Przebite serce Madagaskaru [REPORTAŻ]
Geograficzna izolacja wyspy stworzyła bajeczne biologiczne bogactwo. Dziś presja populacyjna i polityczne zamieszanie sprzyjają grabieży drewna różanego, kopalin i drogich kamieni.
Młodzian w szortach i podkoszulce bez rękawów stoi w pirodze. Za pomocą długiego bambusowego kija prowadzi łódź pod prąd. Rzeka Onive jest płytka, jej wartki nurt stawia mocny opór. Zasępione niebo nad głową otwiera się, by zalewać ziemię wiadrami deszczu, potem światłem słońca i znów deszczem. Remon, tak jak rozpłaszczone na brzegu krokodyle, nie zwraca uwagi na pogodę. Co trzy minuty mijają go pirogi sunące w przeciwnym kierunku. Chłopak wykrzykuje pozdrowienia, mężczyźni w łodziach odpowiadają głośno. To jego towarzysze pracy – każdy spławia w dół rzeki, do Antalahy, ciemną kłodę różanego drewna nielegalnie wyciętego w deszczowym lesie.
Remon nie lubi swojej pracy. Baron drzewny, który go zatrudnia, powiedział mu, że musi płynąć cały dzień bez przerwy. Leśniczych wprawdzie przekupiono, żeby trzymali się z daleka, ale tylko na pewien czas – po jego upływie trzeba by dać następną łapówkę. Ale i tak praca przy transporcie zwalonych pni jest lepsza niż harówka przy wyrębie, która stanowiła poprzednie zajęcie Remona. Rzucił je, kiedy doszedł do wniosku, że ryzyko stało się zbyt wielkie. Chociaż nielegalny wyrąb postępował od lat, ostatnio jego tempo gwałtownie wzrosło – las pozbawiony nadzoru zaroił się od gangów. „Deforestacja dla każdego” została przyspieszona przez upadek rządu Madagaskaru w 2009 r. i apetyt chińskich zleceniodawców, którzy w ciągu kilku miesięcy sprowadzili z północno-wschodniej części wyspy drewno różane o wartości ponad 200 mln dolarów. Znajomy Remona został obrabowany z urobku przez leśnych zbirów. – Nas jest 30, a tyś jeden – powiedzieli. Remon słyszał, że dwóm ludziom w podobnej sytuacji ścięto głowy maczetą.
Rzeka się uspokaja, a Remon zapala papierosa z tytoniem i marihuaną. Opowiada o fady – tabu, które chroniły puszczę od wieków. Kiedy feralne drzewo zmiażdży czaszkę lub gdy rzeczne bystrza pogruchoczą nogę, złodzieje drewna niespokojnie powtarzają: rozgniewaliśmy naszych przodków, karzą nas. Starsi z plemienia Remona nauczali, żeby nie okradać świętej ziemi. – Dobrze – odpowiadał Remon. – Spróbujcie nakarmić drzewami rodzinę. Praca na plantacjach wanilii pod Antalahą przez jakiś czas była źródłem utrzymania junaka. Przed 20 laty ówczesny prezydent Madagaskaru Didier Ratsiraka był tak dumny z reputacji Antalahy – światowej stolicy wanilii – że wysłał swojego przedstawiciela, by uhonorować miasto. – Sądził, że u nas pełno wielkich gmachów i asfaltowych ulic – mówi Michel Lomone zajmujący się eksportem wanilii. – Sprawozdanie doradcy bardzo go rozczarowało. Od tamtej pory cały szereg cyklonów oraz spadek cen strąciły koronę z głowy waniliowego króla. Dziś Antalaha jest zakurzona i senna. Jej główny bulwar, Rue de Tananarive, w 2005 r. w końcu otrzymał twardą nawierzchnię (sfinansowaną przez Unię Europejską). Jednakże tutejszy ruch uliczny sprowadza się do kilku lichych taksówek, zardzewiałych rowerów, kur, kóz, a przede wszystkim pieszych.
