Reklama

Aby dojechać do domu tego artysty, trzeba się przedrzeć przez labirynt glinianych chałup w pobliżu szeroko rozlewających się, brązowych wód rzeki Ubangi. Cztery lata temu cały teren został zniszczony przez muzułmańskich rebeliantów walczących z chrześcijańską milicją o kontrolę nad stolicą kraju, Bangi. Dziś dzielnicę wypełniają piski dzieciaków grających w piłkę i krzyki sprzedawców zachwalających orzeszki, jaja, awokado, mango, miód dzikich pszczół i ziarna pieprzu. Przemoc wciąż jednak rządzi miastem, a jego mieszkańcy czujnie reagują na każdy dźwięk wystrzału czy warkot wojskowych helikopterów. Nic nie porusza jednak Philippe’a Andégo. Drobny, łysiejący mężczyzna garbi się nad stołem pokrytym motylimi skrzydłami – zjawiskowym kalejdoskopem jaskrawych barw, dziwacznych kształtów i wzorów. W Republice Środkowoafrykańskiej występuje 597 opisanych gatunków tych owadów i wcale nierzadko zdarza się komuś wpaść w chmurę wirujących w ciszy stworzeń niczym w zrzucone znienacka konfetti.

Reklama

Andé sam łapie motyle na swoich polach, ale też wysyła chłopaków, żeby zbierali je na wznoszących się wzdłuż rzeki wzgórzach. Potem za pomocą pęsety, żyletki i żywicznego kleju z benedyktyńską cierpliwością układa cienkie jak bibułka skrzydła w tętniące kolorami obrazy tutejszego życia – kruche niczym witraże. Tu mężczyzna chwyta cętkowaną zieloną rybę w wirach turkusowej rzeki. Tam kobiety w pomarańczowych sukniach, z dziećmi przytroczonymi w zawiniątkach do pleców, ubijają maniok na mąkę. Chłopiec wspina się na drzewo po kokosowe orzechy... Są pola bawełny, portrety goryli, słoni, papug czy antylop; nawet szlifowany brylant – najbardziej znany produkt eksportowy kraju.

Taką właśnie Republikę Środkowoafrykańską widzi Andé, gdy zamknie oczy. To obraz sprzed 2013 r., roku, w którym Seleka – sojusz głównie muzułmańskich grup rebeliantów – przeszła przez kraj, rabując, gwałcąc, zabijając i paląc wszystko na swojej drodze. Nowa siła obaliła skorumpowany, zdominowany przez chrześcijan rząd i zapoczątkowała brutalną, wciąż tlącą się miejscami wojnę domową, w której zginęło tysiące ludzi, prawie milion osób zostało wypędzonych z domów, a żywność stała się dobrem rzadkim. Szczerze mówiąc, bajkowe obrazy Andégo odzwierciedlały coś
z mojego własnego wyobrażenia o Republice Środkowoafrykańskiej. Ten kraj przykuł moją uwagę, gdy zobaczyłem go na mapie najlepiej utrzymanych przyrodniczo obszarów. Na tej zielonej wyspie mniej więcej wielkości Francji zachowały się ostatnie dziewicze fragmenty afrykańskiej puszczy. Z opisów wynikało, że ogromnych połaci tutejszych lasów nigdy nie tknęła ludzka stopa, że dzika przyroda wprost tam kipi, zaś pod ziemią znajdują się jedne z najbogatszych złóż kopalin, w tym diamentów, złota, uranu, a być może i ropy. Wydawało się logiczne, że przy niewielkiej populacji (tylko 5 mln w porównaniu z 65 mln zamieszkującymi podobną obszarowo Francję) taki kraj jest skazany na sukces. Tymczasem nic bardziej mylnego. Zacząłem się zastanawiać dlaczego. To pytanie prześladowało mnie przez ostatnie trzy lata, gdy opisywałem to, co mieszkańcy nazywają Kryzysem.

Przy mojej pierwszej podróży do Bangi zadałem je oficerowi francuskiej armii, gdy siedzieliśmy w samolocie odlatującym z Paryża. Dla Francuzów, którzy skolonizowali ten obszar w XIX w., to niewygodny temat. Mimo że w roku 1960 kraj odzyskał niepodległość, dawni kolonizatorzy pozostali głęboko zaangażowani w miejscową politykę. Dziś większość środkowoafrykańskiej ropy wydobywa francuski koncern Total, zaś miejscową walutę wspiera francuskie ministerstwo skarbu.

