Reklama

Jesteśmy bardzo szczęśliwi, że wokół naszego tytułu zgromadzili się tak ambitni ludzie z pasją. Wiemy, że codziennie borykają się z różnymi bolączkami, a mimo wszystko są nam wierni. Dziękujemy Wam za to i mamy nadzieję, że kolejnym razem wspólnie wybierzemy termin i miejsce. W końcu najlepiej byłoby się spotkać razem! Tymczasem przedstawiamy relację z tego, co działo się w pewien majowy weekend. Przygotował ją Jacek Dybol:

Reklama

Weekend z 23 na 25 maja przejdzie do historii tego portalu. W tym czasie bowiem odbyło się pierwsze Spotkanie Użytkowników Portalu, zorganizowane przez samych jego użytkowników

Pierwszy niepokój dopadł mnie tuż za miastem. Półtorej godziny wcześniej, przekręcając kluczyk w stacyjce samochodu, byłem od niego jeszcze zupełnie wolny. Najwyraźniej dorwał mnie gdzieś w korkach między Mitte a Neukoeln. A może dopiero w korkach w okolicach Schoenefeld? Prawdę rzekłszy, nie zorientowałem się kiedy.

Niepokój nie był jakiś uciążliwy. Właściwie, to nazywam go niepokojem tylko dlatego, że trudno znaleźć mi jakiś encyklopedyczny ekwiwalent dla uczucia, które zaczęło mnie drążyć i z którego obecności zacząłem sobie coraz bardziej zdawać sprawę, w miarę oddalania się od Berlina i zbliżania do Sielpi Wielkiej. Ekscytacja połączona z obawą przed nieznanym. Nieznanym? Raczej znanym nieznanym. A może nieznanym znanym. Pewna myśl tłukła się po głowie. Myśl, że właściwie, to jak to jest? Hakorn, Hollymania, Kalababa, Wichura, Adam_64, Fansi, Johann, Mariuszb, Pegaz, P1969, Ryza, Sokołowski, Wodnikag, ja... Wszyscy znamy się z portalu, czasem z imion, a czasem i z nazwisk. Znamy się...

Skoro tak, to dlaczego tego piątkowego popołudnia jechałem 600 kilometrów po to, by ich poznać?

Po drodze miałem wstąpić po Johanna. Mała wieś, na przedmieściach większego miasta. Szpaler drzew wzdłuż drogi, nierówny asfalt, bujające się przy podmuchach nadciągającej burzy łany strzelających już ku słońcu zbóż. Na jednej z przydrożnych lip dostrzegłem niebieski znaczek z żółtą muszlą. To ci dopiero! Johann mieszka przy szlaku jakubowym! Widok znajomego symbolu jakby odciął jednym mgnieniem wszystkie obawy. Byłem na szlaku. Byłem znowu na szlaku...

Niezwykle trudno, tak by nie zanudzić czytelnika, byłoby opisywać każdą chwilę z tych dwóch dni weekendowych. To pierwsze spotkanie z Johannem i jego rodziną stało się zdarzeniem, które każe mi opowiedzieć o tym weekendzie, skupiając się w opowieści bardziej na odczuciach, myślach, impresjach. Kolejne zdarzenia były bowiem jak spłonka w pocisku nimi wypełnionym.

Spotkanie z Johannem i jego rodziną było niezwykle naturalne. Serdeczne serdecznością łączącą ludzi, którzy dobrze się znają, tylko od dłuższego czasu się nie widzieli. Choć widzieliśmy się pierwszy raz. A tutaj: ciepło rodzinne przy kolacji, z którą na mnie czekali, swobodna rozmowa. A potem życzliwe pożegnanie i wyjazd w dalszą drogę. Drogę, którą spędziliśmy z Johannem gadając tak, że nie zauważyliśmy jak i kiedy przemknęło nam niemal 400 kilometrów. Grubo po północy dojechaliśmy do Sielpi.