Boso maszerują oni w strumieniach deszczu, trzymając nad głową olbrzymie liście „drzewa podróżników”. Właściwie tak wyglądała Antalaha przed nadejściem wiosny 2009 r., kiedy na ulicach miasta zaroiło się od motocykli. Jedyny sklep, który sprzedawał ryczące jednoślady, szybko wyprzedał towar. W odpowiedzi na rosnący popyt powstał drugi sklep, który też zaczął fantastycznie prosperować. Klientami byli wychudzeni młodzi mężczyźni. Ich pieniądze nie pochodziły z plantacji wanilii, tylko z kłód drewna, których sterty wjeżdżały do miasta na pakach ciężarówek. Z madagaskarskiej puszczy znikały wycinane selektywnie cenne różane drzewa. Madagaskar to wyspa – czwarta pod względem wielkości na świecie, o powierzchni ponad 585 tys. km² – ale jednak wyspa. Mimo że każda wyspa ma własną, unikalną biosferę, Madagaskar (który oderwał się od Afryki jakieś 165 mln lat temu) jest przypadkiem specjalnym. Około 90 proc. tutejszej flory i fauny nie występuje nigdzie indziej na Ziemi. Nieziemski spektakl – na który składają się baobaby wyglądające jak marchewki, lemury niczym duchy i całe „lasy” kamiennych iglic – sprawia, że nawet najbardziej znużony globtroter będzie wybałuszał oczy w szczerym zachwycie.
Piękno przyrody Madagaskaru współistnieje z desperacją cechującą życie mieszkańców wyspy. Malgasze, stanowiący największą grupę etniczną, mają na to fatalistyczne powiedzonko: Aleo maty rahampitso toy izay maty androany, czyli „Lepiej umrzeć jutro niż dziś”. Przeciętny człowiek żyje tu za dolara dziennie.
Biorąc pod uwagę, że liczba ludności Madagaskaru wynosi ponad 20 mln i rośnie w tempie 3 proc. rocznie (przyrost należy do najwyższych w Afryce), ekolodzy nazwali Madagaskar gorącym punktem bioróżnorodności. Krytykują zwłaszcza praktykowane przez Malgaszów rolnictwo żarowe polegające na wypalaniu połaci lasu i przekształcaniu ich w pola ryżowe. W 2002 r. Marc Ravalomanana zadeklarował, że jego prezydentura będzie „zielona”, co uradowało ekologów. Wiosną 2009 r., po wojskowym puczu i osadzeniu na urzędzie byłego didżeja, obrońców środowiska ogarnęło przerażenie. – Czuję się tak, jakby ostatnie 25 lat pracy zostało zmarnowane – powiedział jeden z weteranów. We wrześniu 2009 r., kiedy każdego dnia nielegalnie wycinano drzewa różane o wartości blisko pół miliona dolarów, cierpiący na brak gotówki rząd zniósł wprowadzony w 2000 r. zakaz eksportu cennego drewna i pozwolił na sprzedaż zgromadzonych w składach kłód. W kwietniu br. pod naciskiem społeczności międzynarodowej rząd zakaz przywrócił, jednak wyrąb trwa.
„Chodźcie i bierzcie” – takim hasłem można opisać relacje między rządem Madagaskaru a zagranicznymi koncernami. Rozmaite holdingi dysponują prawami do poszukiwań geologicznych i wydobycia złota, niklu, kobaltu, ilmenitu i szafirów. Przed czterema laty Exxon Mobil rozpoczął u wybrzeży wyspy głębokie wiercenia w poszukiwaniu ropy. Jeden z najlepszych amerykańskich producentów gitar od dawna wytwarza instrumenty, których gryf wykonany jest z rzadkiego madagaskarskiego hebanu. W ostatnich latach federalny rząd Madagaskaru próbuje oddawać w dzierżawę grunty orne firmom z Korei Południowej oraz sprzedawać wodę Arabii Saudyjskiej. Ale mimo pokaźnej ilość pozyskiwanych surowców przeciętny Malgasz ma z tego niewiele. Nie dziwi więc fakt, że górnicy wygrzebują z ojczystej ziemi każdy cenny kamień, który potem trafi na azjatyckie rynki. Albo że drobni przedsiębiorcy szmuglują przez granicę zwierzęta z wyspy, takie jak płaskogon Henkela czy zagrożony żółw madagaskarski, aby sprzedać je hobbystom. Albo że wychudzeni młodzi ludzie z Antalahy decydują, że lepiej umrzeć jutro, a dziś dostać od chińskich kupców pieniądze za różane drewno.