Mój współpasażer leciał właśnie na swą drugą misję pokojową. – Największym problemem jest logistyka. To duży kraj bez dostępu do morza, a drogi ma fatalne – mówił. Potem opowiedział, jak w porze deszczowej, czyli od maja do października, wioski na bagnistym północnym wschodzie Republiki Środkowoafrykańskiej są odcięte od świata, a szlaki handlowe przestają działać.

– Gospodarka w tym regionie nie może się rozwijać, a ludzi to wkurza – tłumaczył. – Tam właśnie narodziła się Seleka.

W tym momencie przerwał nam krzyk deportowanej kobiety. Na pokład samolotu eskortowało ją dwóch policjantów. Została przykuta do siedzenia kajdankami. Szarpała się i histerycznie zawodziła. Resztę samolotu wypełniali powracający do kraju Afrykańczycy, żołnierze sił pokojowych, dyplomaci. Słowa kobiety zaniepokoiły tych pierwszych.

– To czarownica – skarżył się jeden. – Przeklina nasz samolot – dodał drugi.

Personel pokładowy starał się uspokoić pasażerów, ale wystarczyło kilka minut, by spora grupa zaczęła wyciągać bagaże ze schowków i domagać się wysadzenia ich na lotnisko. Po godzinie pilot zażądał, by policja wyprowadziła kobietę, i ogłosił, że z powodu opóźnienia czeka nas nocne międzylądowanie w Kamerunie.

– W Bangi nie da się lądować nocą – wyjaśnił – bo na lotnisku nie działa oświetlenie.

Francuski oficer pochylił się ku mnie i szepnął: – Tak się właśnie rzeczy mają w Republice Środkowoafrykańskiej.

Któregoś z pierwszych dni mojego pobytu w Bangi miejscowy przewodnik, żywiołowy facet w barwnej tunice, zawiózł mnie na niewielki plac z sześcioma pozłacanymi pomnikami. Wyjaśnił, że to miejsce ogniskuje w sobie całą historię, jaką powinienem znać. Pomniki są hołdem dla sześciu mężczyzn, którzy stali na czele kraju od odzyskania niepodległości do Kryzysu. Figury były poobijane, a w pęknięciach chodnika rosły chwasty z upodobaniem wyjadane przez kozy.

– To Barthélémy Boganda – wskazując na pierwszy z pomników, zagaił przewodnik niczym profesor na wykładzie. – Dla mieszkańców Afryki Środkowej ktoś taki jak dla Amerykanów George Washington i Martin Luther King Jr. w jednym.

Z wcześniejszych lektur znałem opowieść o tym człowieku. Nie przerwałem jednak mojemu cicerone. Wydawał się czerpać radość z opowiadania o jedynym przywódcy, którego niemal wszyscy w kraju uważali za świętego. W rozmowach z wieloma, tak chrześcijanami, jak i muzułmanami, nigdy nie słyszałem, by ktoś powoływał się na Jezusa czy Mahometa, za to wielokrotnie – na Bogandę. Ten syn kanibala, jak sam o sobie mówił, który negocjował z Charles’em de Gaulle’em niepodległość Republiki, urodził się właśnie tu, tyle że wtedy była to francuska kolonia zwana OuBangi-Chari. Nazwano ją tak od rzek określających jej północne i południowe granice, a rządzona przez prywatne firmy niczym folwark, w którym sprawiedliwość była w rękach tego, kto akurat miał władzę. 14 lipca 1903 r., w rocznicę zburzenia Bastylii, pewien francuski urzędnik w Kaga Bandoro pozwolił, by jego ludzie wykonali karę śmierci na afrykańskim więźniu poprzez wsadzenie mu do odbytu zapalonej laski dynamitu.

– To trochę głupie, ale z pewnością wprawi miejscowych w osłupienie – wyjaśnił autor pomysłu. – Po czymś takim raczej będą siedzieć cicho.

