"Ludziom do życia potrzebna jest ziemia." Pęknięte serce Afryki [REPORTAŻ]
W tym pięknym zakątku Afryki nie brakuje opadów, jezior, żyznych wulkanicznych gleb, bujnej przyrody. Ale równocześnie jest to jeden z najgęściej zaludnionych obszarów naszej planety. Rozpaczliwa konkurencja o ziemię i inne zasoby naturalne – między różnymi grupami ludzi, a także między ludźmi a dzikimi zwierzętami – stała się zarzewiem niesłychanych gwałtów i przemocy. Jak rozwiązać te konflikty? Czy jest szansa na ocalenie przyrody?
Mwami był kiedyś kimś w rodzaju króla. Jego władza była niekwestionowana. Od 1954 r., tak jak ojciec i dziad, przewodził plemieniu Bashali zasiedlającemu pagórkowatą okolicę na wschodzie Demokratycznej Republiki Konga (DRK). Nazywa się Sylvestre Bashali Mokoto, ale inni wodzowie zwracali się do niego zwyczajnie, per doyen, czyli senior.
Przez większą część dorosłego życia Mwami przyjmował wszystkich, którzy przybywali do dystryktu. Przybysze przynosili mu w darze bydło i inne prezenty, zaś on w zamian, według swego uznania, nadawał im działki ziemi. Dziś wódz siedzi na zakurzonej kanapie w jakiejś budzie w Gomie. Region znalazł się w samym środku katastrofy humanitarnej, która trwa już ponad dekadę. Wschodnie Kongo zaludniają tysiące przedstawicieli ludów Tutsi, Hutu i Hunde rywalizujących o tę samą ziemię, którą uważają za własną. Różne grupy zbrojne próbują opanować tereny siłą, wędrowni pasterze szukają wolnych pastwisk dla swoich trzód, tłumy uchodźców starają się znaleźć dla siebie miejsce do jakiegokolwiek życia. Parę lat temu przedstawiciel zbuntowanej armii zagarnął 80-hektarowy majątek mwami i zmusił go, by przeniósł się do tej nędznej nory w Gomie.
Goma jest jak mrowisko, w które ktoś wetknął kij. Jeszcze dwie dekady temu miasto liczyło 50 tys. mieszkańców. Dziś ludzi jest tu 20 razy więcej. Uzbrojeni mężczyźni w mundurach wałęsają się po nędznych, nieoświetlonych ulicach. Nikt nie odważy się im sprzeciwić. Z otaczających lasów płynie do miasta strumień ludzi wiozących ogromne paki z węglem drzewnym na rowerach lub chukudu, czymś w rodzaju drewnianej bagażowej hulajnogi. Na północy dymi wulkan Nyiragongo. W 2002 r. posłał na Gomę potoki lawy, które zalały handlową dzielnicę miasta. Na południu wrze srebrny kocioł jeziora Kiwu. Jego wody są tak nasycone dwutlenkiem węgla i metanem, że zdaniem niektórych naukowców istnieje groźba erupcji gazów, której skutkiem byłaby zagłada całej ludności Gomy i okolic.
Mwami, podobnie jak wielu innych, mniej uprzywilejowanych, nie widzi wyjścia. Nie utracił jednak monarszej wyniosłości w spojrzeniu. Mimo to, i mimo błyszczących spinek w mankietach oraz wypielęgnowanej szpakowatej brody, nie jest tu, w Gomie, żadnym wodzem. Jest Sylvestrem Mokoto, człowiekiem, którego fala rzuciła w to rozwścieczone mrowisko i który nie ma już żadnej ziemi do nadawania komukolwiek. A ja, jego gość, nie przynoszę mu żadnych darów, mam tylko kłopotliwe pytania. – Oczywiście, że moja władza uległa znacznemu ograniczeniu – prycha mwami. – Jak się można sprzeciwiać ludziom z karabinami?
W tym zakątku Afryki Wschodniej skończyło się panowanie tradycyjnych mwami. Od kilkudziesięciu lat rządzi tu przemoc. Przyniosła dziesiątki tysięcy zabójstw i uprowadzeń w północnej Ugandzie, zagładę miliona ludzi w Rwandzie i Burundi, lata chaosu we wschodnim Kongu. Ostatnią z tych wojen zaczęto nazywać wielką wojną afrykańską, ponieważ zaangażowało się w nią wiele państw ościennych, a liczbę ofiar (przyczyną śmierci były głównie choroby i głód) szacuje się na 5 mln z górą, co czyni konflikt najkrwawszym od czasów II wojny światowej.
