Tak wygląda życie w obozie dla uchodźców. Reportaż z Lesbos
Jeszcze kilka miesięcy temu moja wiedza o tej greckiej wyspie ograniczała się do znajomości kilku teorii tłumaczących jej nazwę. Dziś kiedyś słyszę Lesbos, myślę o tysiącach uchodźców, którzy utknęli u bram Europy. Latem 2021 r. mogłem poznać ich lepiej.
W tym artykule:
- Solidarna codzienność
- Małe wielkie marzenia
- Uchodźcy podają czas w miesiącach
- Podziel się wszystkim, co masz
- Wychowani w obozie
Lesbos to nie jest popularny kierunek wakacyjny. Mimo że ta przepiękna wyspa leży zaledwie kilka kilometrów od Turcji, wczasowicze konsekwentnie jej unikają. Kiedy mówię, że te wakacje spędzam razem ze wspólnotą Sant'Egidio w Grecji na Lesbos, moi rozmówcy zazwyczaj dziwią się albo myślą, że sobie z nich żartuję.
Ja sam nie wiem jeszcze, co mam myśleć. Lecę do obozu dla uchodźców. Co i kto mnie tam zastanie? Najbardziej boję się tego, że psychicznie nie wytrzymam cierpienia ludzi, zwłaszcza kobiet i dzieci. Z listy książek, które miały mnie do tego wyjazdu przygotować, nie przeczytałem żadnej. Bo czy na takie spotkanie da się w ogóle przygotować?
Solidarna codzienność
Szybko wchodzę w rytm życia na Lesbos. Każdy dzień ma taki sam rozkład jazdy. Po wspólnym śniadaniu rozjeżdżamy się do Szkoły Pokoju lub Szkoły Angielskiego. Nie mam jeszcze dzieci i nie wiem, jak się z nimi bawić, dlatego wybieram pomoc w nauce dorosłym. Klasa liczy ponad 30 osób, a poziom jest bardzo zróżnicowany. Są uczniowie, którzy znają angielski w stopniu komunikatywnym, ale większość z nich dopiero uczy się przedstawiać i opowiadać o sobie. Największym wyzwaniem dydaktycznym są dla nas osoby, które nie potrafią pisać.
Podczas pierwszej lekcji dosiadam się do rodzeństwa z Syrii. Dwie nastoletnie siostry pilnie notują wszystko to, co pojawia się na tablicy. Ich nieco młodszy brat wydaje się zagubiony. Zaglądam mu do zeszytu i widzę, że nie zna alfabetu łacińskiego. Stara się coś pisać, ale litery są koślawe. Mimo bariery językowej udaje nam się dogadać.
– Na Lesbos jesteśmy od 18 miesięcy. Nie podoba mi się w obozie. Są szczury i węże – mówi Faris prostymi zdaniami.
W trakcie lunchu rozmawiam też z jego siostrami. Są nieufne, ale wcale im się nie dziwię. Jestem nowy, a one w swoim krótkim życiu już wielokrotnie zdążyły zawieść się na innych ludziach.
Krótka przerwa na schłodzenie się, a potem jedziemy do Restauracji Solidarności. Tam uchodźcy mogą zjeść w godnych warunkach, ale nie tylko. Jesteśmy tam też po to, żeby ich wysłuchać, poznać nierzadko bardzo trudne historie, zaprzyjaźnić się, dowiedzieć się, jak możemy pomóc. Gratką dla najmłodszych jest plac zabaw. Uśmiechy na twarzach dzieci i wzruszonych rodziców pokazują, jak ważne są dla nich te chwile, kiedy mogą poczuć się normalnie.
Małe wielkie marzenia
Po kilku dniach pomagania w Szkole Angielskiego uczniowie przyzwyczajają się do mnie. Witają mnie serdecznymi uśmiechami, machają na dzień dobry, niektórzy nawet pamiętają moje imię. Lunch to czas, kiedy możemy porozmawiać ze sobą na tematy niekoniecznie związane z lekcjami. Od tego w końcu są w szkołach przerwy. Rozmawiam z trójką młodych chłopaków z Afganistanu. Są nastolatkami i tak jak ja dziesięć lat temu mają głowy pełne marzeń.
– Chcę zostać fotografem. Już teraz oglądam na YouTube filmiki z profesjonalnymi tutorialami – opowiada pełen zapału Abdul-Muhsen.
Imponuje mi jego determinacja i to, że jest pełen nadziei, choć na chwilę obecną sam nie wie, czy i kiedy będzie mógł rozwinąć skrzydła jako fotograf. W jego wieku nie miałem tyle wiary w siebie.