Nadzieje na boom w regionie okazały się złudne. I nie chodzi tylko o zdewastowany na wiele lat las, o zniknięcie cennych drzew z 10 tys. ha puszczy w obrębie 4,5 mln ha terenów objętych ochroną, wyginięcie lemurów i innych endemicznych gatunków, erozję gleb, w wyniku której znika ziemia uprawna, a rzeki są ciężkie od mułu, utratę dochodów z turystyki. Podstępne efekty uboczne rabunkowej wycinki dają się odczuć bardziej bezpośrednio. Mieszkańcy Antalahy, nieoczekiwanie zmuszeni do uskakiwania przed pędzącymi motocyklami, spostrzegli, że zaczęły rosnąć ceny ryb, ryżu i innych artykułów codziennego użytku. Przyczyna była prosta – na morzu i na polu pracowało mniej mężczyzn.
– Wszyscy poszli do lasu – mówi Michel Lomone, eksporter wanilii. Żeby z Antalahy dostać się do lasu – prawdziwego, Parku Narodowego Masoala, największego na wyspie – trzeba odbyć poważną wyprawę. Południowo-zachodnią granicę parku stanowi zatoka Antongil, gdzie od lipca do września rozlegają się dźwięki towarzyszące narodzinom humbaków. Niestrudzonego podróżnika we wnętrzu dzikiej, zielonej macicy tropikalnego lasu deszczowego o powierzchni 235 tys. ha czeka nagroda w postaci naturalnych kamei: storczyków, mięsożernych roślin, pręgoczubów, kameleonów Parsona w olśniewających szatach, lemurów rudych. Okolicznym mieszkańcom Masoala wydaje się oferować nieskończone bogactwo ziół o właściwościach leczniczych, dzikich jagód i drewna na opał.
Grupki mężczyzn żywiących się ryżem i kawą całymi tygodniami obozują w pobliżu drzew, które wyznaczyli do wycięcia. Wreszcie pojawia się szef i przyjrzawszy się drzewom, wydaje polecenie. Rąbią siekierami. Po paru godzinach różane drzewo, które zapuściło tu korzenie może z 500 lat temu, pada na ziemię. Drwale ociosują pień z zewnętrznej białej warstwy, aż pozostaje tylko fioletowe serce, które dało roślinie nazwę. Różane drzewo zostaje pocięte na kłody, mniej więcej dwumetrowej długości. Inny dwuosobowy zespół obwiązuje każdy bal linami i holuje drewno przez las nad brzeg rzeki. Będzie to ich kosztować dwa dni pracy, a zarobek wyniesie 10–20 dol. od kłody, w zależności od dystansu.
Z trudem przedzierając się przez puszczę, od czasu do czasu natykam się na dwie postacie ze stoickim spokojem ciągnące dwustukilowy pień w górę nieprawdopodobnie stromego stoku, w dół wodospadu lub przez bagno – ciężka praca jak z epoki faraonów. Nad rzeką na zespół transportowy czeka flisak. Drewniana bela zostaje przywiązana do tratwy, dzięki której pokona bystrza (tratwiarz otrzyma 25 dol.). Pieniądze dostanie także człowiek czekający w pirodze w miejscu, gdzie nurt się uspokaja (12 dol. od kłody). A także strażnik parku przekupiony, żeby trzymał się z daleka (200 dol. za dwa tygodnie). Do tego policjanci na punktach kontrolnych przy drodze do Antalahy (20 dol. na głowę). Zniszczenia w lesie to nie tylko utrata cennych gatunków drzew. Żeby zbudować tratwę i spławić jedną ciężką różaną kłodę, ścina się cztery do pięciu lżejszych drzew.
