Reklama

Urok pieniądza potrafi poluzować nawet więzy tradycji, i to właśnie ta siła spowodowała, że 30 lat temu stary porządek społeczny Tajlandii zachwiał się w posadach. W okresie boomu ekonomicznego, który rozpoczął się w latach 80. XX w., przychód per capita potroił się w ciągu jednego pokolenia. Bangkok, stolica kraju, przeistoczył się w naszpikowaną wieżowcami metropolię, w której świątynie buddyjskie musiały walczyć o przestrzeń z coraz to nowymi centrami handlowymi. Mieszkańcy ze wsi przenieśli się do miast, co zaburzyło tradycyjny model rodziny. Około 10 proc. z 67-milionowej ludności Tajlandii obecnie mieszka w stolicy, a liczba ta byłaby znacznie wyższa, gdyby doliczyć rzesze pracowników najemnych przybyłych do Bangkoku z rolniczych terenów kraju. Bite drogi, elektryczność, motocykle i telewizory – dzięki tym i innym udogodnieniom tajscy rolnicy stali się jednymi z najzamożniejszych biednych. Naukowcy nazwali tę nową grupę społeczną „chłopstwem o średnich dochodach”. Poprawa poziomu życia paradoksalnie przyczyniła się jednak do wzrostu niezadowolenia z przepaści ekonomicznej, jaka dzieli ich od bogatych. W ostatnich latach tajskie społeczeństwo przechodziło historyczną przemianę, w której biedniejsze klasy społeczne, zachęcane przez ambitnych polityków, próbowały przejąć część władzy i środków płynących do kraju, dotąd pozostających całkowicie poza ich zasięgiem. Zmiany te nie spodobały się przedstawicielom dawnego systemu politycznego – pałacowi, biurokracji, sądownictwu i przede wszystkim wojsku. Wszystkie te siły zwarły szyki, by zachować przywileje wynikające z mocno zhierarchizowanego systemu, który określa reguły życia obywateli Tajlandii. Dynamika zmian osiągnęła apogeum 22 maja, kiedy wojsko dokonało zamachu stanu. Wraz z nim wprowadzono godzinę policyjną oraz drastyczne ograniczenia wolności słowa i prasy. Przedstawiciele obalonego rządu zostali zatrzymani, niektórzy się ukrywają. Dziennikarze, politycy i naukowcy znani z krytycznych poglądów wobec nowych władz dostali ostrzeżenia przed kwestionowaniem ich poczynań. Wśród aresztowanych jest Chaturon Chaisang, minister edukacji. – Jeśli ktoś sądzi, że zamach stanu zakończy konflikt i akty przemocy, jest w błędzie – zdążył jeszcze powiedzieć, nim został zabrany przez uzbrojonych żołnierzy. Gdy piszę te słowa, kilka dni po zamachu stanu, nie sposób przewidzieć, w jakim kierunku zmierza Tajlandia i jaka będzie jej sytuacja polityczna w chwili, gdy magazyn trafi do kiosków.

