Reklama

- Ostatnio kierowcy dawali mi sześćdziesiątkę – mówi Teresa Bancewicz, stawiając przede mną parującą kawę z imbirem i proponując przejście na ty. W rzeczywistości ma ćwiartkę więcej i dzwoniąc do niej, obawiałam się, że mnie nie usłyszy, że trudno będzie mi z nią rozmawiać, ale nic z tych rzeczy: sypie jak z rękawa datami, nazwami miast, imionami poznanych w drodze ludzi. Nigdy nie miała problemu, żeby się z nimi porozumieć, choć zna jedynie w niewielkim stopniu niemiecki i rosyjski. Janisa, swoją wielką miłość, poznała, płynąc promem do Hajfy. Jest od niej młodszy o dwie dekady. – Pokazywałam mu na migi zmarszczki dookoła oczu: „Janis, ja jestem stara. Sta-ra”, a on na to: „Teresa, twoje serce i umysł są młodsze niż u dwudziestolatki” – opowiada.

Reklama

Siedzimy w największym pokoju 200-letniego poniemieckiego domu w Przejęsławiu na Dolnym Śląsku, kilka kilometrów drogą przez las od zamku w Kliczkowie. Na ścianach wiszą ikony, a na stole stoi figurka potężnych wiaduktów nad rzeką Bóbr w Bolesławcu – nagroda od prezydenta tego miasta za rozsławianie go w świecie. Bancewiczowie przenieśli się na wieś w połowie lat 80., mając kilka lat do emerytury, w czasie których planowali wyremontować dom. Ale zanim do tego doszło, w Polsce zmienił się system, upadło wiele zakładów pracy i oboje stracili dobre posady. Kilka lat później tragicznie zmarł jej syn, Miłosz. Załamała się psychicznie. – Leżałam na ścieżce w ogrodzie i nie chciałam już wstać – mówi.

Choć na zewnątrz jest ciepłe wiosenne popołudnie, jesteśmy ubrane w kurtki – zimą w domu temperatura spada do 4°C – na rozgrzewkę proponuje mi więc naparstek jednej z nalewek. Ziołową wzmacniającą nauczył ją robić kolumbijski szaman, u którego praktykowała przez miesiąc w zamian za mycie garów i noszenie wody do toalety. – Moje podróże są jak wieloletnie studia, w każdej dowiaduję się czegoś nowego – o polityce, gospodarce, nawet o medycynie – jak trafię na kierowcę lekarza – mówi.

Bo choć nie podróżuje już po dalekim świecie, nadal porusza się tylko autostopem, zaklinając się, że będzie tak jeździć do śmierci. Do Przejęsławia dojeżdża niewiele autobusów, w weekendy nie ma ich w ogóle. Kiedy wysiadam z pociągu na dworcu w Bolesławcu i zagajam pierwszą dziewczynę o kierunek wylotówki, okazuje się, że to sąsiadka Teresy: – Ona młodych zawstydza. Bo normalnie my w autobusie, a przez okno widzimy, że pani Teresa łapie okazję.

Powitanie z prezydentem

Kiedy Teresa Bancewicz ruszyła w pierwszą autostopową podróż po świecie, miała 62 lata, 30-kg plecak wypełniony płatkami owsianymi, trochę swoich kwiatowych kompozycji, które sprzedawała w galeriach, zarabiając na bilety na prom i ciężką depresję. Wyjazd miał być lekarstwem na nią. – Chorowałam nie tylko psychicznie, ale i fizycznie: wyłysiałam, wypadły mi zęby, pękała skóra. Po miesiącu podróży poczułam się lepiej, wróciłam – bez bólu. Ludziom trudno było w to uwierzyć, w programie u Drzyzgi ktoś zapytał: „Ale jak to?”. A wtedy wstała pani doktor i mówi: „Proszę państwa, jak psychika się oczyściła, to i organizm zaczął sprawnie działać”.

Teresa szybko została okrzyknięta polską królową autostopu. Jeździła nim po wszystkich kontynentach z wyjątkiem Australii i Antarktydy. O jej podróżach krąży mnóstwo anegdot. Na przykład taka: Kiedyś znajomy dyspozytor zgarnia ją z drogi gdzieś pod Mińskiem Mazowieckim. Pyta: „Do Mińska czy do Siedlec?”. A ona na to: „Do Chin!”. Znalazł więc jej tira w kierunku Moskwy.

