Historia wypierania i ludobójstwa rdzennych Amerykanów

Rozmyślne wypieranie rdzennych mieszkańców Ameryk z ich ziem zaczęło się wkrótce po przybyciu Kolumba w 1492 r. Wojny, choroby przywleczone przez Europejczyków, a także ich wysiłki, by wszystkich Indian wybić lub zamknąć w rezerwatach, doprowadziły do zagłady dziesiątek milionów Indian.

Reklama

Jedna z ostatnich, lecz i najlepiej znanych rzezi rdzennych Amerykanów w Stanach Zjednoczonych miała miejsce w roku 1890 pod Wounded Knee na terenach obecnej Dakoty Południowej. Tam siódmy szwadron kawalerii armii Stanów Zjednoczonych wyrżnął co najmniej 200 członków plemienia Lakota. Za swe wyczyny pod Wounded Knee żołnierze tego oddziału otrzymali nawet odznaczenia. Począwszy od roku 1879 indiańskie dzieci przymusowo odbierano rodzicom, by uczyć je i asymilować w szkołach z internatem, gdzie zmuszano uczniów do zarzucenia swojej kultury, języka, a nawet imienia.

W latach 1973–1976 ponad 3400 rdzennych Amerykanek będących pod opieką U.S. Indian Health Service wysterylizowano bez ich zgody. Wielu uważa, że wysiłki zmierzające do zmarginalizowania i wyniszczenia rdzennych mieszkańców trwają do dziś. Obecnie wspierane przez rząd firmy naftowe wiercą i kładą rurociągi tam, gdzie może to zagrozić zasobom wody i żywności niezbędnym do przetrwania lokalnych szczepów.

Madeline Sayet: rdzenna Amerykanka walczy z marginalizacją Indian

Madeline Sayet wzrastała w południowym Connecticut, na rodzinnej ziemi, gdzie jej rdzenni amerykańscy przodkowie – Moheganowie – żyli przez tysiące lat. Córka adwokata i historyka badającego plemienną przeszłość od dziecka słuchała opowieści o Chahnameedzie, postaci z legend Moheganów. Gdy skończyła siedem lat, dziadek dał jej na urodziny wszystkie dzieła Szekspira.

– Szekspir pojawił się w moim życiu niemal tak wcześnie, jak plemienne legendy – mówi.

Miała 14 lat, gdy po raz pierwszy wystąpiła w sztuce szekspirowskiej – jako Iris w Burzy. Później była rola w Makbecie oraz Julia w Romeo i Julii. Dziś, gdy ma lat 28, sama reżyseruje spektakle: od szekspirowskiej klasyki i oper Mozarta czy Monteverdiego po sztukę Williama S. Yellow Robe (Żółtej Szaty) Jr., członka plemienia Assiniboinów, uznawanego powszechnie za prekursora rdzennie amerykańskiego teatru.

Celem Sayet jest wzmocnienie roli podobnych głosów w teatrze i wkomponowanie w jej pracę tego, jak na świat patrzą jej współplemieńcy i inni rdzenni Amerykanie. Sayet stała się jedną z najbardziej pożądanych reżyserek w kraju, zbiera dziesiątki nagród i dowodów uznania. Chwalił ją New York Times i Wall Street Journal (ten ostatni nazwał jej pracę „zachwycającą”). Mimo to artystka często czuje się sfrustrowana faktem, że wciąż czynione są wysiłki, by wymazać lub co najmniej ignorować tych, którzy zamieszkiwali ten kontynent od tysiącleci.

Ten problem dotyka wielu spośród 5,6 mln rdzennych Amerykanów w USA. Indianie tworzą 573 plemiona oficjalnie uznane przez rząd federalny. Ponad 70 proc. z nich nie mieszka w rezerwatach, lecz na obszarach miejskich. Wielu aktywnie działa na rzecz społeczności; jesienią ponad stu rdzennych Amerykanów (rekordowa liczba w dziejach) startowało w wyborach na szczeblu stanowym i federalnym.

Dwie kandydatki z Nowego Meksyku i jedna z Kansas zostały pierwszymi w historii kobietami o indiańskich korzeniach, które wybrano do amerykańskiego Kongresu. Mimo to z badań First Nations Development Institute wynika, że większość rdzennych Amerykanów indiańskiego pochodzenia ma negatywny wydźwięk.

– Jeśli chodzi o Indian, są dla reszty „niewidzialni” – mówi szef Instytutu Michael Roberts z plemienia Tlingit. – Nie pokazujemy się w mediach, nie ma o nas w podręcznikach ani w codziennych rozmowach.