Były sprzedawca jogurtu Marc Ravalomanana najpierw został burmistrzem Antananarywy, stolicy kraju. A potem obalił socjalistycznego prezydenta Ratsirakę i w 2002 r. założył partię polityczną Tiako I Madagasikara (Kocham Madagaskar). Budował drogi i szpitale, rozdawał szkolne mundurki i symbolicznie przeciął pępowinę łączącą wyspę z francuskimi kolonialistami, zastępując franka – dotychczasową walutę – ariary. A także wzmocnił zakaz uprawiania rolnictwa żarowego (niestety, bez widocznego rezultatu), przedstawił plan działań na rzecz bioróżnorodności Madagaskaru i zobowiązał się do potrojenia powierzchni rezerwatów przyrody na wyspie. Głosił hasła w rodzaju: „Naszym najważniejszym walorem jest środowisko”. Niestety, z prezydenckiej siedziby wydostawały się sygnały realizacji „planów działania” innego rodzaju. Donoszono, że Ravalomanana skonfiskował zgromadzone przez drzewnych baronów różane drewno tylko po to, żeby samemu je sprzedawać. Prezydent – w obecności reporterów – od jednej z kompanii naftowych zażądał udziału w wysokości 10 proc. kosztów prowadzenia poszukiwań. W miarę jak portfel prezydenta pęczniał, siła nabywcza jego rodaków drastycznie spadała. 7 lutego 2009 r. tysiące demonstrantów ruszyło do szturmu na pałac prezydencki. Napotkali ogień karabinowy, od którego zginęło co najmniej 30 osób. Miesiąc później przeciwko prezydentowi zwróciło się wojsko.
Ravalomanana zbiegł do Suazi. W czasie pobytu na wygnaniu został skazany za przejęcie na potrzeby rodzinnego biznesu gruntów będących własnością miasta oraz użycie publicznych pieniędzy na zakup od bratanka Walta Disneya samolotu za sumę 60 mln dolarów. Społeczność międzynarodowa odmówiła uznania nowego rządu, na którego czele stanął 34-letni Andry Rajoelina, uprzednio burmistrz Antananarywy. Bank Światowy, ONZ, USAID i inni donatorzy wstrzymali finansowanie. Kraje wysoko rozwinięte wydały oświadczenia odradzające własnym obywatelom podróż na Madagaskar. Zainicjowana przez Ravalomananę zielona polityka otrzymała poważny cios. Nowy rząd nie dysponował funduszami, by przepisy o ochronie przyrody mogły być egzekwowane. W dniu podpisania przez Marca Ravalomananę rezygnacji, 17 marca 2009 r., na stadionie w mieście Antalaha zebrał się tłum liczący ze 20 tys. osób.
Upieczono 12 zebu, piwo płynęło obficie, muzycy przygrywali do tańca przez całą noc. Rachunek zapłaciło 13 miejscowych przedsiębiorców drzewnych. Puszcza należała do nich. Baron drzewny siedzi za biurkiem z mahoniu. Wszędzie wokół palisander: krzesła, ściany, sufit, podłoga. Jego rodzice przybyli tu z Chin w latach 30. ubiegłego stulecia. Mimo że – jak zauważa – „Chińczycy mają bzika na punkcie drewna różanego”, sam urodził się w pobliżu Antalahy i ma słabość do rudobrązowej barwy palisandru – gatunku blisko spokrewnionego z drzewem różanym, które ma bardziej buraczkową barwę. Biuro przedsiębiorcy jest przesycone zapachem wanilii, ponieważ przylega do niego magazyn wypełniony wiązkami oczekującymi na wysyłkę za granicę. Z placu na zewnątrz, na którym na widoku publicznym leżą sterty różanego drewna, dociera warkot tartacznych pił. Na ławkach przed drzwiami biura siedzą szczupli i muskularni młodzi mężczyźni. Napis przy wejściu głosi: „Osoby przychodzące po odbiór zapłaty muszą okazać dowód tożsamości”.
