"Piotoru-san, jesteś taki jak my, jesz ryż, pijesz sake". Jak zatrudnia się, pracuje i odchodzi z firmy w Japonii
"Poniedziałek różnił się od pozostałych dni tygodnia, gdyż to właśnie w poniedziałki, zaraz po gimnastyce i porannym apelu, odbywały się zebrania działu sprzedaży. Stanowiły one stały punkt tygodniowego programu i uczestnictwo w nich było obowiązkowe" - przedstawiamy fragment książki Piotra Milewskiego "Planeta K. Pięć lat w japońskiej korporacji".
- Piotr Milewski, fragm. książki "Planeta K. Pięć lat w japońskiej korporacji"
Ponieważ rozpocząłem swoją karierę w firmie K. we wtorek, po raz pierwszy brałem udział w takim zebraniu w drugim tygodniu pracy. Zwoływano je w pokoju na drugim piętrze. Znajdował się w nim długi stół konferencyjny w kształcie podkowy, przy którym koledzy zajmowali miejsca według starszeństwa. Za ustawionym w poprzek półkola biurkiem siedzieli Wiceprezes i Dyrektor, a dalej Zastępca dyrektora i Drugi Zastępca dyrektora. Usiadłem na samym końcu podkowy, najdalej od nich. Na ścianie wisiał obraz. Przedstawiał górę Fudżi zabarwioną na czerwono przez promienie zachodzącego słońca. Wulkaniczny szczyt zdawał się wyrastać z głowy Dyrektora, a krwista barwa lśniła wokół jego łysiny niczym aureola. Na ten widok z trudem powstrzymałem śmiech.
Dyrektor rozpoczął zebranie od sprawozdania z odbytych w ostatnim tygodniu delegacji i spotkań. Następnie w długim monologu omówił wieści z kraju i ze świata, streścił najważniejsze wydarzenia z ostatniego tygodnia i przedstawił fakty oraz plotki z kręgów biznesu i polityki. – Sytuacja na świecie się zmienia – mówił. – By zdobyć zamówienie, nie wystarczy pokonać miejscowych konkurentów. Coraz więcej klientów oczekuje od nas, że przeniesiemy produkcję za granicę, tam gdzie znajdują się ich fabryki. Dlatego jest z nami Piotoru-san – powiedział, zerkając w moją stronę.
Po nim przemawiał Zastępca, który skupił się na podsumowaniu informacji związanych z zagranicznymi kontrahentami. Gdy skończył, oddał głos Drugiemu Zastępcy, który streścił sprawy krajowe. Następnie każdy z pracowników działu handlowego, według starszeństwa, składał raport z tego, co robił w minionym tygodniu oraz co będzie robić w tym, który właśnie się zaczynał. Jeden z kolegów wrócił z podróży służbowej do Chin. Przemawiał długo, podkreślając wagę współpracy japońsko-chińskiej, a także związane z nią wyzwania oraz piętrzące się trudności. Słuchając
jego rozwlekłego wystąpienia, doszedłem do wniosku, że w gruncie rzeczy nic nie udało mu się tam ustalić, a tamtejsi partnerzy handlowi oszukali go.
– Trzeba uważać na kooperantów! Szczególnie tych z Państwa Środka! – wykrzyknął zdenerwowany Dyrektor. – Tak prowadzić rozmowy, by dowiedzieć się jak najwięcej, a jednocześnie zdradzić jak najmniej szczegółów.
Kolega skulił się i spuścił głowę, po czym nie odezwał się już ani słowem. W końcu przyszła kolej na mnie. Nie miałem zbyt wiele do powiedzenia. Przedstawiłem się ponownie i powiedziałem, że z całych sił postaram się wspierać firmę K. na drodze do sukcesu i pomyślności, co nagrodzone zostało oklaskami.
Po mnie raportował jeszcze Młodszy kolega, który po stażu w fabryce i sekcji projektowania trafił do działu handlowego. Przez całe zebranie siedział wyprężony i sztywny. Nie miał żadnych wiadomości do przekazania. Gdy przyszła jego kolej, wstał, ukłonił się i drżącym głosem powiedział mniej więcej to samo co ja, dodając tylko, że na pewno popełniać będzie wiele błędów, ale postara się szybko uczyć i doskonalić, i dlatego bardzo prosi wszystkich o wsparcie i wyrozumiałość.
Jako ostatni występował starszy od nas o dekadę pracownik, który zrezygnował z obsługiwania klientów na rzecz prowadzenia spraw administracyjnych w naszym dziale. Jak się wkrótce przekonałem, zajmował on najniższe miejsce w hierarchii, z czym był zresztą całkowicie pogodzony. Nie widziałem go nigdy w złym nastroju. Zawsze był uśmiechnięty i łagodny, a nawet nieco uniżony. Zlecano mu najmniej wdzięczne prace, często w ostatniej chwili i z natychmiastowym terminem realizacji, a on wykonywał je bez słowa sprzeciwu. Niemal idealnie uosabiał to, co opisujemy słowami „pokora” i „pogodzenie z losem”.
