Rdzenne plemiona Amazonii. To oni "przeszkadzają" w grabieży puszczy
Ślady opon w czerwonej ziemi są głębokie i świeże. Tainaky Tenetehar schodzi ze swojego terenowego motocykla, żeby przyjrzeć im się dokładniej.
– Z dzisiejszego poranka – mówi z przekonaniem doświadczonego tropiciela wyczulonego na wszelkie przejawy ruchu ludzi na tych wyjętych spod prawa terenach.
Obserwuje przez lornetkę pofałdowane wzgórza pokryte wypaloną sawanną, biegnące aż po zalesione pasmo górskie w oddali. Na tym obszarze, budzącym jedne z najgorętszych sporów w Brazylii, na terenie, gdzie zarośla wypierają stare lasy, a prywatne gospodarstwa naruszają granice ziem należących do Indian, ślady opon mogą mieć tylko jedno, złowieszcze znaczenie.
– Drwale – mówi Tainaky. Wróg.
Tainaky, który używa także portugalskiego nazwiska Laércio Souza Silva Guajajara, patrzy na towarzyszy, czterech członków plemienia Guajajara zsiadających ze swoich poobijanych motocykli. Patrol prezentuje się kolorowo: połatane dżinsy, panterki, ciemne okulary i bandany chroniące twarze przed wszechobecnym w porze suchej kurzem. Jego członkowie, uzbrojeni równie skromnie – w jednostrzałową fuzję, pistolet domowej roboty i kilka maczet dyndających przy pasach – przywodzą na myśl bohaterów dziwnego międzygatunkowego filmu. Jak gdyby Mad Max spotykał Ostatniego Mohikanina.
– Jedziemy za nimi? – pyta Tainaky.
Ściganie ludzi dokonujących nielegalnych wyrębów stało się specjalnością takich patroli. Ich członkowie podpalali ciężarówki, przejmowali broń oraz piły łańcuchowe i przepędzali zirytowanych drwali. Przywódcom patroli, do których należy 33-letni Tainaky, wielokrotnie grożono śmiercią. Niektórzy ich członkowie ukrywają swoją tożsamość pod pseudonimami. W 2016 r. w ciągu jednego miesiąca trzej uczestnicy tych patroli zostali zamordowani.
Ci ludzie należą do liczącej około stu członków organizacji ochotniczej. Nazywają samych siebie Strażnikami Lasu. Ta i inne podobne grupy powstały w ostatnich latach w reakcji na rosnącą falę nielegalnych wyrębów, które wyniszczają chronione tereny leśne w stanie Maranhão, we wschodniej Amazonii, łącznie z mierzącym 4150 km2 Terytorium Tubylczym Arariboia. Wraz z lasami znika zwierzyna, która od pokoleń jest podstawą istnienia łowieckiej kultury plemienia Guajajara. Z powodu wylesiania wysychają jeziora, z których wypływają tamtejsze rzeki i strumienie. Wymierają ryby i ptaki.
W Posto Awá wieśniacy rozkoszują się poranną kąpielą. Trzymane przez nich żabuti prawdopodobnie zostaną w końcu zjedzone. Fot. Charlie Hamilton James
Stawka dla Guajajarów jest z pewnością wysoka, ale ten lud, od czasu swych pierwszych krwawych kontaktów z przybyszami, które miały miejsce wieki temu, wypracował skuteczne strategie przetrwania. Większość jego członków zna zasady rządzące światem zewnętrznym, wielu w nim żyło. Znacznie trudniejsza jest sytuacja innego plemienia, dzielącego z nimi rezerwat Arariboia – ludu Awá. Kilka grup koczowników Awá – żyjącego najdalej na wschód amazońskiego plemienia, z którym biali ludzie nie mieli kontaktu – przemierza leśne tereny w centrum tego terytorium, niemal bezustannie uciekając przed wyciem wciągarek i pił łańcuchowych, a w porze suchej także przed dymem pożarów.