Ludzie nie znają Indian. Nic o nich nie wiedzą. A przecież znaki rdzennej kultury – i tego, jak Indianie pomogli uformować historię Ameryki – są widoczne na każdym kroku. Tysiące miejscowości, szkół, parków, ulic czy rzek i strumieni bierze swe nazwy od słów w językach mieszkających tu plemion.
Obrazy rdzennych Amerykanów – niektóre pochlebne, większość otwarcie rasistowska – wykorzystywane są, by sprzedawać samochody, motocykle, zabawki, pokoje hotelowe, papierosy i inne dobra. Można je zobaczyć na koszulkach zespołów sportowych. Te obrazy są wszechobecne, ale ludzie, których dotyczą – często zapomniani. Na szczęście dzięki Sayet możemy zobaczyć odmienny obraz tutejszej kultury i poznać, co to znaczy żyć w kraju, gdzie doświadczenia rdzennych mieszkańców są tak często marginalizowane. Sayet uważnie wybiera projekty, które reżyseruje i odrzuca te, które bazują na stereotypach.

– Odmówiłam wyreżyserowania wielu wersji Ostatniego Mohikanina – mówi, odnosząc się do wystawień pochodzącej z 1826 r. powieści Jamesa Fenimore’a Coopera.

Książka opowiada o czasach wojny Brytyjczyków z Francuzami i Indianami o kontrolę nad ziemiami Ameryki Północnej, na których ci ostatni żyli od tysięcy lat. Przez wielu jest postrzegana jako zlepek rozmaitych stereotypów, łącznie z tym, że Indianie współpracujący z Brytyjczykami byli dobrzy i szlachetni, zaś po stronie Francuzów opowiedziały się żądne krwi dzikusy. Sayet odmawia też uczestniczenia w projektach, w których role rdzennych Amerykanów mają grać biali aktorzy.

– Nie możesz nawet zacząć opowiadać swojej historii, dopóki nie poradzisz sobie z faktem, że wokół ciebie funkcjonują dziwne rzeczy jako identyfikatory miejscowej kultury – mówi reżyserka, opisując niektóre popularne negatywne stereotypy – Dlatego rdzenni Amerykanie czują, jakby ich własna kultura była przedstawiana w naprawdę pokręcony i przeinaczony sposób.

– Wszyscy korzystamy z historii, które słyszymy. Im więcej różnych historii, tym większy nasz potencjał – opowiada reżyserka. – Lepiej zdajemy sobie sprawę z tego, co jest możliwe, wykazujemy większą empatię, uczymy się i dostrzegamy, że istnieje wiele dróg. W mojej pracy staram się obalić pogląd, że istnieje tylko jedna narracja rdzennych Amerykanów. Opowieści i obrazy wciąż prześladujące rdzenne społeczności, takie jak amerykańska fiksacja na punkcie pióropuszy i rezerwatów, mają swój cel. Pozwalają przybyszom zapomnieć o ich udziale w ludobójstwie.

– Te przywłaszczone przez obcych historie nie pozwalają upowszechnić się innej narracji – wyjaśnia. – Tej, którą rdzenni mieszkańcy tej ziemi opowiadają sobie od stuleci: Żyj tu dobrze. Żyj dobrze z nami. Żyj dobrze ze wszystkimi naszymi pobratymcami.

Tradycyjna kuchnia rdzennych Amerykanów

W chłodną czerwcową noc restauracja London Plane w Seattle zaczyna wypełniać się ludźmi, nie tylko rdzennymi Amerykanami. Przyszli w kolorowych, wyszywanych spódnicach i kurtkach z tradycyjnymi motywami, kolczykach z muszli i kolców jeżozwierza, krawatach bolo spinanych muszlą lub półszlachetnym kamieniem, podzwaniając srebrną biżuterią z turkusami albo grzechocząc naszyjnikiem z kości. To uroczysta kolacja charytatywna (po 125 dolarów od głowy) na rzecz I-Collective. Organizacji non profit zrzeszającej indiańskich kucharzy, aktywistów, zielarzy i tych, którzy zachowują plemienne tradycje.

Nawa, akitaaru‘ – wita każdego Hillel Echo-Hawk, rdzenna Amerykanka, znana szefowa kuchni i współgospodyni kolacji. Później wycofuje się, by w brzęku garnków, sztućców i talerzy kończyć przygotowywanie posiłku. Urodzona i wychowana w Delta Junction, miasteczku w sercu Alaski, Echo-Hawk należy do rodziny, w której wszyscy polowali i łowili ryby.

– Jednym z moich ulubionych wspomnień było po prostu przebywanie w kuchni – opowiada.

Jako 14-latka doznała pierwszego dużego napadu padaczkowego. Wyprawa do neurologa w Fairbanks odkryła przed nią smutną prawdę: nigdy nie będzie mogła sama mieszkać, podróżować bez asysty ani… gotować. Sześć lat później, dzięki odpowiednim lekom, które pozwoliły jej kontrolować drgawki, Echo-Hawk opuściła rodzinny dom.

