Na pograniczu religii i magii. Tajemne moce wodun
Przywoływanie ducha wymaga cierpliwości i pokory. Nigdy nie wiadomo, czy przyjdzie, a tym bardziej – co powie.
Słońce dopiero co zawisło nad linią horyzontu, a upał już daje się we znaki. Wszędobylskie kury, kozy i psy chowają się w cieniu. Tymczasem mieszkańcy wioski zbierają się wokół świątyni. Wszyscy są boso, nieliczni mają na sobie odświętne ubrania. Pełnym szacunku wzrokiem śledzą każdy ruch przygotowujących się do ceremonii kapłanów, którzy wkładają rytualne szaty. W powietrzu wisi coś szczególnego. Jak zawsze, gdy ktoś szykuje się, aby zadać duchom pytanie. Aklampa to benińska osada odcięta od świata wysuszoną ziemią. Dwadzieścia tysięcy osób żyje tu bez prądu, urządzeń sanitarnych i dostatku jedzenia. Targane rankami do domów wiadra z wodą są tu jedyną nadzieją na przeżycie. Ogólnodostępną studnię podarowała mieszkańcom wioski pewna rodzina z Polski. Ale Aklampa ma też oblicze niedostępne dla obcych. Przypomina o nim dziwnie powiązana sterta patyków, pokryty plamami kamień albo tajemnicza figura, do której dostawiono grube drągi. Przybierające różne formy fetysze są według mieszkańców ucieleśnieniem wodun. A wodun jest wszędzie. W każdym liściu, w ziemi, w kropli wody. Ludzie mówią, że to część ich krwiobiegu, że człowiek się z tym rodzi, tak samo jak z liniami na dłoniach.
W języku rozsianego po Afryce Zachodniej plemienia Fon wodun znaczy tyle co „duch” lub „bóstwo”. W rdzennej religii Beninu bóstwom, czyli właśnie wodunom, przypisane są konkretne domeny rzeczywistości. Ich kult uznaje się za jedną z najstarszych na świecie religii, a okolice Aklampy wchodzą w skład terenów będących jej kolebką. Zanim kult ten przyjął współczesną, złożoną formę, swoim zasięgiem ograniczał się bowiem do nieistniejącego już Królestwa Dahomej. Zajmowało ono niegdyś tereny dzisiejszego południowego Beninu, Togo i Nigerii. Jego rozwój i ekspansja przyszły wraz z nadejściem epoki kolonialnej, kiedy na wybrzeżach tych państw rozkwitł transatlantycki handel niewolnikami. To stamtąd tysiące nieszczęśników wyruszało w trzymiesięczną podróż za ocean. Nie mieli nic oprócz przekazywanych z pokolenia na pokolenie rytuałów. Kiedy w 1885 r. ostatni wyładowany niewolnikami statek opuszczał Zatokę Gwinejską, na kontynencie amerykańskim już od dziesiątek lat mieszały się kultury i religie plemienne z Czarnego Lądu. Mimo że za posiadanie fetyszów groził stryczek, a plemiona były ze sobą mieszane w celu uniemożliwienia komunikacji, zmuszani do pracy na plantacjach w Brazylii, na Kubie i Haiti afrykańscy niewolnicy zdołali wypracować wspólne idee i obrzędy. Tak powstał system religijny obecny w zachodnioafrykańskim wodun i haitańskim wudu, ale też w kultach im pokrewnych – kubańskiej santerii czy brazylijskim candomblé.
Krwawe obrzędy, oczy wysuszonych zwierząt spozierające na turystów odwiedzających targ fetyszów czy poprzebijane gwoździami laleczki – obrazy utrwalone w świadomości człowieka Zachodu – mocno istotę tego systemu przerysowują. Jak twierdzą antropolodzy, czarna magia (czary) jest zwykle tym, o czym się mówi, a biała magia (zaklęcia pozytywne) tym, co się robi.