Awá, ograniczeni do kurczącego się jądra lasu, są szczególnie bezbronni. Ale nawet na relatywnie nietkniętych połaciach lasu deszczowego na pograniczu Brazylii i Peru izolowane grupy muszą uciekać przed grabieżami związanymi z nielegalnymi wyrębami, poszukiwaniem złota, a ostatnio też przemytem narkotyków. Prawdę mówiąc, zagrożenia dla bezpieczeństwa 50 do 100 odizolowanych plemion, z którymi nie było do tej pory kontaktu – liczących jakieś 5 tys. ludzi – rosną w całym dorzeczu Amazonki. Poza Amazonią jedyne tzw. plemiona bez kontaktu, o jakich wiadomo, żyją obecnie w paragwajskich zaroślach Chaco, na Andamanach, archipelagu Oceanu Indyjskiego, oraz w zachodniej części Nowej Gwinei. Ich liczebność może wydawać się niewielka, ale orędownicy praw ludów autochtonicznych mówią, że tu chodzi o coś ważniejszego – o zachowanie ostatnich pozostałości stylu życia, który prawie zupełnie zniknął z naszej planety.
– Kiedy znika jakaś narodowość albo ludzka grupa (…), strata jest ogromna – mówi Sydney Possuelo, rzecznik praw tubylczych. – Oblicze ludzkości staje się bardziej homogeniczne, a sama ludzkość ubożeje.
Relacje ludu Awá (zwanego także Guajá albo Awá--Guajá) ze światem zewnętrznym są w znacznym stopniu związane ze stosowaną wobec nich przemocą. Dziś być może stu z mniej więcej 600 Awów nadal prowadzi koczownicze życie w lesie. Reszta, która w ciągu kilkudziesięciu ostatnich lat weszła w kontakt z nowoczesnością, osiadła w wioskach na trzech z czterech chronionych terytoriów tubylczych rozciągających się w korytarzu wzdłuż zachodniej granicy Maranhão. Obecność Awów przyczyniła się do objęcia ochroną prawną 12 300 km2 okresowo suchych obszarów leśnych stanowiących krytyczny bufor dla lasów deszczowych na zachodzie.
Choć izolowane grupy Awá żyją w trzech z czterech rezerwatów, tylko ci, którzy pozostają w Arariboia (jakieś 60–80 osób), są zasadniczo pozbawieni kontaktu, trzymając się we własnym kręgu, w centrum tego obszaru. Nadal polują za pomocą łuków i strzał, zbierają miód oraz orzechy babassu i wciąż są zależni niemal wyłącznie od obfitości pierwotnego lasu i jego źródeł wody. W ich pobliżu nie zamieszkują żadni osiadli Awá, którzy mogliby być mediatorami w razie kontaktu z ludźmi z zewnątrz.
Na wzgórzach i równinach okalających centrum rezerwatu leżą dziesiątki miasteczek i osad, w których żyje ok. 5300 Guajajarów. A poza granicami rezerwatu, w swego rodzaju trzecim koncentrycznym kręgu, istnieje pięć dużych miast, w których drewno pozostaje siłą napędową gospodarki. Ponieważ 75 proc. pierwotnej okrywy leśnej Maranhão zostało już utracone, większość cennego drewna pozostaje w Arariboi, trzech innych terenach tubylczych, na których żyją Awá (Alto Turiaçu, Caru i Awá), i w przyległym rezerwacie przyrodniczym. Na tych obszarach pozyskiwanie drewna jest zakazane, co oznacza, że prawie cała branża drzewna stanu jest de facto działalnością przestępczą.