Jeśli wymaże się z mapy granice Ugandy, Demokratycznej Republiki Konga, Rwandy, Burundi i Tanzanii, widać, że te odrębne organizmy polityczne łączy krajobraz ukształtowany przez siły tektoniczne. Układ Wielkich Rowów Afrykańskich odcina róg Afryki od reszty kontynentu – po zachodniej stronie pęknięcia zostaje nubijska płyta tektoniczna, która oddala się od leżącej po stronie wschodniej płyty somalijskiej; rów rozwidla się w północnej części, obejmując odgałęzieniami z dwóch stron Ugandę.
Jedno z tych odgałęzień to Wielki Rów Zachodni. Stoją nad nim góry Wirunga i masyw Ruwenzori, a na dnie leży łańcuch wielkich jezior. Jednym z nich jest Jezioro Alberta. To geologiczne pęknięcie ma długość blisko 1500 km. Jest to obszar wyżynnych lasów, gór, sawann, jezior i mokradeł, a jego przyroda odznacza się wyjątkową bujnością i ogromnym bogactwem gatunkowym. Żyją tu goryle, okapi, lwy, hipopotamy, słonie, dziesiątki gatunków rzadkich ryb i ptaków. Nie można też nie wspomnieć o obfitości surowców mineralnych, począwszy od złota i cyny, a na rudach tantalu i niobu, metali niezbędnych do produkcji m.in. mikroprocesorów, kończąc. W XIX stuleciu dotarli tu w poszukiwaniu źródeł Nilu odkrywcy europejscy, m.in. David Livingstone i John Hanning Speke. Bogactwo roślinności i dostatek wody wzbudzały zachwyt. Jak pisze francuski historyk Afryki Jean-Pierre Chrétien, wielkie jeziora w sercu czarnej Afryki wprost olśniły białych.
Paradoksem jest to, że obfitość bogactw Wielkiego Rowu Zachodniego stała się przyczyną ich względnego niedostatku. Żyzna wulkaniczna gleba, dostatek opadów, bogactwo przyrodnicze i brak komarów oraz much tse-tse (ze względu na wyniesienie nad poziom morza), a co za tym idzie brak przenoszonych przez te owady chorób, przyciągały ludzi od dawna. W miarę jak gęstość zaludnienia rosła, trzebiono kolejne obszary puszcz, aby zapewnić ziemię uprawną i pastwiska dla bydła. Już w XIX w. ten raj, który ukazał się oczom odkrywców, nękała jedna wątpliwość: czy ziemi wystarczy dla wszystkich?
Człowiek podejrzewany o to, że zabił lwy, siedzi na brzegu Jeziora Jerzego pogrążony wraz z innymi hodowcami bydła w partii gry planszowej omweso. Na mój widok przerywa, przedstawia się jako Eirfazi Wanama i tłumaczy, że nie może mi podać swego wieku ani liczby dzieci. – My, Afrykanie, nie liczymy swego potomstwa, bo wy, muzungu, nie chcecie, byśmy się tak rozmnażali – oświadcza. Muzungu to w tej części świata slangowe określenie białego człowieka. Wanama uśmiecha się chytrze i mówi: – Może pan pytać bez ogródek. Zabito tu jakieś lwy, a strażnicy parkowi wyciągnęli mnie w nocy z łóżka i aresztowali.
Pod koniec maja 2010 r. dwaj strażnicy ugandyjskiego Parku Narodowego Królowej Elżbiety zobaczyli krążące sępy mniej więcej pół kilometra od wioski Hamukungu (w której mieszka Wanama). Jak się okazało, ptaki wypatrzyły pięć martwych lwów. W pobliżu leżały dwie krowy nafaszerowane izocyjanianem metylu – niebieskawą trującą substancją stosowaną jako środek owadobójczy. Śledztwo wskazało na Wanamę jako sprawcę. Drugi podejrzany ulotnił się. – Przetrzymali mnie dobę, a potem puścili. Ja stąd nie uciekam – deklaruje Wanama. Wioska Hamukungu leży na terenie parku narodowego, a lwy są jego główną atrakcją turystyczną. Liczebność tutejszej populacji zmniejszyła się o 40 proc. w ciągu ostatnich 10 lat. – W wiosce przybywa ludzi, a także bydła – tłumaczy Wilson Kagoro, społeczny strażnik parku. – Gdy nocą ludzie zapuszczają się na teren parku (nielegalnie), by wypasać bydło, zdarza się, że lwy pożerają krowy. A to wywołuje kroki odwetowe. Na moje pytanie, jak to możliwe, że tylu ludzi utrzymuje się na takim skrawku ziemi, Wanama mówi: – Tylko dzięki bożej pomocy. Ustanowienie tu parku narodowego uczyniło z nas nędzarzy. Ludziom do życia potrzebna jest ziemia.