– W zachodniej Afryce istnieje co prawda tradycja czarownictwa destrukcyjnego, ale stanowi ona margines – komentuje profesor Andrzej Szyjewski, religioznawca i etnolog religii. Żyjąc w przekonaniu, że czarna magia może być niebezpieczna dla tych, którzy ją stosują, mieszkańcy Aklampy boją się jej jak ognia. Jednocześnie wierzą, że powodzenie ludzkich działań zależy od aprobaty wodunów i duchów zmarłych przodków. Dlatego w centrum swojego rytualnego życia stawiają prowadzoną z nimi za pośrednictwem kapłana rozmowę. Kontakt z mocami nadprzyrodzonymi jest w Aklampie na porządku dziennym i to dzięki niemu o osadzie, do której nie prowadzi żaden kierunkowskaz, mówi się nie tylko w Beninie, ale również w krajach ościennych. Nawet na słynnym targu fetyszy w stolicy Togo Lomé można usłyszeć, że to właśnie w Aklampie żyją „ci prawdziwi” kapłani.
W świątyni, która jest faktycznie obudowanym i zadaszonym klepiskiem, rozmowy toczą się ściszonym głosem. W świetle jedynej w wiosce podłączonej do generatora jarzeniówki widać tu tylko twarz albo pojedyncze części ciała jakiejś osoby. Kiedy kapłan kieruje światło w stronę przypominającego kapliczkę murku, z ciemności wyłania się otoczony nim, wielki i jakby wyrastający z ziemi głaz. To w tym miejscu bóstwa kontaktują się z ludźmi.
– Co mam zrobić, żeby zarabiać więcej pieniędzy? – zadając to pytanie, mieszkaniec Aklampy daje sygnał do rozpoczęcia rytuału. Rozlegają się metaliczne dźwięki. Kapłan przywołuje woduna, uderzając kamieniem w znajdujący się w centralnym punkcie świątyni głaz. Słowa, które przy tym wypowiada, układają się w śpiewną recytację, a mocno akcentowana głoska „r” wibruje w powietrzu. Powstaje rytmiczna muzyka, która niczym mantra wprowadza w przejmujący metafizyczny nastrój. Tymczasem we wsi toczy się codzienne życie, więc do świątyni wpadają czasem ciekawskie dzieci. A rytuał trwa – powoli, bez zbędnej teatralności. Co pewien czas kapłani zarządzają przerwy. Można wtedy wyjść na zewnątrz, rozprostować kości, a przy okazji znaleźć się w zupełnie innej rzeczywistości. Zadający duchom pytanie mieszkaniec Aklampy dostaje do picia wodę, a do jedzenia cierpkie łupiny kasztana. Wszystko pod czujnym okiem siedzącego w paradnym miejscu głównego kapłana. W świątyni obecnych jest jeszcze dwóch obwieszonych wisiorami mistrzów ceremonii, którzy wspólnymi siłami odczytują przychodzące od wodunów wiadomości. Pomagają im w tym dwa łańcuchy, na których przewleczone są łupiny orzecha. Ten, który trzyma je w ręku,siedzi na słomianej macie. Za każdym razem, kiedy pada pytanie, rzuca je energicznie przed siebie, po czym liczy, ile łupin spadło wklęsłą, a ile wypukłą stroną do góry. Każda z kombinacji interpretowana jest zaś przez ostatniego obecnego w świątyni kapłana, który posiłkuje się wskazówkami zapisanymi w wielkiej księdze. Nie ma pewności, jaki duch zostanie przywołany, dlatego jego pojawienie się wywołuje ogólne poruszenie. Kapłani ożywiają się, co chwila leją wodę i rzucają łupinami w stronę wielkiego kamienia. Zadając pytania i wyciągając wnioski ze słów i reakcji wiernego, pomagają mu dojść z duchem do porozumienia. Wydaje się, że to właśnie wzajemna akceptacja ducha i człowieka jest ostatecznym celem toczącego się w świątyni rytuału. Przechodzi on w ożywioną dyskusję, momentami nawet kłótnię. Gdy człowiek zrozumie i weźmie sobie do serca przekazywane mu przez ducha wskazówki, kapłan odkłada kamień, którym przez cały ten czas uderzał w głaz. Dopiero teraz zapada cisza.