Życie Bogandy przypomina trochę życie starotestamentowego proroka. W 1910 r., tuż przed jego narodzinami, francuskie wojsko zabiło mu ojca podczas nalotu na wioskę. Wkrótce potem strażnicy na usługach prywatnej firmy zatłukli pałkami jego matkę – za odmowę zbierania kauczuku. Osierocony chłopak trafił pod opiekę katolickiego księdza, a potem sam przyjął śluby zakonne, stając się pierwszym miejscowym księdzem w Ubangi-Chari. Później został pierwszym przedstawicielem kolonii w Zgromadzeniu Narodowym i zaciekłym krytykiem francuskich rządów. Gdy wiadomo już było, że kraj nieuchronnie zmierza ku niepodległości, wydawało się, że nie ma lepszego kandydata na przywódcę. To on nadał państwu znaną dziś nazwę: Republika Środkowoafrykańska, wymyślił mu flagę i motto „Równość dla każdego”. Niestety 29 marca 1959 r., tuż przed pierwszymi wolnymi wyborami, samolot wiozący go na pokładzie eksplodował w powietrzu. Wszyscy mieszkańcy wierzą, że za śmiercią Bogandy stali Francuzi, choć ci ostatni stanowczo zaprzeczają. Ten incydent położył się cieniem na dwustronnych stosunkach.

– My byliśmy kolonią, a oni nie chcieli nas puścić – opowiadał mój przewodnik, z zawodu strażnik leśny. – Możesz mnie zacytować, ale bez nazwiska. Francuzi wciąż myślą, że jesteśmy ich kolonią. Każdy z tych gości (tu wskazał na pomniki), kiedy tylko próbował postawić się Francuzom, natychmiast był zastępowany przez nowego.

Następcy Bogandy mieli jednak swoje za uszami. Idąc wzdłuż ich szeregu, mój towarzysz oskarżającym palcem wskazywał ich po kolei. Opisywał, jak zmarnotrawili narodowy majątek, jak rozgrywali przeciwko sobie liczne w Republice grupy etniczne i jak podgrzewali urazy w stanowiącej ok. 15 proc. ludności muzułmańskiej mniejszości (reszta mieszkańców to chrześcijanie albo wyznawcy animizmu). Zatrzymał się przed ostatnim w szeregu pomnikiem, przedstawiającym Françoise’a Bozizégo – człowieka, który przez wielu miejscowych jest uznawany za winnego Kryzysu. Ten wojskowy przejął władzę w 2003 r.

– Obiecał muzułmanom, że jeśli mu pomogą, da im miejsca w rządzie. A potem ich zdradził i tak narodziła się Seleka – wyjaśniał przewodnik.

Bojownikom Seleki udało się usunąć dyktatora, ale nie mieli pomysłu na to, jak rządzić. Kontrolowali stolicę przez niespełna rok, zanim ONZ przysłała tu siły pokojowe. Seleka wycofała się w rejony kontrolowane przez muzułmanów, a sojusz wkrótce się rozpadł. Rebelianci podzielili terytorium na udzielne księstewka rządzone przez byłych liderów rewolty. Każdy wykorzystywał miejscowe bogactwa, by opłacać żołnierzy i kupować broń. W ubiegłym roku zaczęli wyrzynać się nawzajem. 70 tys. osób mieszkających w tamtych rejonach musiało uciekać ze swoich domów. Razem z fotografem Marcusem Bleasdale’em chcieliśmy przyjrzeć się, jak zasoby, które miały przynieść krajowi dostatek, stały się źródłem fortun dla tych, którzy nadal go dzielą.

Zdecydowaliśmy się pojechać do Bambari, drugiego pod względem wielkości miasta Republiki Środkowoafrykańskiej, położonego na skraju terytorium kontrolowanego przez byłych przywódców Seleki. Aby tam dotrzeć z Bangi, trzeba mieć terenowy wóz i jechać cały dzień drogą przecinającą gęste lasy i kilka wsi splądrowanych przez rebeliantów. Na ogół jest bezpieczna, o ile akurat patrolują ją siły pokojowe. Bywa jednak, że gdzieś w zaroślach czają się partyzanci.

Sama droga w większości jest nieutwardzona i zryta głębokimi koleinami, które zmuszają kierowcę do jazdy z iście żółwią prędkością, co ułatwia organizowanie zasadzek albo – co odkryliśmy ze zdziwieniem – handel. Gdy nasz kierowca objeżdżał właśnie jakąś wyjątkowo głęboką rozpadlinę, z lasu wyłonił się mężczyzna wymachujący dwoma sporymi żółwiami. Szedł obok auta, wykrzykując cenę, i stopniowo obniżając ją, w miarę jak odjeżdżaliśmy coraz dalej. Później inny facet zachwalał nam udziec świeżo upolowanej antylopy, a chichoczący chłopcy – dwa sznury jeszcze trzepoczących się ryb. Ledwie zatrzymaliśmy się, by przyjrzeć się rybom, a już z zarośli wypadła dziewczyna niosąca butelki wypełnione miodem dzikich pszczół.