Reklama

Policja w Bangkoku pod billboardem z podobizną króla Bhumibola Adulyadeja broni się przed antyrządowymi demonstrantami. W czasie ostrych starć w lutym 2014 r. zginęły cztery osoby, a 64 zostały ranne. Schyłek panowania króla jest jedną z przyczyn niepokojów społecznych. Fot. James Nachtwey Społeczne doły są dzisiaj najliczniejszą wyborczą siłą. Kandydaci z ramienia ugrupowania wspieranego przez biednych wygrywali we wszystkich dotychczasowych wyborach od 2001 r., ale formowane przez nich rządy były odsuwane od władzy w wyniku zamachów stanu lub wyrokami sądu o podłożu politycznym. Do kraju, w którym kultura nakazuje unikania wszelkich konfrontacji i konfliktów za pomocą wymówek, półsłówek i słynnego tajskiego uśmiechu, powoli wkrada się atmosfera niechęci i nietolerancji. W pierwszych miesiącach tego roku w kampanii pod hasłem „Sparaliżować Bangkok” dziesiątki tysięcy protestujących obywateli blokowało skrzyżowania i zakłócało spokój nieustannym gwizdem. Był to spektakularny przejaw antydemokratycznych nastrojów narodu. Przed wyborami, które odbyły się 2 lutego, protestujący utrudniali kandydatom rejestrację i uniemożliwili dowiezienie urn do lokali wyborczych. W dniu wyborów zatarasowali wejścia do lokali, przepychając się z tymi, którzy próbowali oddać głos. Ponieważ wiele lokali wyborczych zamknięto, Trybunał Konstytucyjny unieważnił całe wybory, a to postawiło kraj w politycznym zawieszeniu. Zamach stanu wprowadzono po tym, jak wybrana w demokratycznych wyborach premier Yingluck Shinawatra została zmuszona do dymisji przez Trybunał Konstytucyjny, który uznał ją za winną nadużywania władzy. Decyzję tę poprzedziły miesiące pogłosek o planowanym przejęciu rządów przez wojsko. Ale w kraju, w którym od 1932 r., kiedy Tajlandia stała się monarchią konstytucyjną, zanotowano około 20 zamachów oraz prób zamachów stanu, takie pogłoski nie dziwią.

W masowych święceniach w północno-wschodniej Tajlandii 89 młodych mężczyzn zmienia odświętny strój na szaty mnicha. Konsumpcyjny styl życia młodych pokoleń sprawia jednak, że coraz mniej Tajów poświęca się życiu klasztorne. Fot. James Nachtwey