Nazywa się Roger Thunam i jest uważany za jednego z największych madagaskarskich biznesmenów handlujących drewnem różanym. Jest człowiekiem niewielkiej postury, a cechuje go rodzaj chłodnego opanowania charakterystyczny dla ludzi dzierżących wielką władzę. Niewielka populacja chińskich imigrantów zasymilowała się z tubylczą ludnością wyspy. Thunam jest tego dowodem – w okolicach Antalahy jest wszędobylską, popularną postacią. Pomoże, kiedy miejscowy chłop potrzebuje pieniędzy na pogrzeb, nie wspominając o tym, że warto go odwiedzić, gdy szukamy intratnej pracy. Mimo że każde z ogniw drzewnego łańcucha wymaga zapłaty, lwia część zysku przypada takim ludziom jak Thunam, który przyznaje: „Nie pamiętam, kiedy ostatni raz byłem w lesie”. – Thunam nie jest biznesmenem, to przestępca – oświadcza jeden z miejscowych urzędników. – Zarabia na grabieży parku, który należy do wszystkich. A teraz inni myślą, że można się dorobić, kradnąc publiczną własność.
Oczywiście Thunam twierdzi inaczej. Urodzony w rodzinie handlarzy wanilią, przed 30 laty zajął się też drewnem. Tłumaczy, że w tym okresie otrzymał od rządu różne zezwolenia.
Rzeczywiście, rząd zniósł zakaz eksportu drewna różanego w okresie, gdy lasy na wschodnim wybrzeżu Madagaskaru są pustoszone przez cyklony, zezwalając na wycinkę i sprzedaż uszkodzonych przez burze drzew. Taka polityka pozwala baronom drzewnym magazynować drewno w czasie obowiązywania zakazu, a następnie sprzedawać je jako „odratowany” surowiec, gdy zakaz jest czasowo uchylany.
Thunam utrzymuje, że prowadzi wyłącznie legalny wyrąb. Tak, jego skład jest zawalony kłodami różanego drewna, ale może to wyjaśnić: – Nie uwierzyłbyś, ilu tam jest ludzi z siekierami. Kiedyś prowadzili gospodarkę żarową. Nigdy nie chodzili do szkoły. Nie obchodzą ich następne pokolenia... Ale to drzewo zostało już ścięte. Jeśli my go od nich nie kupimy, zrobi to ktoś inny. Thunam przyznaje, że zwariowani na punkcie drzewa różanego Chińczycy są najważniejszymi nabywcami (ceny detaliczne wyprodukowanego w Chinach serwisu obiadowego z drzewa różanego zaczynają się od 5 tys. dol.). Jak tylko nowy rząd zawiesił zakaz wycinki w lecie 2009 r., Chińczycy zasypali Thunama zamówieniami.