Park Królowej Elżbiety utworzono w 1952 r. dla ochrony obszarów o największej na ziemi biomasie dużych ssaków na jednostkę powierzchni, co podkreśla Andrew Plumptre, który w ramach organizacji Wildlife Conservation Society kieruje programem ochrony Wielkiego Rowu Zachodniego. Niepokoje polityczne i społeczne w regionie utrudniają jednak ochronę przyrody. Zarówno kłusownicy, jak i zdesperowani wieśniacy dziesiątkują populacje słoni, hipopotamów czy lwów. Od założenia Parku Królowej Elżbiety do roku 1980 liczebność słoni na jego terenie spadła z 3 tys. do 150 sztuk.
Park Narodowy Wirunga we wschodnim Kongu, najstarszy w Afryce, założony w 1925 r., należy do najbardziej zagrożonych. Na jego terenie osiedliło się już mnóstwo ludzi. Pejzaż, w którym niegdyś dominowały wielkie ssaki, dziś robi wrażenie opustoszałego. Domki dla turystów są zrujnowane. Po rwandyjskiej masakrze w 1994 r. większa część terytorium parku jest zamknięta dla ruchu turystycznego.
Toczy się tu wojna. Rodrigue Mugaruka jest naczelnikiem straży parkowej rejonu Rwindi, środkowego sektora Wirungi. W 1997 r., jako dziecko, walczył w powstaniu, które obaliło wieloletniego prezydenta Konga (kraj nosił wówczas nazwę Zair) Mobutu Sese Seko. W próżni politycznej, która powstała po obaleniu Mobutu, we wschodniej części kraju doszło do rywalizacji różnych ugrupowań zbrojnych o tutejsze zasoby: złoto, węgiel drzewny, cynę, tantal i niob. Dziś Mugaruka walczy z partyzantami, tzw. Mai-Mai, kontrolującymi nielegalne rybołówstwo i produkcję węgla drzewnego w wioskach na obszarze parku. Kontrolę nad swoim sektorem przejął od żołnierzy kongijskich, którzy mieli walczyć z partyzantami. Ponieważ rząd zalegał z wypłatą żołdu, głodni żołnierze zabijali dzikie zwierzęta na mięso.
Wysiłki Mugaruki na rzecz wymuszenia przestrzegania prawa są niezbyt mile widziane przez tysiące uchodźców z terenów ogarniętych wojną, którzy osiedlili się na terenie parku. W rybackiej wiosce Vitshumbi strażnik rozkazał zniszczyć sieci, porąbać, polać naftą i podpalić kilkanaście łodzi, z których prowadzono połowy, a także spalić wiele worków nielegalnie pozyskanego węgla drzewnego. Wszystko to na oczach rozżalonych mieszkańców. Kutrem, na którym widać ślady kul, przewozi nas do wioski Lulimbi, skąd samochodami wyruszamy nad rzekę Ishasha na granicy z Ugandą. Od 1976 r. wybito tu na mięso 96 proc. populacji hipopotamów. Później udajemy się do oddziału parku Mount Tshiaberimu, gdzie uzbrojone patrole chronią non stop 15 goryli wschodnich nizinnych. Pilnują ich przed partyzantami i wieśniakami, których dodatkowo buntują niektórzy politycy głoszący, że teren parku należy zagospodarować rolniczo.
Rodrique Mugaruka wie, że znalazł się na celowniku. Na muszkę wzięli go partyzanci Mai-Mai i kongijscy biznesmeni, którzy ich finansują. – Chcą nas przepędzić z parku – mówi naczelnik straży. – Gdy konfiskujemy jakąś łódź i sieci, biznesmeni mówią partyzantom: „zanim następny raz zarzucimy sieci, musicie zabić strażnika”. Trzech moich ludzi zginęło na jeziorze. A jeśli wziąć pod uwagę cały region, śmierć poniosło ponad 20 strażników.