Ośrodek, w którym zorganizowane było spotkanie, znaleźliśmy szybko i bez problemów. Pomimo, iż dochodziła już druga w nocy, na recepcji czekał na nas portier oraz obszczekujący nas miniaturowy pies rasy bliżej nieokreślonej, o niespotykanym imieniu Kurnazamknijsię. Tak przynajmniej zwracał się do niego, z wyczuwalną nutą czułości oraz pięknym, wschodnim akcentem, nocny portier. Lampka na stoliku sączyła leniwie światło, wypełniając portiernię ciepłymi odcieniami żółci. Ręka portiera odhaczała w zeszycie nasze nazwiska, po chwili zabrzęczał klucz do domku. Pies o zabawnym imieniu patrzył spode łba na moją stopę, powarkując i szczerząc zęby do mojego buta. Wokół panowała senna cisza, której nie mąciło nic poza psem, brzęczeniem metalowego kółka u klucza oraz śpiewnym akcentem portiera tłumaczącego nam drogę do domku. „Widzą panowie te domki tam w głębi, takie nowsze? To numer siedem jest ten taki brązowy, po skosie do tych co widać. Tylko musicie ominąć ten sznur rozciągnięty między drzewami”. Wszystkie domki były z drewna, wszystkie były brązowe, połowa z nich stała po skosie w stosunku do drugiej połowy. Zapewniliśmy portiera, że damy sobie radę, znajdziemy. Uspokojony zawrócił i zniknął powoli w poświacie recepcji, przywołując jeszcze śpiewnie do nogi swego poszczekującego czworonożnego przyjaciela o zabawnym imieniu. Gdy drzwi się za nimi zamknęły, na krótko nastała cisza. Po chwili do uszu dobiegł nas nowy dźwięk, wcześniej zagłuszany. Narastał w miarę, gdy zbliżaliśmy się do domków. Z nocnych cieni, pośród lasu, w poświacie jednej czy drugiej lampy, a może świateł naszego samochodu, wyłonił się stół a przy nim zebrana gromada. Gdyby stół stał do nas długim bokiem, mielibyśmy widok jak na „Ostatnią Wieczerzę” w refektarzu klasztoru przy Santa Maria delle Grazie w Mediolanie. Lecz przecież byliśmy w Sielpi, w środku nocy, w lesie. A mimo to złudzenie było nieodparte. Mamiło głębokimi cieniami i czernią tła, jak u Rembrandta, kipiało barwnym gwarem i suto zastawionym stołem jak u Breugela starszego. Mistyczna chwila szukania pośród twarzy znajomych fragmentów, dających się rozpoznać atomów i symboli, przewyższała dreszczami te towarzyszące oglądaniu dzieł Boscha, Malczewskiego czy Dalego. Stanęliśmy pośród naszych przyjaciół, mimo nocnej pory i odległości, która nas jeszcze niedawno dzieliła, i po raz pierwszy powiedzieliśmy sobie, nie w wirtualnej a w realnej przestrzeni: „Cześć.”.

Byliśmy na tyle przytomni, by nie wyskakiwać od razu ze swoim imionami. O nie! Przyjemność zgadywania chcieliśmy pozostawić naszym przyjaciołom. Sęk tylko w tym, że wszyscy wiedzieli już, na kogo czekają. Jedyną satysfakcją jaka nam została, było trzymanie towarzystwa w niepewności który jest który. Cieszyliśmy się nią jednak zaledwie chwilę. Za to sami mieliśmy spory orzech do zgryzienia. Towarzystwo przy stole było liczne. Nic dziwnego, że o drugiej w nocy, w środku lasu nad zalewem w Sielpi, wybuchać zaczęły salwy śmiechu. Na jednej z rozpostartych nad stołem gałęzi zbudzony dzięcioł, czy inny gołąb, łypnął niepewnie lewym okiem, co nie umknęło uwadze miłośników fotografii drobiu. Na szczęście dla wybudzonego biedaka, tego wieczoru wszelki sprzęt fotograficzny leżał jeszcze zagrzebany głęboko w bagażach biesiadników. Nikt tej nocy nie sięgnął po aparat. Wszyscy skupieni byli na poznawaniu siebie na nowo. Tak zastał nas blady świt. W końcu zaczęliśmy się rozchodzić, by snem wyciszyć emocje pierwszego spotkania.