Reklama

Upraszczając złożoną sytuację: pozbawieni prawa głosu obywatele Tajlandii potocznie zwani czerwonymi koszulami domagają się wyborów, będąc przekonanymi o swojej wygranej. Druga strona konfliktu, określana jako żółte koszule, dąży do zmiany systemu wyborczego, wiedząc, że w obecnej sytuacji nie jest w stanie zyskać wystarczającej liczby głosów, by utrzymać władzę. Ruch antywyborczy odpiera zarzuty o antydemokratyzm i twierdzi, że jego definicja demokracji po prostu nieco się różni od powszechnej. – Nie można stwierdzić, że Amerykanie czy Brytyjczycy mają jej jedynie słuszną wizję – mówi Danuch Tanterdtif, właściciel szkoły języków obcych i technik komputerowych, przedstawiciel żółtych koszul. – Demokracja to kultura i sposób myślenia. W Tajlandii długo mieliśmy króla, zanim wprowadzono tu demokrację. Zmiany nie przyjdą w szybkim tempie – wyjaśnia. Król Bhumibol Adulyadej od lat zajmuje ważne miejsce w zbiorowej świadomości i stanowi jeden z filarów tożsamości narodowej Tajów. Obchodzący w tym roku 86. urodziny monarcha zasiada na tronie od 1946 r., dłużej niż wynosi średnia długość życia w Tajlandii. Wielu obywateli nie wyobraża sobie państwa bez niego. W przeszłości król wykorzystał swój autorytet do zapobieżenia kilku kryzysom. Jednak w ostatnim czasie zapadający na zdrowiu monarcha ograniczył aktywność i milcząco obserwuje wydarzenia. Będąc monarchą konstytucyjnym, Adulyadej nie sprawuje władzy bezpośrednio, lecz może mieć znaczny wpływ na sytuację polityczną kraju. Wydaje się niemożliwe, aby jakikolwiek jego następca cieszył się takim szacunkiem i uznaniem. Pod naporem globalizacji Tajlandia jednocześnie stopniowo odchodziła od starej struktury reprezentowanej przez monarchę. Mimo że niemal 95 proc. Tajów uznaje się za buddystów, ich religijność często ogranicza się do rytuałów. Mnisi buddyjscy nie cieszą się już tak wielkim szacunkiem jak kiedyś, przede wszystkim z powodu skandali i rosnącego materializmu duchownych. Coraz mniej młodych mężczyzn goli głowy, by na kilka miesięcy poświęcić się klasztornemu życiu, co kiedyś było popularnym rytuałem przejścia. Tymczasem dominującą rolę w tajskiej polityce odgrywa człowiek, który nawet nie mieszka w kraju. Thaksin Shinawatra, były premier obalony w drodze zamachu stanu w 2006 r., nadal cieszy się największym poparciem. Ostatnie wybory z 2011 r. wygrała jego siostra, Yingluck, którą Thaksin bezwstydnie popierał, ogłaszając swoim „klonem”. Kampania mająca na celu paraliż miasta wywiązała się po próbie przegłosowania przez rząd Yingluck ustawy o amnestii z zapisem ułaskawiającym Thaksina skazanego za korupcję, co pozwoliłoby mu wrócić do kraju. Thaksin – miliarder, który zbił majątek w branży telekomunikacyjnej, lecz nie pochodzi z uprzywilejowanych rodów tajskich oligarchów – świetnie wyczuł wyborczy potencjał rzesz biednych obywateli, niezauważanych dotąd przez polityków. Zyskał ich poparcie, wprowadzając system taniej opieki medycznej i program pomocy materialnej. Jego praca u podstaw zaowocowała poparciem większości wyborców, co zagroziło pozycji elity politycznej Bangkoku. Po wygranej w 2001 r. Thaksin Shinawatra odniósł wyborczy sukces również w kolejnych wyborach, w 2005 r., zyskując ogromną przewagę. Mimo to Shinawatrze daleko do demokraty. W czasie swych rządów samowolnie redukował kompetencje niezależnych agencji władzy państwowej, których zadaniem była kontrola działalności władzy wykonawczej, ograniczył wolność wypowiedzi prasowej i wykorzystywał stanowisko do czerpania korzyści materialnych. Stosując bezwzględną politykę, którą zyskał uznanie wśród swoich zwolenników, Shinawatra rozognił uśpiony od lat ruch wyzwoleńczy malajskich muzułmanów w południowych prowincjach kraju. Wśród zastosowanych przeciw nim metod były drastyczne akcje zbrojne i masakra ludności cywilnej. W ostatnich dziesięciu latach w zamachach, zasadzkach i atakach bombowych zginęło około 6 tys. ludzi. Zamach stanu z 2006 r. nie zdołał ograniczyć ogromnych wpływów Shinawatry, a gdy generałowie oddali głos wyborcom, w kolejnych demokratycznych wyborach zwycięzcą ponownie została partia byłego premiera. Podczas gdy sądy i wojsko dokonywały następnych prób obalania rządów powiązanych z Shinawatrą, Tajlandia borykała się z protestami organizowanymi naprzemiennie przez ugrupowania spod żółtej i czerwonej flagi. W 2010 r. dziesiątki tysięcy czerwonych koszul przez dwa miesiące okupowały centralną dzielnicę handlową Bangkoku. – Przywiodły mnie tu brak równości i sprawiedliwości. Nie ma u nas demokracji i musimy ją sobie sami wywalczyć. Nikt nam jej nie da – powiedział mi jeden z protestujących rolników z północy. Próby negocjacji nie przyniosły efektów i do akcji wkroczyło wojsko. Po wielu dniach otwartej walki, chaosu i ognia demonstracja została rozbita. W zamieszkach zginęło 90 osób, w większości cywili. W ostatnich latach stale rośnie liczba ofiar przemocy o podłożu politycznym. Żadna ze stron konfliktu nie jest skłonna przyznać się do porażki, za to coraz częściej można usłyszeć słowa takie jak „separatyzm” i „wojna domowa”. To najbardziej ekstremalne opcje wyjścia z impasu, w jakim znalazła się dzisiaj Tajlandia.

Reklama
Reklama
Reklama