Człowiek, do którego jechaliśmy z Marcusem, nazywał się Ali Darassa i był kiedyś generałem Seleka, a obecnie kontrolował Bambari. Z największej chrześcijańskiej dzielnicy zostały tylko popioły i zgliszcza, zaś dziesiątki tysięcy mieszkających tam niegdyś ludzi gnieździ się teraz w namiotach na skraju miasta. Bojownicy Darassy jeżdżą po okolicy w otwartych półciężarówkach z zamontowanymi karabinami maszynowymi, bezczelnie ignorując oenzetowskie siły pokojowe, których przedstawiciele wydają się zresztą głównie flirtować z dziewczętami. Zadaniem tych pierwszych jest zbieranie po 50 dol. podatku od każdej z setek krów pędzonych co tydzień na targ w Bangi, wymuszanie od właścicieli sklepów haraczy za „opiekę”, pobór opłat od samochodów i podatków od handlu kawą. Perłą w koronie Darassy jest jednak kopalnia złota leżąca 60 km od miasta. Próbowałem spotkać się z tym watażką kilkukrotnie, ale jego pomocnicy nigdy mnie nie dopuścili. Powiedzieli jednak, że szef pozwala nam obejrzeć kopalnię. I tak któregoś pięknego poranka stanęliśmy z Marcusem nad krawędzią głębokiej schodkowej rozpadliny, w której pracowała prawdziwa armia mężczyzn.

Jeden z brygadzistów, niski, muskularny trzydziestolatek z dłońmi twardymi jak stal, powiedział mi, że pracuje tu od otwarcia, czyli już trzy lata. Przed Kryzysem miejsce badała kanadyjska firma, ale gdy wybuchł konflikt, Kanadyjczycy zwinęli się, podobnie jak dziesiątki innych zagranicznych koncernów, które wcześniej szukały tu ropy, pozyskiwały cenne drewno, budowały drogi i tamy. Wróciło niewielu. Złoto uzyskuje się ze żwiru wydobywanego z dna kopalni, wyjaśnił. Zajmują się tym jakieś trzy setki żylastych mężczyzn ustawionych w kolumnach ciągnących się po poziomych stopniach aż do krawędzi. Patrzyłem, jak ci na samym dole przerzucali żwir przez ramię do tych, którzy stali stopień wyżej. Ci z kolei łopatami przesypywali go na kolejny poziom i tak dalej. Działali jak żywy taśmociąg. Towarzyszące pracy śpiewy, krzyki i rytmiczny chrzęst żwiru tworzyły swoisty rytm. Szur, łup, szur, łup, szur, łup. Jak wyjaśnił mi brygadzista, każdy z robotników zarabia dziennie jakieś 9 dol. Niedaleko przeszli żołnierze Darassy z kałasznikowami na ramionach i mój rozmówca zamilkł, ale gdy się oddalili, powiedział, że jego zdaniem kopalnia przynosi rocznie ok. 4 mln dolarów zysku. I dodał, że Darassa zabiera z tego 6 proc. za „ochronę”.

Spędziliśmy wiele godzin w kopalni i w obskurnym miasteczku wybudowanym dla robotników. Były tam restauracje serwujące grillowaną wołowinę, gotowany maniok i piwo Mocaf; kino puszczające DVD z Vinem Dieselem i Sylvestrem Stallone’em; sklepy sprzedające szczoteczki do zębów, mydło i podróbki koszulek europejskich drużyn piłkarskich. Ze słów brygadzisty dowiedzieliśmy się, że przyjmują tu zapłatę w złocie.

Byłem tu obcy, więc ludzie często podchodzili do mnie, by opowiedzieć, jak to jest w czasach Kryzysu. Za pierwszym razem jakiś gość przyszedł do mojego hotelu w Bangi i zażądał widzenia z Amerykaninem.

– Chciałem ci powiedzieć, co spotkało mojego siostrzeńca – zaczął.