W styczniu ludzie Mugaruki wpadli w zasadzkę bojówkarzy na drodze wiodącej przez środek parku. Dostali się w ogień granatników. Zginęło trzech strażników i pięciu żołnierzy kongijskich. A do władz wkrótce dotarła petycja z podpisami 100 tys. wieśniaków domagających się zmniejszenia powierzchni Parku Narodowego Wirunga o blisko 90 proc. Wnioskodawcy dali rządowi trzy miesiące na oddanie im ziemi, która – jak twierdzą – prawnie im się należy. Jeśli to nie nastanie, zagrozili, że wkroczą i zagarną ziemię siłą.
Chcemy ziemi! Mój rozmówca przedstawia się jako Charles. Ma 24 lata i siedzi z maczetą w dłoni na świeżo ściętym pniu. Nie jest stąd, czyli z Rezerwatu Leśnego Kagombe w Ugandzie. A może i stąd? Przecież dekretem prezydenckim wstrzymano eksmisję tych, którzy nielegalnie osiedlili się w rezerwatach. Charles twierdzi, że mieszkańców Kagombe odwiedził minister. – Powiedział nam, że możemy tu nadal żyć – mówi z uśmiechem. Zbliżają się wybory, minister i jego kolesie muszą dbać od przychylność wyborców, a tym najlepiej obiecać ziemię.
Charles i paru innych młodych ludzi zamieszkali w lesie w 2006 r. – Żyliśmy w gospodarstwie moich dziadków, ale tam było za dużo ludzi. Usłyszeliśmy, że tu można dostać ziemię za darmo – opowiada. W Kagombe osiedliło się już wcześniej napływowe plemię Bakiga. Gdy przedstawiciele władz próbowali ich usunąć, prezydent Ugandy Yoweri Museveni przed wyborami wydał dekret zakazujący eksmisji. Następnie kilku polityków lokalnych zaczęło zachęcać przedstawicieli miejscowego plemienia Banyoro, do którego należy Charles, by zajęli fragment lasu, bo inaczej jedynymi mieszkańcami Kagombe staną się ludzie napływowi.
Charles i jego znajomi zajęli więc mniej więcej trzy hektary lasu i zaczęli go rąbać. Zbudowali chaty kryte, drogę i kaplicę. Posadzili kukurydzę, banany, maniok i ziemniaki. Sprowadzili żony i zaczęli się rozmnażać. Dzisiaj Charles jest jednym z 3 tys. mieszkańców rezerwatu. Nikt z nich nie ma zamiaru się stąd wyprowadzać. – Jest tu nam bardzo dobrze – mówi. A tymczasem las zamienia się w zgliszcza, bo ludzie wypalają go, by uzyskać ziemię pod uprawę. Szkody są ogromne: Kagombe jest ważnym ogniwem szlaku wędrówek szympansów i innych zwierząt. Sarah Prinsloo z Wildlife Conservation Society podkreśla: – Stan populacji dzikich zwierząt w kilku sąsiednich parkach narodowych zależy od łączących je korytarzy takich jak las Kagombe. Zniszczenie środowiska skutkuje zmniejszeniem się liczebności zwierząt w całym regionie.
Jak to się stało, że ta kraina obfitości zamieniła się w dżunglę bezprawia? Jeśli się zagłębić w historię ludów zamieszkujących Wielki Rów Zachodni, okaże się, że panujące tu pojęcia na temat tożsamości etnicznej opierały się na błędnych przesłankach. Dane archeologiczne i językoznawcze wskazują na to, że już w 500 r. n.e. napłynęli tu pierwsi osadnicy z rozmaitych grup i stworzyli heterogeniczną społeczność używającą zbliżonych do siebie języków Bantu, utrzymującą się z uprawy ziemi i hodowli bydła. W XV w. powstały scentralizowane królestwa, jak na przykład Bunyoro i Rwanda, utworzyła się też odrębna klasa pasterzy, którzy odróżniali się od rolników ubiorem oraz sposobem odżywiania opartym na mleku, mięsie i krwi bydlęcej. Z czasem owi pasterze stali się arystokracją.