Co jakiś czas rząd wnosił zarzuty przeciwko baronom drzewnym podejrzanym o nielegalny handel. Jednak ci mają ogromną władzę, ponadto korzystają z chaosu w przepisach dotyczących wyrębu drzew. Według raportu sporządzonego przez Global Witness oraz Environmental Investigation Agency tylko dwóch baronów, w tym Thunama (spośród sześciu oskarżonych), uznano za winnych eksportu drewna różanego. Został wypuszczony z aresztu w 2008 r. po wpłaceniu sumy ustalonej w ugodzie. Ponownie oskarżony w 2009 r. został uniewinniony. Klaustrofobiczną dzicz Masoali mój przewodnik, były pracownik parku, bosą stopą przemierza szybko i pewnie. Rabe czuje się tu jak w domu, w ciągu ostatnich 10 lat był w puszczy ponad sto razy. Jednak od ostatniej wizyty sprzed kilku miesięcy coś się zmieniło. – Nie ma lemurów – mówi zdziwiony. – Zniknęły. Stoją za tym złodzieje drewna różanego. Znużeni dietą składającą się jedynie z ryżu zaczęli zastawiać sidła. W położonym nieco na północ od Antalahy mieście Sambava trzy restauracje, wbrew prawu, mają w swoim menu ich mięso. Tak oto deszczowe lasy północno-wschodniego Madagaskaru w zastraszającym tempie tracą lemura rudego, tana, lemura karłowatego większego i aj-aja (palczaka madagaskarskiego). Tymczasem z wyjątkiem pobliskich Komorów Madagaskar to jedyne miejsce na Ziemi, w którym można spotkać te stworzenia. – Nie chcemy chronić pustego lasu, w którym jedyną rzeczą, jaką można oglądać, są drzewa – mówi Jonah Ratsimbazafy, prymatolog z Durrell Wildlife Conservation Trust.
Mimo całego przyrodniczego bogactwa Madagaskaru dla przemysłu turystycznego kluczowe znaczenie ma charakterystyczna maskotka, czego dowodzą tysiące turystów odwiedzających Rezerwat Specjalny Analamazaotra. Nadrzewne naczelne o wyłupiastych oczach fascynują nie tylko przez sam fakt, że żyją tylko tutaj, lecz także dlatego, że jest ich tu tak wielka różnorodność. Chociaż zasadniczo wszystkie 50 gatunków lemurów jest poligamiczne, ma wspaniałe długie ogony i wiele z nich wydaje odgłosy podobne do chrząkania świń, spotkamy tu także czarno-białego indrisa, który jest monogamiczny, nie ma ogona i napełnia las niesamowitym zawodzeniem. To wydaje się niewiarygodne, ale na Madagaskarze naukowcy wciąż odkrywają nowe gatunki lemurów. Jednak każdy z nich jest nieliczny, a pięć gatunków trafiło już na światową listę 25 najbardziej zagrożonych naczelnych. Tymczasem Malgasze, którzy mieszkają z dala od rejonów turystycznych, myślą, że lemury są wyłącznie dla vazaha (białych ludzi) – dla siebie nie widzą z nich żadnych korzyści. Chociaż niektóre plemiona wierzą, że pewne gatunki lemurów są święte, aj-aj – szokujący wyglądem, mający nieproporcjonalnie wielkie oczy i uszy – na północy wyspy uważany jest za zły omen.
Zwierzę jest uśmiercane, gdy tylko zostanie dostrzeżone. Tego rodzaju tabu rządziły zachowaniami Malgaszy przez wieki. Są napomnieniami udzielanymi przez przodków, którzy ociągają się z opuszczeniem Ziemi, aby odgrywać rolę pośredników pomiędzy światami. I dlatego należy ich słuchać i udobruchać od czasu do czasu poprzez famadihana. Podczas tego obrzędu kości przodków są wykopywane i uroczyście zawijane w świeże białe całuny, z którymi żywi tańczą dokoła grobu, zanim szczątki zostaną zwrócone ziemi. Poszczególne plemiona mają różne fady, np. zakaz dotykania kameleonów, rozmawiania o krokodylach, jedzenia wieprzowiny lub pracy w czwartek. Rozliczne tabu zabraniają bezczeszczenia gór, dużych głazów, skupisk drzew – wszystkie stanowią świadectwo głębokiego związku z ziemią oraz duchowego zaangażowania, by pozostawała w dobrym zdrowiu. Niemniej tabu najbardziej przestrzegane to te, które nie kolidują z powszechnie uznawaną prawdą, że lepiej umrzeć jutro.
– Widzisz tę łysinę? – pyta mnie Olivier Behra, wskazując kontrastujący z otoczeniem pas pośród hektarów lasu. – Tam jest gość, który prowadzi wyrąb. Próbuję go nakłonić, żeby przestał.
