyjemny stan odurzenia, charakteryzujący się ekstremalnie ożywioną wyobraźnią. Wpis o takiej treści trafił do dziennika dr. Alberta Hofmanna z Bazylei, a substancją, dzięki której umysł zaczął płatać mu figle, było LSD – psychoaktywna pochodna ergoliny wyprodukowana ze sporyszu. Hofmann wcale nie planował jej zażyć. Stało się to przypadkiem. Dziś wiemy, że miał do czynienia z jednym z najsilniej działających halucynogenów, jakie znamy. Jego dawki ważone są w mikrogramach (zamiast miligramów), a tylko jeden procent przyjętej substancji dociera do mózgu. Odkrycie Hofmanna miało zrewolucjonizować psychiatrię. Swoje plany wobec niego miały też amerykańskie wojsko i CIA. I pewnie skończyłoby się na mniej lub bardziej udanych eksperymentach nad możliwościami kontroli ludzkiego umysłu, gdyby nie fakt, że substancja wpadła w ręce hipisów. Stała się symbolem całego pokolenia i jego stylu życia, tak znienawidzonego przez ówczesny establishment, z prezydentem Richardem Nixonem na czele. Wprawiono w ruch potężną machinę propagandową. LSD miało powodować falę samobójstw ludzi rzekomo przekonanych o tym, że potrafią latać. Pisano, że może wywoływać uszkodzenia genetyczne. Zresztą dotyczyło to nie tylko LSD, ale również całej masy innych halucynogenów. Narkotykowa prohibicja umacniała się. – Mechaniczna zasada, że wszystko to, co jest zakazane prawem, jest totalnie złe, a wszystko inne – dopuszczalne, robi wiele szkód. Za najważniejszą cechę określającą szkodliwość narkotyku uważa się jego zdolność wywoływania uzależnienia – chronicznej choroby mózgu o fatalnych konsekwencjach społecznych i – często – zdrowotnych – mówi prof. Vetulani. Tolerancja na działanie narkotyków jest u każdego inna. Uzależnienie fizyczne w przypadku opiatów często prowadzi do wzrostu odporności na ich działanie. Rosną więc przyjmowane dawki, a tym samym – pomijając morfinę – ryzyko przedawkowania. Innym problemem, na który zwraca uwagę prof. Fiona Measham, kryminolog z Uniwersytetu Durham, jest przestępczość, jaką generują środowiska uzależnionych, szczególnie od substancji wstrzykiwanych. Jest jeszcze jeden narkotyk warty wspomnienia. Do kilkunastu procent Amerykanów deklaruje w ankietach stosowanie derbisolu. Dużo jak na substancję, której nauka nie poświęciła niemal żadnej uwagi. – W XXI w. coraz częściej widzimy nasze ciało jako chemiczny układ i chętniej na niego wpływamy, dodajemy nowe substancje, by sprawdzić, co się stanie – stwierdził kilka miesięcy temu w radiu BBC prof. John Mills z Centrum Historii Zdrowia i Opieki Zdrowotnej w Glasgow. I pewnie ma rację, choć w przypadku stosowania derbisolu motywy są raczej inne. Wymyślono go, by sprawdzić prawdomówność ankietowanych na temat narkotyków. Tak, tak – derbisol nie istnieje.

Opium dla chin

Choć dziś wydaje nam się, że palenie opium to element tradycyjnej chińskiej kultury, obyczaj ten trafił do Państwa Środka dopiero w XVII w. – za sprawą kompanii kolonialnych. Świadomi związanych z opium zagrożeń Brytyjczycy handlowali nim tylko na eksport, sprzedając głównie do Chin. Tamtejsze władze walczyły z plagą narkomanii, zakazując handlu i niszcząc zapasy narkotyku. Militarnymi interwencjami (wojny opiumowe) Brytyjczycy zawsze wymuszali jednak wolny obrót swoim opium.

Reklama

Wyspa konopi

Konopie indyjskie na Jamajkę przywieźli indyjscy lub arabscy niewolnicy sprowadzani przez Anglików, Holendrów, Francuzów. W XX w. marihuana stała się sakramentem jednego z najbardziej nietypowych ruchów religijnych, który się tam narodził. Rastafari wierzą, że do ziemi obiecanej mają ich zaprowadzić nauki cesarza Hajle Sellasje I, byłego władcy Etiopii. Marihuanę palą w trakcie religijnych rytuałów. To właśnie krzak konopi był ich zdaniem Drzewem Życia w Raju. Choć posiadanie marihuany jest na Jamajce nielegalne, w spisie powszechnym z 2001 r. 24 tys. obywateli zadeklarowało przynależność do ruchu rastafari. Skupiska wyznawców tej religii znajdują się także w Afryce, Wielkiej Brytanii i USA.

Reklama
Reklama
Reklama