Sobotni dzień uraczył nas temperaturą z okolic lata. Poranek wdzierał się słońcem do domków i wyłuskiwał po kolei każdego z uczestników spotkania. Ciągnął wszystkich ku miejscu, gdzie stół witał już śniadaniem oraz nowo przybyłymi przyjaciółmi. Sobotniego ranka zjawili się jeszcze Pegaz, Sokołowski oraz Ryza z małżonką. Małżonki i małżonkowie towarzyszyli zresztą dużej części uczestników spotkania. Cieszyli się wspólnym przebywaniem i poznawaniem się na wzajem tak samo, jak przyjaciele z portalu. Czuło się, że portalowe przyjaźnie, radości i tarapaty dzielą serdecznie ze swoimi żonami i mężami, że są też częścią tego portalowego świata, choć w nim samym nie widać ich i nie słychać. To za ich przyczyną i inicjatywą sobotni wieczór pełen był refleksji wokół tego, co tak naprawdę tworzymy i kim dla siebie jesteśmy. Jednak nim nastał wieczór, dzień był przed nami jeszcze długi. W zależności od tego, oczywiście, kto i kiedy ów dzień zaczął. Ostatnia przy śniadaniowym stole pojawiła się Kala. Trzeba jej jednak oddać sprawiedliwie, że też parę godzin wcześniej ostatnia od tego stołu odchodziła, tuż przed wschodem słońca, zadumana i wyciszająca myśli trzepoczące się wciąż pośród gąszczu emocji. Odprowadzały ją poranne mgły, rozkwitając z szarości w złoto, a chór leśnych ptaków ogłaszał koniec nocy i początek dnia nowego.

Gdy brzuchy napełniły się już posiłkiem a smak kawy przygotował zmysły do dnia przeżywania, słońce stało już niemal w zenicie, czyli w punkcie dla fotografa absolutnie nieatrakcyjnym. Cała gromada oddała się więc temu, co stanowi drugą, obok fotografii, z kwintesencji National Geographic - poznawaniu świata wokół siebie. W zależności od preferencji, część eksplorowała wodne akweny i odkrywała samotne wyspy, część zaszyła się w leśnej głuszy tropiąc unikatowe egzemplarze fauny i zachwycając się florą, część oddała pokłon historii i zanurzyła się w świat ludzkiego geniuszu inżynieryjnego sprzed ponad stu lat. Akcja, choć niezaplanowana, zakończyła się po paru godzinach sukcesem, w postaci nagromadzonej wiedzy, przeżyć oraz zdjęć wykonanych mimo ostrego światła wczesno-popołudniowego. Zebrani w jednym z licznych w Sielpi przybytków gastronomicznych, przy kurczaku z frytkami i piwem, wyczekiwaliśmy chwili, gdy słońce pochyli się nad widnokręgiem i zaleje świat ciepłymi barwami sjeny i ugru. Pogoda miała jednak na to popołudnie inny zgoła scenariusz. W miejsce oczekiwanych południowych barw i cieni rodem z Toskanii, świat spowiły morskie szarości i pruskie błękity. Nie pozostało nic innego, jak pospiesznie wykorzystać rozpaczliwe przebłyski słońca pośród baldachimów chmur. Rozpoczęła się część techniczna wyprawy.