Europejskiego odkrywcę Johna Hanninga Speke’a, który dotarł na te tereny pod koniec XIX w., zdumiała doskonała organizacja tutejszych królestw, które miały swoje dwory i służby dyplomatyczne. Speke założył, że elita pasterska, znana pod nazwami Hima lub Tutsi, to „wyższa rasa”, lud pochodzenia nilotyckiego (z obszarów dzisiejszej Etiopii), który najechał obszar wielkich jezior afrykańskich i podbił miejscowe rolnicze ludy Bantu, jak Iru czy Hutu, które odkrywca uznał za „niższe”. – Wysoko zorganizowane państwa kłóciły się z żywionymi wówczas przez Europejczyków przekonaniami o wrodzonej niższości intelektualnej Afrykanów – mówi archeolog Andrew Reid. Koncepcja inwazji ludów nilotyckich wyjaśniała istnienie cywilizowanych królestw w sercu Afryki. Problem z tą koncepcją był tylko jeden: była fałszywa.
Nie powstrzymało to jednak Tutsi i innych klas uprzywilejowanych przed przyjęciem teorii o własnym nilotyckim pochodzeniu za prawdziwą, bo tłumaczyły ich wyższość nad Hutu. Po podziale Afryki Wschodniej między europejskie mocarstwa w końcu XIX w. niemieccy i belgijscy kolonizatorzy gorliwie wykorzystali coś, co uważali za „naturalną” hierarchię społeczną, i wysługiwali się uprzywilejowaną mniejszością Tutsi.
Wbrew często przytaczanym różnicom fizycznym między dwiema grupami (Tutsi mają podobno być wyżsi, mieć jaśniejszą skórę i węższe wargi niż Hutu) przedstawicieli obu grup tak trudno od siebie odróżnić, że w 1933 r. Belgowie musieli wprowadzić dowody tożsamości, w których umieszczono informację o przynależności: właścicieli bydła o pewnych cechach fizycznych, w sumie 15 proc. ludności, uznano za Tutsi, a resztę – za Hutu. Zdarzało się, że członków tej samej rodziny kwalifikowano do różnych grup. Owe dowody tożsamości, oficjalne potwierdzenie systemu kastowego, w czasie rwandyjskiego ludobójstwa decydowały o życiu lub śmierci wielu osób. Gdy we wczesnych latach 60. XX w. państwa Afryki Wschodniej uzyskiwały niepodległość, konflikty między Tutsi a Hutu zaogniły się na tyle, że zaczęły się fale mordów.
Niemniej jednak ludobójstwo w Rwandzie miało nie tylko etniczne podłoże. Końcowe lata XX stulecia uświadomiły ludziom, że na obszarze Wielkich Rowów Afrykańskich nie wystarczy miejsca dla wszystkich. Alarmujący wzrost liczby ludności zbiegł się ze spadkiem cen kawy i herbaty w latach 80. Bieda wzmagała głód ziemi. Wprawdzie taka na przykład Holandia ma gęstość zaludnienia większą niż Rwanda w tamtym okresie, ale jej ludność karmi zmechanizowane, nowoczesne rolnictwo pozwalające na uzyskiwanie wysokich plonów. Tymczasem Rwanda uzależniona jest od tradycyjnych, ekstensywnych form gospodarowania, które oznaczają, że jeśli chce się mieć więcej żywności, trzeba zwiększyć obszar uprawy.
W połowie lat 80. każdy hektar ziemi nadającej się do wykorzystania (poza obszarem parków narodowych) był już uprawiany. Gospodarstwa dzielono między synów na coraz mniejsze działki. Następowało wyjałowienie gleby. Napięcie rosło. Ekonomiści belgijscy Catherine André i Jean-Philippe Platteau prowadzili w Rwandzie, jeszcze przed masakrą, badania dotyczące sporów o ziemię. Wynikało z nich, że coraz więcej gospodarstw nie jest w stanie wyżywić swoich członków. Natomiast prowadząc ankiety już po ludobójstwie, naukowcy często słyszeli Rwandyjczyków twierdzących, że „wojna jest konieczna, aby usunąć nadmiar ludzi i dostosować liczbę ludności do dostępnych zasobów ziemi”.