– Jak można tego dokonać?
– Trzeba dać mu pracę – śmieje się Behra.
Rozwiązaniem – choćby tylko na lokalną skalę – jest zaoferowanie bezpośrednich korzyści z istnienia lasu miejscowym chłopom. Francuz po raz pierwszy przyjechał na wyspę w 1987 r. jako uczestnik programu ONZ mającego na celu ocalenie niekochanej, poważnie przetrzebionej populacji krokodyli. Spostrzegając, że „jeżeli nadasz krokodylom wartość, ludzie się zainteresują”, zaczął płacić tubylcom za zbieranie krokodylich jaj. Od 2000 r. Behra stosuje tę samą formułę dla ratowania zagrożonych lasów Madagaskaru, kierując organizacją Człowiek i Środowisko. W lasach Vohimana 160 km na wschód od stolicy Behra odkrył puszczę, której obszar w ciągu 40 lat zmniejszył się o połowę. Korzystając z wiedzy miejscowej ludności, skatalogował 90 roślin leczniczych, po czym sporządził plan kampanii marketingowej za granicą. Chanel, francuski producent zapachów, zainteresował się ekstraktami z liści madagaskarskich roślin, takich jak marungi.
W 2007 r. nastąpił koniec deforestacji w krainie Vohimana. Obecnie setki mieszkańców tutejszych wiosek zamiast karczować i palić las, zbiera i sprzedaje liście, którym nigdy przedtem nie przypisywano żadnej wartości gospodarczej.
– Zbudowałem tu dom – mówi Behra. – Ludzie widzą, że nie wyprowadzę się jutro, więc mi ufają. Francuz okazał się człowiekiem pełnym pomysłów, bez krzty arogancji. Rozumiejącym, że „nie można od kogoś, kto całe życie był drwalem, wymagać, żeby ot tak przekwalifikował się i został rolnikiem”. Behra przekonał rząd Madagaskaru, aby zezwolił miejscowej ludności na kontynuowanie w wydzielonym sektorze lasu zbiórki drewna na węgiel drzewny do domowego użytku. Namówił Chanel na dofinansowanie personelu medycznego i szkolnych obiadów w Vohimanie. Dowiedziawszy się, że we wsi mieszka łowca lemurów, zatrudnił go jako przewodnika dla turystów. Inny mężczyzna, który przedtem zarabiał na życie zbieraniem w lesie rzadkich orchidei, teraz jest kierownikiem cieplarni, w której hoduje się kwiaty.
– Działania na małą skalę, w taki sposób, w jaki robi to Behra, mogą być skuteczniejsze niż wielkie sny o ocaleniu całej dżungli – stwierdza Jean-Aimé Rakotoarisoa, od 30 lat dyrektor Muzeum Sztuki i Archeologii Uniwersytetu Antananarywy. – Większość programów ochrony środowiska głosi: nie pal lasu, bo on jest twoją przyszłością. Ale ci ludzie nie mogą czekać na przyszłość. Są głodni dziś. Miejscowej społeczności trzeba ukazać natychmiastowe korzyści. Psy i kury wałęsają się po niewielkim lotnisku w Antalasze w poszukiwaniu resztek jedzenia. Kilkadziesiąt osób czeka na przylot samolotu z Antananarywy. W drzwiach pojawia się Roger Thunam z asystentem. Baron drzewny przemierza budynek od ściany do ściany: ściska dłoń każdemu, obejmuje kobiety, wymienia miłe słówka. Potem wychodzi na zewnątrz i – do chwili przylotu samolotu – stoi zadowolony, opierając się o stragan z owocami, popijając mleczko z orzecha kokosowego, tak jak pozostali czekający. Niczym się od nich nie różni – ich człowiek, który wie, co myśli lud... Człowiek, który zapewnia im byt. Przynajmniej na dziś.
Robert Draper, 2010