Po wszystkich pracownikach głos zabrał Wiceprezes.
– Marzec powoli dobiega końca i za oknem coraz więcej oznak wiosny – zaczął poważnym tonem. – Poranki i noce są jednak wciąż chłodne, a pogoda bardzo zmienna. Obowiązkiem wszystkich jest nie tylko ciężka praca, ale również dbanie o zdrowie. Musicie się wysypiać, zdrowo odżywiać i odpowiednio ubierać. – Tymi słowami zakończył zebranie.
Wróciliśmy do pokoju działu handlowego, gdzie cztery koleżanki kończyły właśnie poranne porządki: zamiatały i myły podłogę, zręcznie manewrując między nogami kolegów, wycierały kurze, opróżniały kosze z nieczystościami, dezynfekowały słuchawki telefonów, podlewały kwiaty i uzupełniały papier w drukarkach.
Wkrótce po zebraniu Dyrektor wyjechał w delegację i atmosfera w dziale handlowym rozluźniła się – wciąż było głośno od niekończących się połączeń telefonicznych z kontrahentami, stukały klawisze komputerów, brzęczały drukarki i terkotał faks, ale pomiędzy jedną rozmową a drugą był czas, by wymienić garść informacji z kolegą siedzącym obok. Ja też miałem już co robić – przede mną leżało sto stron wypełnionych drobnym drukiem dokumentów, pełnych liczb, wzorów i nieznanych mi skrótów. Była to techniczna specyfikacja przesłana przez amerykańskiego klienta, którą musiałem
przetłumaczyć.
Przez kolejny tydzień każdego dnia siadałem rano do komputera i do wieczora, nie niepokojony przez nikogo, wklepywałem tłumaczenie specyfikacji. Po pracy robiłem krótkie zakupy w supermarkecie, a potem dzwoniłem do żony, by dowiedzieć się, co słychać. Szybko wracała do sił, syn rozwijał się prawidłowo i rósł jak na drożdżach. Nie mogłem się już doczekać, kiedy do mnie dołączą. Wiedziałem jednak, że muszę być cierpliwy. Samotne marcowe wieczory spędzałem przykryty kocem pod dmuchającym ciepłym powietrzem klimatyzatorem, oglądając wiosenny turniej sumo w Osace. Mongolski zapaśnik Asashōryū zakończył go szesnastym zwycięstwem w karierze.
Czas mijał błyskawicznie. Rozpoznawałem już twarze większości kolegów i koleżanek, a nawet zapamiętałem ich imiona i nazwiska. Jedna z pracownic działu sprzedaży wprowadziła mnie w tajniki struktury przedsiębiorstwa K. Na jej szczycie znajdował się Prezes – założyciel firmy. Drugie miejsce w hierarchii zajmował Wiceprezes – współzałożyciel, niespokrewniony z Prezesem, a trzecie – Dyrektor, który był młodszym bratem żony Prezesa.
W przedsiębiorstwie zatrudniona była też cała najbliższa rodzina szefa. Małżonka była odpowiedzialna za księgowość. Wszyscy pracownicy mówili o niej i do niej po prostu Okusan, czyli „Żona”. Starsza córka nadzorowała działalność jednej z fabryk, a syn stał na czele spółki zależnej od K. Młodsza córka zaś pracowała jako jedna z czterech sekretarek w dziale handlowym i na równi z innymi pracownicami czyściła pokój, roznosiła korespondencję i serwowała herbatę podczas spotkań. Poznałem ją już pierwszego dnia. Nie wiedziałem jednak wtedy, że jest spokrewniona z Prezesem, gdyż nosiła nowe nazwisko po mężu. To właśnie przez nią Żona podesłała mi któregoś dnia ryżowe krakersy w ładnym eleganckim opakowaniu.
Poznałem też sposób na sprawdzenie, kto jest obecny w biurze, a kto nie, bez wchodzenia do środka. Przed wejściem do pokoju działu sprzedaży stały dwie szafki na buty. W pierwszej z nich, na kilku długich, podpisanych nazwiskami kolegów półkach leżały wykonane ze skóropodobnego materiału zielone kapcie. Firma zapewniała każdemu zatrudnionemu po jednej parze. Ponieważ wszystkie miały ten sam, znormalizowany rozmiar, niektórzy człapali w nich niezdarnie, a innym z kolei wystawały pięty. Część kolegów używała własnych kapci, wygodniejszych i dopasowanych do wielkości stopy.