André i Platteau nie sugerują, że ludobójstwo było nieuchronną konsekwencją przyrostu liczby ludności, bo bez wątpienia do zabójstw podjudzali żądni władzy politycy. Niemniej jednak część naukowców jest przekonana, że podłożem masowych zabójstw był niedostatek ziemi. Mówiąc krótko, masakra dała bezrolnym Hutu pretekst potrzebny do zainicjowania wojny klasowej. Za gorliwość, za jaką działali zwykli, przeciętni rolnicy (...) odpowiada, przynajmniej po części, poczucie, że zbyt wielu ludzi żyje na zbyt małej powierzchni, a zmniejszenie liczby ludności da więcej ziemi tym, którzy przeżyją – pisał francuski historyk Gérard Prunier w książce The Rwanda Crisis: History of a Genocide (Kryzys w Rwandzie – historia ludobójstwa).
Miejscowość Shasha w kongijskiej prowincji Nord-Kivu to miejsce, gdzie krzyżują się szlaki rozmaitych uzbrojonych grup. Praktycznie wszystkie kopalnie kontrolują tam zbrojne bandy: bojówki Hutu lub Tutsi, oddziały Mai-Mai czy armii kongijskiej. Bandy na zmianę opanowują Shashę, regularnie, jakby w ramach jakiegoś makabrycznego grafiku. Kobieta imieniem Faida płacze bezgłośnie, gdy wspomina, co przydarzyło się jej rok temu. W ręku trzyma list od męża, w którym ten żąda, by wyniosła się z domu, bo obawia się, że mężczyźni, którzy ją zgwałcili, zarazili ją wirusem HIV.
Tamtego dnia Faida z plemienia Hunde zmierzała na odległy o półtorej godziny marszu targ w Minova. Na plecach dźwigała orzeszki ziemne. Kobieta miała wtedy 32 lata i sześcioro dzieci. Od 16 lat przemierzała tę drogę codziennie. Nie przyszło jej do głowy, że zostanie napadnięta w biały dzień. Napastników było trzech, z plemienia Hutu. Mężczyźni dali jej do wyboru: śmierć albo życie. Zaciągnęli ją na pastwisko. Straciła przytomność.
Dzisiaj mieszka z dziećmi u sąsiadów. Nie może pracować. Mąż wziął sobie drugą żonę. Uszkodzenia cielesne są poważne. – Bardzo mnie boli – mówi. – Załatwcie mi jakieś leki, błagam.
Shasha ma jakieś 10 tys. mieszkańców, dwa razy więcej niż w 1994 r. Jej dzieje są w miniaturze historią wschodniego Konga. Od wieków zamieszkiwali tu Hunde. Napływ Hutu nastąpił w latach 30. XX w.; sprowadzili ich kolonizatorzy belgijscy do pracy na plantacjach. Później, po rwandyjskiej masakrze z 1994 r., zjawiły się dodatkowe tysiące uchodźców Hutu. Spory o ziemię stawały się coraz gorętsze i coraz częściej rozstrzygano je z bronią w ręku. Znaczne zasoby bogactw mineralnych tylko pogarszają sytuację. Braki i obfitość występują tu obok siebie, podsycając pretensje i żądzę, rozpętując przemoc.
Prawniczka Marie Gorette ocenia, że ponad 800 kobiet z miejscowości zostało zgwałconych. Wiek ofiar: od 9 miesięcy do 80 lat. Pewnego popołudnia usiedliśmy wraz z nią w chacie, do której przychodziły kobiety jedna po drugiej i opowiadały o przejściach. Odette ma silną budowę, ubrana jest w sukienkę drukowaną w niebieski deseń. Ją spotkało to zaledwie 10 dni temu. 12-letni syn znalazł ją nieprzytomną na polu manioku, gdzie pracowała. Justine ma 28 lat. Została zgwałcona, gdy watażka kongijskich Tutsi Laurent Nkunda wysłał w 2008 r. oddziały CNDP do Shashy. Justine nie była jedyna – podobny los spotkał wiele jej krewnych i sąsiadek. Inna kobieta, 42-letnia, opowiada jak cztery lata temu bojówka kongijskich Tutsi wtargnęła do jej domu. Zabrali wszystkie oszczędności, a ją zgwałcili. – Nikt o tym nie wie – mówi. Zdaję sobie sprawę, że opowiada mi o tym, co ją spotkało, tylko dlatego, że liczy na pomoc z mojej strony.