Pojechaliśmy motorem do jego domu i tam spotkałem Paula Koli-Miki. Ten opowiedział mi, że dwa dni wcześniej został porwany przez zwolenników Seleki. Pobili go młotkiem i wyrwali obcęgami trzy zęby. Choć minęły już dwie doby, nadal był w szoku, a jego głos brzmiał dziwnie przez tampony, które powstrzymywały krwawienie w ustach. Złożył skargę do sądu miejskiego w Bangi, ale – jak sam powiedział – nie wie, czy doczeka się sprawiedliwości.

To samo mogłoby powiedzieć wielu mieszkańców Republiki Środkowoafrykańskiej. Kryzys zniszczył to, co jeszcze zostało ze zmurszałego systemu sądownictwa, i dobił wcześniej też nie największe zaufanie społeczeństwa do rządów prawa. Jest trochę policji i parę funkcjonujących sądów – w Bangi dostałem kiedyś nawet mandat za niezapięcie pasów bezpieczeństwa – ale w większości nieprzygotowanych do radzenia sobie z ciężkimi przestępstwami. To z kolei rodzi pytanie: Czy kraj może się odrodzić, jeśli nie można w nim liczyć na sprawiedliwość? Bez szans na wysłuchanie przez swoich ludzie chcą wyżalić się przed obcymi. Któregoś dnia w meczecie w leżącym na zachodzie mieście Berbérati zaczepił mnie żylasty muzułmanin. Dłonie drżały mu lekko, gdy wziął mnie za rękę, jakby chciał zatrzymać w miejscu. – Anti-Balaka zabiło wszystkie moje krowy. Wycięli moje drzewa owocowe. I zabili mi syna – zawiesił głos i ścisnął moją dłoń. – Mam 76 lat. Co mogę zrobić? Co TY możesz zrobić? – i zaczął szlochać.

Jednym z najbardziej poruszających spotkań tego rodzaju było to z dziewczynką, która twierdziła, że została zgwałcona przez francuskiego żołnierza sił pokojowych. Jej matka wyjaśniła, że gdy oddziały Seleki podeszły pod Bangi, uciekła z córką na lotnisko ochraniane przez francuskie wojsko. Stojąca obok niej córka słuchała w milczeniu. Niedawno skończyła 17 lat. Miała jakieś 150 cm wzrostu, włosy zaplecione w rzędy drobniutkich warkoczyków i wzrok wbity w podłogę, gdy cichym głosem opowiadała, jak spotkała wysokiego Francuza z wąsem, gdy przechodziła obok punktu kontrolnego. – Dał mi ciastka i słodycze – szepnęła. Potem zaczął mówić po francusku, a że nie rozumiała, pokazał jej na migi, że chodzi mu o stosunek, i wyciągnął penisa. Tu dziewczyna musiała zaczerpnąć powietrza, a jej głos stał się jeszcze cichszy.

– Pokazał mi jedzenie. „Jeśli będziesz krzyczeć, stłukę cię. Jeśli będziesz cicho, codziennie dam ci jedzenie” – powiedział, więc zgodziłam się na ten stosunek.

Potem jeszcze raz odbyła stosunek z tym żołnierzem w zamian za trochę ryżu. Teraz była w piątym miesiącu ciąży. Matka wysłała ją do krewnych, by uniknąć wstydu przed sąsiadami.

– Wiele dziewcząt oddawało się Francuzom za żywność, tyle że nigdy się o tym nie mówiło. Było nawet jakieś dochodzenie, przyznała, „ale nie dało żadnych efektów”.

W styczniu francuscy sędziowie zdecydowali, by nie stawiać zarzutów żołnierzom oskarżanym o gwałty na dzieciach w Republice Środkowoafrykańskiej.

Na pustym placu w Bangi szczupły mężczyzna w koszulce polo gra w piłkę z grupką rozbrykanych chłopców. Stara się nauczyć dzieciaki podstaw rozgrywania piłki. Najpierw pokazuje, kopiąc piłkę do jednego z nich, a następnie płynnie przemieszczając się tam, gdzie ma ją odebrać. Taka gra różni się całkowicie od podwórkowej kopaniny, w której każdy kontakt z piłką kończy się próbą strzału na bramkę. Chłopcy słuchają go uważnie, z szacunkiem, bo przemawia do nich narodowy bohater.