Ale to nie odstrasza nielegalnych drwali, którzy obchodzą próby egzekwowania prawa, korzystając z czujek i fałszywych dokumentów. Ciężarówki do przewozu drewna, często bez tablic rejestracyjnych, kursują po bocznych drogach, niepatrolowanych przez policję, dostarczając ładunek do tajnych tartaków poza terenami Indian. Dzięki tej sieci egzystencja Awów stała się tak niepewna, że Survival International, organizacja walcząca o prawa grup plemiennych, nazwała ich „najbardziej zagrożonym plemieniem Ziemi”, zapoczątkowując w 2012 r. globalną kampanię na ich rzecz. W Maranhão Guajajarowie działają na rzecz os isolados – „izolowanych” – uważając, że ich własne przetrwanie jest nierozerwalnie związane z losem sąsiadów Awá.
– Walka o ocalenie Awów i lasu to jedno i to samo – mówi Sônia Guajajara, była dyrektorka wykonawcza Stowarzyszenia Autochtonicznych Ludów Brazylii występującego w imieniu ponad 300 tubylczych grup tego kraju. W tym roku Sônia Guajajara będzie startować w wyborach na ważny państwowy urząd.
Kiedy Leśni Strażnicy Tainaky’ego stoją zbici w grupkę, zastanawiając się, jak postąpić, z pobliskiego domu wychodzi postać w kasku, odpala terenowy motocykl i przejeżdża obok nich pełnym gazem, z twarzą zasłoniętą przyłbicą.
– Olheiro! – krzyczą mężczyźni. Szpieg!
Oprócz zastraszania przez drwali Strażnicy muszą również zmagać się z siatką infiltratorów należących do ich własnego ludu. Informatorzy wypatrują patroli i pędzą powiadomić o nich swoich mocodawców, którzy z kolei ostrzegają ekipy drwali za pomocą walkie-talkie.
– Musimy się stąd wynosić! – woła Tainaky, patrząc, jak motocykl znika w kłębach pyłu.
– On o nas doniesie!
Element zaskoczenia jest dla takich misji kluczowy. Strażnicy muszą zaskoczyć drwali, w przeciwnym razie sami mogą znaleźć się w zasadzce. Nawet agenci federalni bywali atakowani w głębi lasu przez dobrze uzbrojonych ludzi dokonujących wyrębów. Myśliwi w mgnieniu oka mogą zamienić się w zwierzynę.
– Kto będzie walczyć o izolowanych, jeśli nie my? – powiedział mi Tainaky w swojej kuchni, w przeddzień patrolu. Rozwinął mapę terytorium Arariboia i objechał palcem jego brzegi. – Drwale wdzierają się na całym obwodzie tubylczych terenów – wyjaśnił, po czym stuknął w sam środek mapy. – Chcieliby dostać się do centrum, tam gdzie są isolados. A jeśli nadciągną drwale, tym ludziom pozostanie tylko ucieczka.
Ayrua, lat 39, która trzyma na głowie szatankę, zetknęła się z agentami do spraw Indian w 1989 r. Awowie w placówkach rządowych nadal polują, m.in. na tapiry, pekari i małpy, aby uzupełniać swą dietę. Fot. Charlie Hamilton James
Kapucynka czubata siedzi na głowie 47-letniej Ximirapi, która w latach 90. opuściła Posto Awá i przeniosła się do osady Tiracambu, mniej zatłoczonej i mającej lepsze tereny łowieckie. Fot. Charlie Hamilton James
Rządowa agencja ds. ludów autochtonicznych nazywa się Fundação Nacional do Índio, albo FUNAI. Jej departament zajmujący się Indianami, z którymi kontaktu nie było albo nastąpił on stosunkowo niedawno, umieścił rejon Arariboia na czele amazońskiej listy punktów zapalnych, w których plemiona są najbardziej narażone na zetknięcie z zachodnią cywilizacją. Lecz dotkliwe cięcia budżetu FUNAI utrudniły jeszcze bardziej ochronę izolowanych plemion, takich jak Awá, przed nieubłaganą presją żądnej zasobów gospodarki globalnej. Od czasu impeachmentu prezydent Brazylii Dilmy Rousseff w 2016 r. sprzyjający biznesowi politycy uchwalili w kongresie przepisy uchylające ochronę tubylczych terenów w całej Amazonii. W ramach tego procesu zwolniono doświadczonych agentów FUNAI i zamknięto placówki agencji, co zwiększyło zagrożenia brazylijskich społeczności plemiennych, łącznie z izolowanymi.