W latach 1996–2008 w Kongu zgwałcono ok. 200 tys. kobiet. Tylko w roku 2009 i tylko w prowincjach Nord- i Sud-Kivu ten los spotkał ponad 8 tys. Podobnie jak rwandyjscy Hutu w 1994 r. próbowali ostatecznie wytępić Tutsi, atakując głównie kobiety i dzieci, tak napastnicy w Shashy uczynili swym celem właśnie kobiety. – Shasha leży na szlaku komunikacyjnym i jest najgorszym miejscem w całym regionie. Gwałt stał się rodzajem broni, której celem jest zniszczenie całego pokolenia – mówi Gorette.
Gdzieś w Rwandzie psuje mi się samochód. Gdy stoję, medytując nad parującym silnikiem, zatrzymuje się jakiś człowiek i proponuje, że podwiezie mnie te 100 km do Kigali. – Gdyby to było w Kongu, miałby pan duży kłopot – mówi ze śmiechem. Mężczyzna ma na imię Samuel. Pochodzi z rolniczej okolicy Rwamagana, ale zajmuje się stolarstwem. Według tutejszych norm Samuel ma małą rodzinę – tylko czwórkę dzieci. To idealna liczba – twierdzi. Szkoła kosztuje go 650 dol. od dziecka za semestr. – Uważam, że wykształcenie jest konieczne. Bez tego człowiek nie znajdzie pracy – uśmiecha się i dodaje: – Jestem optymistą. Rwandę czeka dobra przyszłość.
To jakiś cud, że kraj, który doświadczył potwornego ludobójstwa, po niecałych 20 latach jest miejscem budzącym nadzieję. Prezydent Rwandy Paul Kagame pokonał należących do Hutu przywódców masakry i stworzył rząd złożony z Tutsi, który jest od tamtej pory u władzy. Kagame zapewnił krajowi stabilizację i rozwój gospodarczy, ale są tacy, którzy uważają jego reżim za represyjną autokrację. Krytykuje się go za faworyzowanie mniejszości Tutsi, nieprzestrzeganie praw człowieka, prześladowanie dysydentów oraz zagarnianie surowców mineralnych ze wschodniego Konga.
Niemniej jednak nikt nie może zaprzeczyć, że Kagame legitymuje się długą listą sukcesów. Rwanda jest dziś jednym z najstabilniejszych państw w tej części Afryki. Drogi mają utwardzone nawierzchnie, jest czysto, rząd przedsięwziął ambitną kampanię ochrony resztek lasów.
Programy rządowe przewidują kształcenie byłych kłusowników w nowych zawodach i znajdowanie im alternatywnych środków utrzymania. Uchwalono prawo umożliwiające uzyskanie odszkodowania za bydło zranione lub zabite przez dzikie drapieżniki. W ramach reformy rolnej w 2008 r. przekazano biedakom setki tysięcy hektarów należących do obszarników. (Tu warto dodać, że zarówno prezydent, jak i jego wpływowi poplecznicy pozostają właścicielami ogromnych majątków ziemskich).
Inaczej niż w Ugandzie, gdzie prezydent Museveni ogłosił wysoki przyrost naturalny narzędziem budowania pozycji kraju, w Rwandzie propaguje się metody planowania rodziny ograniczające przyrost. Ale nawet jeśli stopa dzietności spadnie poniżej poziomu reprodukcji prostej, co ma nastąpić do roku 2050, ludność kraju i tak będzie trzykrotnie liczniejsza niż była przed masakrą 1994 r. 43 proc. Rwandyjczyków nie osiągnęło jeszcze 15. roku życia; 30 proc. to analfabeci; 81 proc. mieszka na wsi. Wykarmienie rosnącej szybko liczby ludności i równoczesna ochrona przyrody będą wymagały wymyślenia sposobu zwiększenia wydajności ziem uprawnych, a w tej części świata to bardzo trudne.
– Przeciętna rodzina liczy sześć osób i ma do dyspozycji niewiele ponad pół akra (0,2 ha) ziemi – wyjaśnia Pierre Rwanyindo Ruzirabwoba, dyrektor rwandyjskiego Instytutu Badań i Dialogu dla Pokoju. – A oczywiście dzieci zaraz będą miały swoje dzieci. Gdzie będą uprawiać żywność? Taki mały kawałek ziemi jest zwykle wyeksploatowany i wyjałowiony. Obawiam się, że za rogiem czeka nas następna wojna.
Robert Draper, 2012