Najbardziej luksusowy model należał do Wiceprezesa – wykonany był z prawdziwej garbowanej skóry i zawierał wypustki do masażu pięt podczas chodzenia. Kapcie stały w kolejności odpowiadającej pozycji i starszeństwu ich właścicieli. Podobnie jak obuwie ochronne, które umieszczano w drugiej szafce. O poranku każdy zdejmował prywatne buty i wkładał kapcie, które z kolei zamieniał na obuwie ochronne, gdy szedł do fabryki. Nie trzeba było więc wchodzić do biura ani nikogo pytać, by dowiedzieć się, kto obecnie przebywa w dziale, kto jest w fabryce, a kto w delegacji. System ten umożliwiał nie tylko szybkie sprawdzenie obecności, ale sprawiał również, że podłogi
w biurach lśniły zawsze czystością i cotygodniowe sprzątanie było właściwie tylko formalnością i rytuałem.
Podobne szafki mieli pracownicy sekcji projektowania, a także działów administracji oraz księgowości W piątkowe popołudnie, równo tydzień po swojej pierwszej wizycie, znów przyszedł do mnie Prezes z plikiem zadrukowanych kartek. Znajdował się wśród nich informator o gorących źródłach, do których zaplanowano wycieczkę pracowniczą w maju. Tak jak poprzednim razem, na sali zapadła cisza. Teraz jednak wizyta Prezesa wzbudziła już nieco mniejsze poruszenie wśród kolegów. Nie przerwali pracy, choć tak samo jak wówczas wytężali słuch, próbując zrozumieć,
o czym rozmawiamy.
Prezes był na sali bardzo krótko. Zapytał mnie o samopoczucie i polecił, żebym zapoznał się z informatorem. Zanim wyszedł, dodał jeszcze, że chciałby w jeden z najbliższych weekendów pojechać ze mną na wycieczkę po okolicy, i poprosił o zarezerwowanie czasu wolnego. Szczegóły miał mi przekazać wkrótce. Tego samego dnia po pracy koledzy z działu zorganizowali dla mnie nieoficjalne przyjęcie powitalne. W lokalnej restauracji stawili się wszyscy poza dyrekcją.
Wzniesiono pierwszy toast za nową znajomość i wkrótce alkohol popłynął szerokim strumieniem. Zrobiło się głośno i wesoło. Stopniały nieśmiałość i dystans, a w ich miejsce rodziło się braterstwo ponad granicami.
– Piotoru-san, jesteś taki jak my – mówili, poklepując mnie po plecach. – Jesz ryż, pijesz sake i mówisz po japońsku.
– Staram się, ale jeszcze dużo nauki przede mną – odpowiadałem, odwzajemniając ich gesty.
– Nie bądź taki skromny! – wykrzykiwali. – Dobrze się z tobą pracuje. Nie wywyższasz się, rozmawiasz ze wszystkimi i bardzo się starasz – powtarzali, dolewając mi sake i dokładając smakołyki na mój talerz.
Atmosfera rozluźniała się z każdą kolejną czarką. Alkohol dodawał odwagi. W rozmowach powoli zacierała się granica między tematami ogólnymi a intymnymi.
– Nie tęsknisz za żoną? Nie tak łatwo spędzać czas w samotności – mówili z troską w głosie.
– Która z dziewczyn w dziale najbardziej ci się podoba? – Puszczali do mnie oko, łamiąc przestrzegane na co dzień konwenanse oraz ograniczenia hierarchii społecznej i etykiety. – A może masz już jakąś sympatię w mieście?
Udawałem, że poważnie traktuję ich pytania, a oni udawali, że naciskają na odpowiedź. Odpowiadałem zagadkami, które próbowali rozszyfrować. Potem pytałem ich o zdanie, na co wymieniali imiona koleżanek i czekali na moją reakcję. Na koniec wybuchaliśmy śmiechem.
Do późnej nocy przyjmowałem kolejne toasty wznoszone na moją cześć i słuchałem kolegów, którzy przez minione dwa tygodnie nie odważyli się odezwać do mnie ani słowem. Tego wieczoru nie odstępowali mnie ani na krok, obdarzając niekończącym się potokiem miłych słów i przyjaznych gestów.
– Pamiętaj, że możesz do nas zawsze zadzwonić. Pomożemy. Jesteśmy przecież przyjaciółmi! – Prześcigali się w ściskaniu mi dłoni.
Przybyłem z daleka, nie mówiłem ich dialektem i wciąż jeszcze nie potrafiłem tak jak oni w pełni rozpoznać smaku miejscowego ryżu, ale nie byłem już obcy. Stałem się jednym z nich. Czułem się częścią większej całości i było to dobre uczucie.
1 z 1
Planeta K. Pięć lat w japońskiej korporacji