Apele o pomoc zgłaszane przez Guajajarów prowadziły do sporadycznych nalotów sił rządowych na nielegalne tartaki w okolicznych miasteczkach oraz nielicznych wypadów policyjnych w celu przepędzenia drwali, ale na ogół Strażnicy byli pozostawieni swemu własnemu losowi. Mogli patrzeć, jak ciężarówki wywożą ich ojcowiznę, albo utrudniać drwalom życie
na wszelkie możliwe sposoby.
Każdej godziny każdego dnia wyładowane rudą żelaza pociągi towarowe przejeżdżają z hukiem obok osad Awów w Tiracambu i Posto Awá na południowo-wschodnim skraju mierzącego 1730 km2 Terytorium Tubylczego Caru. Odbywają 900-kilometrową podróż z największej na świecie kopalni odkrywkowej rudy żelaza do atlantyckiego portu São Luís, stolicy Maranhão. Stamtąd ruda – w 2017 r. było jej 147 mln ton – trafia do ładowni oceanicznych statków zmierzających głównie do Chin.
Wydobycie rudy w kopalni Carajás i jej transport do stalowni na drugim końcu świata stanowi tryumf technologii i przynosi miliardy dolarów. A przy tym skłania do irytującego spostrzeżenia – potężny symbol światowego handlu funkcjonuje w zasięgu słuchu ludzi, którzy nadal zdobywają znaczną część pożywienia za pomocą łuków i strzał, a niektórzy członkowie ich plemienia wciąż wędrują przez puszcze rezerwatu Caru jako izolowani koczownicy.
Członkowie plemienia Guajajara pełnią ochotniczo funkcję Strażników Lasu. Ta organizacja obrała sobie za cel ochronę Terytorium Tubylczego Arariboia przed bezustannymi inwazjami nielegalnych drwali – a także obronę kilku izolowanych rodzin Awá, które nadal przemierzają ten rezerwat. Fot. Charlie Hamilton James
Budowa tej linii kolejowej na przełomie lat 70. i 80. XX w. zaburzyła wiele tubylczych społeczności i przecięła terytorium Awów, niegdyś rozległe, na dwie części. Napłynęli osadnicy i spekulanci ziemią. Rancza, fabryki, a nawet całe miasta miały wyrosnąć wokół Awów, którzy niebawem zostali odcięci od ziemi, którą przemierzali od pokoleń.
– Pierwszym sygnałem karaí był drut kolczasty – powiedział Takamãtxia, używając słowa Awów oznaczającego białego człowieka albo obcego. Wraz z Marco Limą, moim przewodnikiem i kierowcą, siedziałem pośród kilkudziesięciu Awów w otwartym pawilonie w Posto Awá, placówce założonej przez FUNAI w 1980 r. jako schronienie dla plemienia.
– Baliśmy się wystrzałów – ciągnął Takamãtxia, a młody człowiek o imieniu Tatuxa’a tłumaczył jego słowa na portugalski. – Nigdy wcześniej nie słyszeliśmy takiego dźwięku.
– To było w dniu, gdy obcy niepostrzeżenie podeszli do jego rodziny przez las i spuścili ze smyczy psa. Takamãtxia powiedział, że jego dziadek został zamęczony na śmierć. – Nie mógł wystarczająco szybko biec.
Grupa rozproszyła się. Niektórzy wycofali się na północ. Inni, w tym część jego krewnych, na południe. Takamãtxia więcej ich nie zobaczył.
– Czy to możliwe, że mój wujek nadal żyje w lesie? – Przerwał na moment. – Myślę, że tak.