Teresa: – Ja od ludzi zawsze dostawałam więcej opieki, niż potrzebowałam. Jak wracałam, to od niej kwitłam. Na Saharze myłam się w źródełku, patrzę – idzie para z osiołkiem, więc uciekłam za drzewo. Zakryta kobieta podchodzi do mnie, bierze za rękę, myślę: nie ukamienuje, bo się uśmiecha. Mąż polewał mnie wodą z bukłaka, a ona myła gąbką.

Przez kolejne lata gościły ją ambasady i konsulaty w Egipcie, Tunezji, Omanie, Jordanii, Chinach. Ale spała też w krzakach pod pomnikiem Lenina w Hanoi, na schodach banku, który wzięła za kościół na Malcie, a ksiądz ze starego kościółka na Gomerze wskazał jej kaflowy stół, na którym myto kiedyś nieboszczyków. Złapała na stopa kosiarkę i pogotowie. Za pieniądze, które prezydent Bolesławca dołączył do nagrody, poleciała do Kolumbii, Omanu i Urugwaju.

W tym ostatnim kraju udało jej się spotkać z byłym już prezydentem José Mujicą. – Mówię kierowcy, że ja chciałabym się z tym prezydentem zobaczyć. On na to: „Nie ma sprawy, podrzucę cię”. Podjeżdżamy pod dom bez ogrodzenia, w niewykoszonej trawie pasą się kury, schnie pranie, ze środka wychodzi kobieta, mówi, że nie ma problemu, i prowadzi mnie do szkoły, gdzie prezydent wykłada. Pocałowaliśmy się w policzki jak wszyscy w Urugwaju.

Dwa miesiące po powrocie zmarł mąż Teresy – Jan, który zajmował się ogrodem i galerią. Teraz musiała się nimi zająć sama. – Wszystkie moje podróże wzięły się z nędzy, były całym moim życiem i dawały siłę na następny rok. Ale teraz, kiedy nie jeżdżę już daleko, też daję sobie radę – zapewnia. Na spotkaniach opowiada o swoich wyjazdach, prowadzi też bloga. Komputer stoi w kuchni pod oknem. Nigdy za to nie miała komórki ani porządnego aparatu.

Do Przejęsławia ciągle ktoś przyjeżdża – a to Niemka, która przypadkiem znalazła jej bloga i zapragnęła poznać, a to seniorzy z biblioteki. Dzwonią młodzi ludzie zapytać o autostop. – Wysyłam ich na wschód, bo tam bezpiecznie, pięknie, jedzenie tanie. Uczę savoir-vivre’u i co robić, jak nie ma pieniędzy. Co mówię? Żeby nie brać konserw, bo niezjedzone nie dają się przechować. Lepsze są suszone owoce, płatki i mleko w proszku. Że trzeba czysto wyglądać, a jak zatrzyma się auto – przedstawić się. Wtedy dopiero stajesz się towarzyszem podróży.

Czy chciałaby coś zmienić w stylu swoich podróży? – Nie. Dzięki niemu poznawałam wszystko dogłębniej, miałam do czynienia z najuboższymi. Kiedy na Saharze w Tunezji szukałam miejsca pod namiot, zobaczyłam płynącą ze skały wodę i grotę. Wychodzi z niej chłopiec, Mehmet. Rysuję mu na piasku namiot, on idzie do matki, kiwa głową. Towarzyszył mi cały czas: ja jem, on chce, żeby mu wsypać płatków na rękę. Myję zęby – podstawia palec po pastę. Wieczorem poszliśmy razem w krzaki, pokazał mi, żeby nasikać na suchą roślinkę, i sam zrobił to samo. A rano ciągnie mnie zaprezentować, że obie zakwitły! Potem przyjechała dżipem niemiecka turystka i poprosiła nas o zdjęcie przy namiocie. Kiedy odjechała, Mehmet przyniósł mi pieniążek. Bakszysz. Dostał dwie monety i uznał, że jedna należy się mnie, bo też byłam na tym zdjęciu. Jak bardzo człowiek nie byłby opanowany, w takich momentach łzy same płyną.

– Nigdy nie miałaś dość? Żadnych kryzysów?
– Jeden raz. Jadąc na Ikarię, wsiadłam w autobus, bo ktoś mi załatwił bilet. Byłam zła i więcej tak nie pojadę: pasażerowie pili, sikali, kierowca ciągle musiał się zatrzymywać. Nie mogłam zjeść nic ciepłego ani rozprostować nóg. A jak jadę stopem i zbliża się wieczór, grzecznie dziękuję, mówię, że chcę spać, rozstawiam namiot w lesie albo na podwórku i mogę odpocząć.

Reklama

Marzena Filipczak

Reklama
Reklama
Reklama