Po powrocie do Seattle postanowiła urzeczywistnić swoje marzenie: szkołę kulinarną. Dziś jej firma cateringowa Birch Basket oferuje tradycyjne posiłki rdzennych Amerykanów z ery przedkolonialnej (sprzed 1492 r.). Bez europejskich składników, takich jak mąka, biały cukier, wieprzowina, wołowina czy kurczaki. Zamiast tego w menu są dania świadczące o głębokiej znajomości miejscowych potraw, zwyczajów, wierzeń i pełne kulinarnych innowacji.

Echo-Hawk jest jedną z pięciorga kucharzy, którzy przygotowali ten tradycyjny posiłek obejmujący dania rdzennych Amerykanów. Na pierwsze danie podano marynowane algi z ikrą łososia i bulionem z podwędzanych wodorostów. Na drugie: rukiew wodną z galaretką z miejscowych jeżyn i żurawiny, podaną na purée z orzechów laskowych. Potem są małże gotowane w mchu, na parze.

– Następne danie to mięso karibu duszone w cedrowym wywarze – oznajmia Echo-Hawk rzeszy ponad 50 gości, gdy na stoły wjeżdża czwarta z potraw. – Karibu podarował nam przyjaciel rodziny z Alaski, a przywiozła je moja mama, która siedzi tu, obok – dodaje, wskazując na promieniejącą z dumy Yvonne Echo-Hawk. Talerze pustoszeją w szybkim tempie.

Piąte danie to wędzona czawycza nazywana też łososiem królewskim. Szóstym jest alaski gulasz z łosia. Natomiast na deser podano sorbet z jagód drobnolistnych z miodem przyprawiony miejscową kuzynką pietruszki i solą wędzoną w olchowym dymie. Echo-Hawk mówi, że gości, którzy nie są stąd, często zadziwia jej gotowanie. Przede wszystkim dlatego, że myślą, iż dieta rdzennych Amerykanów sprowadzała się do kilku podstawowych składników.

Przypomina też biesiadnikom, że część potraw na ich talerzach wydaje się obca, bo 500 lat kolonializmu i niszczenia rdzennej kultury doprowadziło do ich zaniku. Echo-Hawk przyznaje, że dla niektórych uczestników słuchanie o ludobójstwie i kolonizacji nie wydaje się najlepszym tematem do rozmów przy kolacji, ale wierzy, że zrozumienie doświadczeń miejscowych ludów wymaga poznania także niewygodnych prawd.

– Ludzie niechętnie używają słowa „ludobójstwo” – mówi Kim TallBear (Wysoki Niedźwiedź), wykładowczyni rdzennej kultury na Uniwersytecie Alberta. – Gdy jednak przyjrzysz się definicji ludobójstwa przyjętej przez ONZ, zobaczysz, że mieści się w niej każde z działań podejmowanych przez rząd federalny względem miejscowej ludności.

Kilka słów od rdzennego Amerykanina

Jestem z kraju Indian, a przynajmniej stąd pochodzę. Moja matka urodziła się w Odessie w stanie Teksas, a ojciec w Oklahomie. Jego matka pochodziła z Czoktawów, a ojciec był Kiową. W 1975 r. razem z Szauniską Sarah Dye zostali pierwszymi rdzennymi Amerykanami, którzy ukończyli szkołę medyczną Dartmouth College.

Tyle że mój ojciec był już trzecim pokoleniem, które ukończyło college. Jego ojciec był nauczycielem, weteranem II wojny światowej i pierwszym Kiową – absolwentem uniwersytetu stanowego w Oklahomie, zaś dziadek, a mój pradziadek, uczęszczał do Carlisle Indian Industrial School i Hampton Institute. Mój prapradziadek był jednym z ponad 20 Kiowów, którzy jako jeńcy wojenni trafili do więzienia w St. Augustine na Florydzie pod koniec wojny o Rzekę Czerwoną w latach 70. XIX w. W tej wojnie my i inne plemiona, rdzennych Amerykanów, z Wielkich Równin walczyliśmy, by nie wyrugowano nas z naszych ojczystych ziem.

Reklama

Mój szczep zawsze wiódł wędrowne życie. Od początków na północy po „złoty wiek” (XIX) na równinach, jak nazywa ten okres N. Scott Momaday, laureat Pulitzera. Dziś, jako rdzenni Amerykanie, pozostajemy Kiowami: artystami, naukowcami, historykami, prawnikami, pisarzami, żołnierzami, lekarzami i nauczycielami – tak jak od wieków, w czasach przed powstaniem Stanów Zjednoczonych.

Reklama
Reklama
Reklama