Kolejni starcy podrywali się na nogi. W pawilonie zapanował gwar i Tatuxa’a z trudem nadążał z tłumaczeniem. Wszyscy opowiadali niezwykle podobne historie: o panicznej ucieczce przed intruzami, o uratowaniu przez FUNAI, o zabójczych epidemiach grypy i odry, które przeszły przez osadę po kontakcie z białymi.
W tym czasie FUNAI wciąż uważała za swoją misję nawiązywanie kontaktu z plemionami i osiedlanie Indian w swoich placówkach, aby umożliwić zagospodarowanie ich terenów. Dopiero w 1987 r. agencja przyjęła obecną politykę unikania kontaktu, do czego po części skłoniła ją tragedia Awów. To było, i nadal jest, przełomowe podejście – uznanie prawa plemion do prowadzenia tradycyjnego trybu życia bez prześladowania przez obcych. (Grupy kontaktowe są wysyłane bardzo rzadko, jeśli jakiejś izolowanej grupie tubylczej coś zagraża).
Tego wieczoru Tatuxa’a poprowadził mnie z pawilonu na skraj wioski. Pod wiszącym nisko srebrnym skrawkiem księżyca miała się właśnie rozpocząć święta ceremonia nawiązywania łączności z przodkami Awów. W powietrzu unosił się gryzący drzewny dym. Szczekały psy. Z daleka dolatywał turkot pociągu obsługującego Carajás.
W cieniu ganku kobiety przyklejały kępki piór harpii i kondora do głów, kończyn i piersi nagich mężczyzn, starszych wioski. Desenie białego pierza wydawały się pulsować w ciemnościach, nadając mężczyznom widmowy wygląd.
– Noszą te pióra, żeby karawara wiedzieli, że są prawdziwymi ludźmi, że są Awá – wyjaśnił Tatuxa’a, mając na myśli przodków, którzy sprawują pieczę nad lasem i chronią żyjących na ziemi Awów. – W przeciwnym razie mogliby wziąć ich za białych i zabić.
Pośród upiornych, jękliwych śpiewów mężczyźni tańczyli jak w transie wokół zamkniętej chatki. Wchodzili do niej i wychodzili kolejno, tupiąc stopami, jakby chcieli wyskoczyć do świata duchów ponad głowami. Nie przestając tańczyć i śpiewać, powracali do kobiet i dzieci, tuląc wargi, by wydmuchnąć w stronę swych najbliższych błogosławieństwa duchów, z którymi właśnie spotkali się w swej podróży do nieba.
– Ta ceremonia przenosi nas do czasów, kiedy wszyscy żyliśmy w lesie – powiedział Tatuxa’a.
– Pomaga nam zachowywać naszą kulturę.
Nie było jasne, czy on, wykształcony, dwujęzyczny młody człowiek, wierzy w świat duchów. Lecz gdy obserwowałem ten spektakl pod rozgwieżdżonym niebem – nagich mężczyzn, którzy pochylali się i zginali wśród głośnych, przenikliwych zawodzeń, jak gdyby owładnęły nimi niewidzialne moce – nie mogłem pozbyć się wrażenia, że prastary sposób życia wisi na włosku.
Wyładowane rudą żelaza pociągi o długości dochodzącej do 3 km przejeżdżają obok tubylczych osad Posto Awá i Tiracambu, zmierzając z największej na świecie odkrywkowej kopalni rudy do atlantyckiego portu São Luís. Tam ruda jest przeładowywana na statki, z których wiele płynie do Chin. Linia kolejowa zbudowana w latach 70. i 80. XX w. przecięła tradycyjne ziemie plemienia Awá. Fot. Charlie Hamilton James
Podróżując po terytoriach Awów, dostrzegałem powszechną obawę, że rządowym instytucjom powołanym do ochrony plemion też grozi rozpad – lęk o to, że plemię Awá może zostać pozostawione samo sobie we wrogim świecie.