Ibrahim Bohari, znany wszystkim jako I.B., to były kapitan piłkarskiej reprezentacji kraju, znanej jako Dzikie Bestie, a ta jest czymś niemal tak silnie jednoczącym naród jak pamięć o Bogandzie. Na liście zawodników są i chrześcijanie, i muzułmanie, i jest to jedna z nielicznych instytucji, w których nikt nie zwraca uwagi na to, jakiego kto jest wyznania czy pochodzenia.

I.B. jest muzułmaninem. Gdy rozstał się z reprezentacją, grał za granicą – w Belgii i Turcji, ale kiedy wybuchł Kryzys, zdecydował, że wraca do domu. – Nie mogłem słuchać o tym, co się tu dzieje, i nic nie robić – powiedział mi.

Gdy przyjechał do Bangi, zobaczył, że jego współwyznawcy zostali wypędzeni z dzielnicy, ale kiedy napotkał bojowników chrześcijańskiej milicji Anti-Balaka, ci powitali go serdecznie.

– Zapytałem, dlaczego mnie nie zaatakowali, a oni odpowiedzieli: „Ciebie nie moglibyśmy zabić, I.B. My cię kochamy”.

Gdy Bohari to opowiada, kręci głową, jakby nie mógł zrozumieć absurdalności sytuacji.

Zaczął szukać sposobów, jak pomóc krajowi zagoić wojenne rany, i któregoś dnia zauważył paru chłopaków kopiących piłkę zrobioną ze szmat. Dowiedział się, że to wszystko chrześcijańskie dzieci, których rodzice zginęli lub uciekli. Wieczorami ustawiały się w kolejkach przed piekarniami w lepszych dzielnicach, by żebrać o stary chleb, a potem szły spać pod drzewami mango.

Wspólnie z So.Sui.Ben, szwajcarską organizacją charytatywną, I.B. wynajął posesję, na której zamieszkało 12 najmłodszych chłopców. Dwa razy w tygodniu po szkole robi im piłkarskie zajęcia. Kupił im jaskrawożółte stroje, skarpety i korki – luksus w kraju, gdzie niemal wszystkie dzieci biegają (i grają) na bosaka. Ale sierociniec to nie jest jego najbardziej ambitny projekt. Prócz niego Bohari organizuje „mecze pokoju”, czyli rozgrywki między drużynami, które tworzy, mieszając walczących ze sobą wcześniej chrześcijan i muzułmanów z trudnych dzielnic Bangi.

– Musimy się skupiać na młodych – mówi mi piłkarz celebryta, zauważając jednocześnie, że częścią problemu jest to, iż wielu z nich nie może znaleźć pracy, a w głowach mają tylko filmy i muzykę gloryfikujące przemoc. – Gdy ktoś zachęca ich do przystąpienia do rebeliantów, myślą, że dzięki temu urzeczywistnią swoje fantazje.

Mecze wymagają wielu tygodni przygotowań i prawdziwej dyplomacji – przekonania autorytetów religijnych, żeby je poparły, doboru zawodników, zapewnienia bezpieczeństwa we współpracy z siłami pokojowymi ONZ i uzyskania dotacji od sponsorów. – Nie chodzi tylko o grę – wyjaśnia I.B. – ale i o pokazanie tym społecznościom, że chrześcijanie i muzułmanie mogą się ze sobą dogadać i pracować razem.

Nie wszyscy w Bangi są przekonani, że to dobry pomysł. – Mecz nie przywróci życia zabitym – powiedział pewien imam. – Nie stworzy nowych miejsc pracy. Nie zmieni ludzkich serc.

Reklama

Przed wyjazdem obejrzałem mecz w szkole podstawowej w PK5, islamskiej dzielnicy, w której wyrwano zęby Paulowi Koli-Miki. Na trybunach zebrał się tłum chrześcijan i muzułmanów. Atmosfera jak na odpuście. Młode kobiety w kolorowych sukniach rozdawały napoje. Ludzie śmiali się, słońce świeciło, a młodzi mężczyźni biegali i szturchali się. Nie przypominało to perfekcyjnej gry zespołowej, jakiej uczy I.B., ale zauważyłem go przy bocznej linii uśmiechniętego i zagrzewającego do boju. To piękna, choć krucha chwila, niczym obraz ułożony ze skrzydeł motyli.

Reklama
Reklama
Reklama