Wyznawcy wodun według statystyk stanowią około 18 proc. dziewięciomilionowej populacji Beninu, będąc, po katolikach i muzułmanach, trzecią co do wielkości grupą wyznaniową kraju. Eksperci są jednak zgodni, że dane te nie oddają stanu rzeczywistego.
– Wyznawców tradycyjnej religii w dzisiejszym Beninie jest około 65–70 proc. – przekonuje Jakub Bohuszewicz z Instytutu Religioznawstwa Uniwersytetu Jagiellońskiego. – To szeroko pojmowana grupa ludzi przekonanych o prawdziwości kosmoteologicznych twierdzeń formułowanych w ramach wodun.
Zresztą kult ten praktykowany jest przez większość benińskich katolików. Nikogo tam nie dziwi, że w wioskach, w których stoi obok siebie kościół i świątynia, ludzie tego samego dnia idą na mszę i biorą udział w tradycyjnym rytuale. W 1996 r. kult wodun doczekał się statusu religii państwowej. I to mimo że najpierw próbował go wykorzenić europejski kolonializm, a potem, począwszy od 1972 r., prowadzone przez 17 lat antyreligijne kampanie marksistowskich władz. Sytuacja zmieniła się w 1991 r.
– Demokratyczny rząd zaczął wówczas intensywnie wspierać tradycyjne wierzenia, by zyskać popularność wśród elektoratu – mówi Jakub Bohuszewicz. – Świetnym przykładem nowej strategii było ustanowienie przez prezydenta Nicéphore’a Soglo 10 stycznia dniem wodun. Wielki festiwal wodun, który odbył się w 1993 r. w mieście Ouidah i w którym udział wzięli także goście z terenów dawnych plantacji niewolniczych, dobitnie pokazuje, że pozycja kultu zdecydowanie się umocniła – dodaje Bohuszewicz. Czas na złożenie ofiary przychodzi po pełnych napięcia i męczących godzinach ceremonii. Jeden z kapłanów szybko zabija kilka kurczaków. Biorący udział w obrzędzie wyznawca musi teraz potrzymać martwe zwierzęta, jest nimi dotykany i głaskany po twarzy ich miękkimi piórami. Kilka kropel krwi ptaków rozlewa się w świątyni, kilka następnych wokół znajdującego się na zewnątrz bezkształtnego, noszącego już ślady krwi fetysza. Bywa, że złożone w ofierze owce, kury, kozy czy psy są przez uczestników rytuału zjadane. Tym razem jednak w suchej jak kamień ziemi wykopano prostym narzędziem półmetrowy dół, w którym je pochowano. Ofiara gwarantuje akceptację i wstawiennictwo wodunów. Obecność zaś tych ostatnich w życiu mieszkańców Aklampy daje im poczucie pewności. Mimo że brat jednego z kapłanów jest jedynym we wsi wykształconym człowiekiem, ludzie mają tu praktyczną, życiową mądrość. Chociaż na nogach noszą sandały z opon samochodowych, są uśmiechnięci i serdeczni. Miejscowa legenda głosi, że przed laty Duńczycy szukali w tych okolicach diamentów. Wyjechali jednak z pustymi rękami, uciekając przed lejącym się z nieba żarem. Niektórzy wierzą, że diamenty wciąż gdzieś tam są, ale nikt ich nie szuka. Być może dlatego, że siłę i poczucie bezpieczeństwa daje tu ludziom coś zupełnie innego.
Zuzanna Kisielewska