O godzinę jazdy od Posto Awá, w wiosce Tiracambu, wszystkich 85 mieszkańców wyszło na nasze powitanie, śpiewając i tańcząc. Młody człowiek o imieniu Xiperendjia poprosił, bym usiadł.
– Rząd nie lubi Indian – powiedział. – Boimy się, że oddadzą naszą ziemię.
Ludzie otoczyli nas potrójnym kręgiem.
– Drwale wypalili nasze lasy – ciągnął Xiperendjia – Wszystkie zwierzęta, żółwie, małpy, pekari, wymierają. Wszystkie nasze owoce spłonęły. Potrzebujemy pomocy. Powiedziałem, że przyjechałem wysłuchać ich obaw i podzielić się nimi z czytelnikami w dalekich krajach. Marco Lima chwycił moje pióro i uniósł je wysoko.
– Widzicie to pióro? – krzyknął głośno, żeby wszyscy słyszeli. – To broń Scotta. Używając tego, opowie całemu światu o Awá!
– Chcesz zobaczyć broń Awów? – odpowiedział pytaniem Xiperendjia. Rzucił w tłum jakąś komendę. Ludzie zniknęli w swoich chatach, ale po chwili wrócili, mężczyźni i kobiety, wymachując długimi łukami i pękami strzał z bambusowymi grotami utwardzonymi w ogniu.
– Widzisz? – zapytał Xiperendjia. – To jest nasza broń.
Wielu urzędników FUNAI zgadza się z plemieniem Awá – wygląda na to, że rząd rozmyślnie pozbawia agencję funduszy.
– FUNAI nie ma środków do wypełniania swych zadań – powiedział pewien kierownik, prosząc o nieujawnianie swego nazwiska. – Jest jak pacjent na oddziale intensywnej opieki.
Po cięciach budżetu FUNAI samotny posterunek na wzgórzu strzegący głównego wejścia do mierzącego 1170 km2 Terytorium Tubylczego Awá pozostał ze zredukowaną do minimum załogą złożoną z trzech nieuzbrojonych cywilów.
To terytorium jest domem dla około stu Awów, w tym kilku małych grupek koczowników, z którymi nie ma kontaktu.
Marco i ja pojechaliśmy rozmytą drogą biegnącą od tej placówki. Tu i ówdzie na poboczach stały rdzewiejące kadłuby buldożerów pozostawionych w 2014 r., gdy wojsko przepędziło drwali i osadników masowo najeżdżających rezerwat. U stóp wzgórza wjechaliśmy w to, co miało być celem tych potężnych maszyn – cichy świat głębokich cieni i oślepiających snopów światła przedzierających się przez korony niebosiężnych drzew oraz gęste liany. W oddali skrzeczały ary.
Podjechaliśmy pod bielony budynek stojący w cieniu chlebowca. Byliśmy w Juriti, bazie FUNAI. Wysoki mężczyzna z kędzierzawymi siwiejącymi włosami wyszedł ze środka i podał mi rękę. Nazywał się Patriolino Garreto Viana i był weteranem FUNAI. Pracował w agencji od 35 lat, a od 1995 r. administrował placówką w Juriti. Kiedy wspomniałem o porzuconych buldożerach, Viana z powagą kiwnął głową.
– Usunęli z terytorium 3 tys. najeźdźców – powiedział, wspominając wydalenia z 2014 r. – Biali dotarli bardzo blisko tego miejsca.
Te eksmisje wywołały poważne niezadowolenie w pobliskich miasteczkach. Przez wiele miesięcy Viana nie mógł się tam pokazywać.
– Byłem um homem marcado – powiedział. Człowiekiem napiętnowanym.