Jakichże to ja cudów techniki się naoglądałem! Bardzo szybko schowałem skromnie swoją umęczoną już i, co tu ukrywać, podstarzałą Alfę 100. Oddałem się przyjemności oglądania różnych modeli aparatów, szkieł, statywów oraz słuchania dyskusji na ich temat. Na niewielkiej polance przed domkami wykwitła czatownia przywieziona przez ptasich fotografów. Nad całą gromadką zaczął latać dron. Słowem - manewry! W powietrzu unosił się szczęk fotograficznego oręża i kurz wzniecany przez drona. Czuło się zapach zapału. Brakowało tylko jeszcze manewru „czesania” szeregów niczym z opowieści młodego ułana, który, a i owszem, w naszej grupie też się znalazł! No i modeli.

Ten ostatni brak szybko zrekompensowaliśmy sami, za nic mając słowa młodego filozofa z „Rejsu”, który upierał się, iż „nie może być jednocześnie twórcą i tworzywem”. Nie mógł znaleźć dystansu. Tego dnia i dystans się znalazł, i światło nie przeszkodziło, i sprzęt nie poddał się zakurzeniu. Może z wyjątkiem kurzu wzniecanego przez drona. Szał udostępniania swoich cennych wizerunków udzielił się wszystkim. Na trawniku ośrodka figura ciał układała się w dwie literki, a jedna zacniejsza była od drugiej. W mrokach czatowni błyskały flesze utrwalając twarze, które przetrwają może tak, jak przetrwała pierwsza okładka National Geographic. Ku pamięci potomnych i tego szalonego zlotu.

Bo zlot ten, zaiste, był szalony. W sobotni wieczór uświadomili nam to ci, którzy na liście uczestników figurowali jako „+1” - osoby towarzyszące, zacne małżonki i małżonkowie. Blade od szarego nieba cienie lasu wydłużyły się do mknących w nieskończoność linii, gdy wokół stołu zabłysły znów złotem lampy. Malutkie płomyki świeczek, niczym skrzaty o bursztynowych czapkach, skakały pośród potraw, przeglądając się w szkle butelek, kieliszków, szklanek, migocąc gwiazdami na brzegach talerzy. Stół spowił woal rozmów, które wkrótce ułożyły się w zasadnicze pytanie: „Dlaczego tu przyjechaliśmy?”. Edziu, mąż Wichury, swoim niskim, ciepłym głosem uwalniał nad stołem kolejne obłoki pytań. Jak to jest, że jesteśmy tu razem? Jak to jest, że gotowi byliśmy przyjechać, pokonać często duże odległości, po to, by się spotkać, choć się nie znamy? Jak to jest, że czujemy się ze sobą dobrze? Jak to możliwe, że może nas coś tak silnego połączyć? I co to właściwie jest to, co nas łączy? Padały odpowiedzi, ale gdzieś, w głębi serca, kołatało się uczucie, którego nie można było nazwać, mimo szczerych chęci. Kołatała się myśl, której nie można było sformułować w sensowne zdanie, które po ostygnięciu nie trąciłoby banałem. I które chciałoby się powiedzieć światu nawet, gdyby to właściwe zdanie padło. Każdy musi sobie sam znaleźć na nie odpowiedź. U każdego w sercu będzie ona nieco inna. Ja, swoją, niewypowiedzianą, schowałem głęboko, otuliwszy w obłok słów Edwarda, które padły, gdy noc wchłonęła las, drzewa, domki, zostawiając pośrodku wszechobecnej czerni migocącą światłem wysepkę ze stołem i zebraną wokół niego gromadą: „Jesteście wspaniali”.

Tak, jesteście wspaniali. Dajecie temu świadectwo tworząc życie na portalu. Nieważne, czy byliście na tym pierwszym Spotkaniu, czy nie. Bo jest was więcej niż ta pierwsza garstka na pierwszym spotkaniu. I będzie więcej. Tak przynajmniej zakłada prognoza na kolejne, II Spotkanie Użytkowników Portalu. Kiedy ono będzie? Któż to wie? Ale jedno jest już pewne: nie ma rzeczy niemożliwych.

Reklama

Zdjęcie-ikonka do tekstu - dzięki uprzejmości Hakorn :) Więcej zdjęć jej i innych uczestników spotkania - w galerii zdjęć :)

Reklama
Reklama
Reklama