Pokazał nam pięcioizbowy budynek pełniący rolę jego kwatery oraz improwizowanej przychodni dla dwójki pracowników państwowej służby zdrowia. Przez otwarte drzwi na tyłach wchodził i wychodził szereg pacjentów Awá – młodych kobiet w kwiecistych sukienkach karmiących piersią niemowlęta, mężczyzn w luźnych T-shirtach i klapkach.
Pomimo wtargnięć obcych, jak powiedział Viana, Juriti pod wieloma względami pozostało najbardziej osłoniętą z czterech społeczności Awów. Starsze pokolenie spośród 89 mieszkańców osady – mających obecnie po 50, 60 lat – trafiło tutaj po szeregu ekspedycji kontaktowych FUNAI prowadzonych w latach 80. i 90. XX w. Ci ludzie większość czasu spędzają w lesie. Zwłaszcza mężczyźni czują się tam jak w domu.
– Spędzają w placówce zaledwie kilka dni, po czym znowu wyruszają – stwierdził Viana.
Mężczyźni wracają ze swych wypadów z jeleniami, pekari lub tapirami. Na werandzie starszy człowiek o imieniu Takya w zdumiewający sposób naśladował głęboki, gardłowy głos wyjca. Podczas polowań Awá używają takich zawołań do wabienia zwierząt – to część ogromnych zasobów wiedzy, która pozwoliła plemieniu przetrwać setki, jeśli nie tysiące lat.
Być może w żadnym innym miejscu ta spuścizna nie jest zagrożona bardziej niż w rezerwacie Arariboia. Nawet przy wsparciu policji środowiskowej śmiałe wysiłki, które podejmuje Tainaky Tenetehar ze Strażnikami Lasu, nie są w stanie powstrzymać plagi wyrębów.
W związku z pożarami lasów szalejącymi pod koniec 2017 r. departament FUNAI ds. odizolowanych Indian zbudował pospiesznie placówkę na wschodnich równinach rezerwatu. Izolowanych koczowników Awá dostrzeżono niebezpiecznie blisko jednej z głównych dróg, więc istniała obawa, że w ostateczności może dojść do wymuszonego kontaktu w celu ich ratowania.
– Idea braku kontaktu nadal obowiązuje – powiedział Bruno de Lima e Silva, koordynator tego departamentu w stanie Maranhão. Wyjaśnił, że jest to tylko element planu przygotowań na różne ewentualności. Jak stwierdził Lima, Awá na razie nie wykazują chęci rezygnacji z życia w lesie. Wydają się zdrowi i mają dzieci, co świadczy o poczuciu bezpieczeństwa.
– Gdyby chcieli kontaktu, to by go nawiązali.
Ostatniego dnia mojego pobytu w Brazylii wraz z fotografem Charlie Hamiltonem Jamesem i Bruno Limą wynajęliśmy awionetkę, by przelecieć nad rezerwatem Arariboia. Niebawem patrzyliśmy z góry na korony puszczy – fantastycznie cętkowaną połać ciemnych zieleni i stonowanych brązów przetykaną jasnożółtymi plamami kwitnących drzew ipe. Gdzieś tam w dole byli isolados.
– Spójrz! – powiedział Lima, wskazując las.
– Droga do wywozu drewna!
Początkowo jej nie zobaczyłem, ale potem się pojawiła – brązowy pas, który wił się po zboczu, znikając pod koronami drzew i wyłaniając się ponownie kawałek dalej.
– Drwale doskonalą swój złodziejski proceder – wyjaśnił Lima, przekrzykując warkot silnika.
– Budują drogi pod koronami, żeby trudno je było zobaczyć.
Dolatując do północno-wschodnich granic rezerwatu, zauważyliśmy ciężarówkę z białą kabiną podskakującą na krętej drodze. Jej platforma była wyładowana drewnem. Przypominała drapieżnego owada wlokącego zdobycz do swego gniazda. Gdy tak sunęła na wschód, w stronę tartaków poza granicami rezerwatu, nie widziałem niczego, co by stało jej na drodze.
Tekst: Scott Wallace