– Robię zdjęcia tam, gdzie mogę. Lubię fotografować ludzi, ale tęsknię za plenerami na łonie natury. W obozie jak na razie mam ograniczone możliwości – kontynuuje.
Marzenia to trudny temat. Rozmawiamy o nich podczas jednej z ostatnich lekcji. Młodsi, mniej doświadczeni przez wojnę uchodźcy z dumą opowiadają o tym, że w przyszłości chcą iść na studia i zostać lekarzami, architektami czy nauczycielami. U niektórych starszych osób nie widzę tego entuzjazmu.
– Marzę już tylko o tym, żeby moje dzieci mogły pójść do szkoły, bo ja nie miałem takiej szansy – mówi Taarank po dłużej chwili zastanowienia.
Uchodźcy podają czas w miesiącach
Spędzam solidarne wakacje z uchodźcami na greckiej wyspie Lesbos, ale w samym obozie dla uchodźców jestem tylko dwa razy. Tyle wystarczy, żeby zobaczyć, w jak trudnych warunkach mieszkają ludzie, którzy w ojczystych krajach zostawili całe swoje życie. Przed czym uciekają?
– Nie da się żyć w miejscu, gdzie bombardowania są na porządku dziennym – słyszę od syryjskiej rodziny.
– Jesteśmy Hazarami. W Afganistanie groziłaby nam śmierć – mówi mi młody mężczyzna z Kabulu, ojciec trójki dzieci.
– Uciekłam z Somalii, bo chcę żyć na własnych zasadach. W moim kraju kobiety nie mogą decydować o tym, kogo poślubią – opowiada 20-letnia Somalijka.
Ilu ludzi, tyle historii. W sumie ponad 4 tys. Tyle osób mieszka obecnie w obozie na Lesbos. Wszystkich łączy to, że marzą o bezpiecznym życiu dla siebie i dla rodziny. Kiedy i czy w ogóle się tego doczekają? Nie wiedzą. Życie w obozie to życie w stanie zawieszenia. Teoretycznie czas na przyznanie azylu politycznego to około 6 miesięcy. Nie spotykam jednak nikogo, kto byłby na Lesbos zaledwie od pół roku. 10 miesięcy, 15 miesięcy, 26 miesięcy… Uchodźcy podają czas w miesiącach. Rzeczywiście brzmi to bardziej optymistycznie niż „ponad dwa lata”.
Jakie warunki panują w obozie dla uchodźców? Przede wszystkim jest bardzo gorąco. Namioty i baraki stoją na byłym terenie wojskowym. Drzew dających cień jest zatem niewiele. Podczas naszego pobytu na Lesbos temperatury sięgają niemal 40 st. C. To wymarzona pogoda na wczasy w hotelu z dostępem do morza, ale nie na życie w namiocie, gdzie potrafi być jeszcze goręcej. Dostęp do wody jest ograniczony, a na prysznic każdy ma 7 minut. Dla muzułmanek, które muszą zdjąć z siebie wszystkie warstwy ubrań, a potem je założyć to zdecydowanie mało.
Podziel się wszystkim, co masz
Tego dnia jest wyjątkowo gorąco. Poranek spędzam właśnie w obozie. Jest ciężko. Przy takim upale woda kończy się jeszcze szybciej, a każdy skrawek cienia jest na wagę złota. Niestety tutaj cienia nie znajdę. Obóz został zbudowany na terenie byłego poligonu wojskowego. Z oczywistych przyczyn nie rośnie tu więc zbyt wiele drzew. Naliczyłem ledwie kilka.
Kiedy razem z przyjaciółmi z Francji zaglądamy do namiotu młodej pary z Syrii, musimy wyglądać już na bardzo zmęczonych.
– Proszę, usiądźcie – zachęca nas Maatuq – Czego się napijecie? Woda, kawa, a może herbata? – dopytuje.
Korzystamy z krzeseł i chwytamy niemal oszronione butelki wody. Nasz nowy znajomy tłumaczy, że razem z narzeczoną szukają azylu politycznego, ponieważ w Syrii groziłaby im śmierć.
– Nie zgadzamy się z reżimem. Mamy liberalne poglądy – mówi.
Tego samego dnia dostajemy też ciepły obiad od rodziny Afgańczyków. Nie mogę wyjść z podziwu, że ludzie, którzy nie mają prawie nic, potrafią się tym dzielić. Podobnie jak mieszkańcy obozu, którzy zgłaszają się do pomocy w prowadzonej przez nas restauracji. Każdego dnia grono wolontariuszy się powiększa. Co dostają w zamian za pomoc nam? Poczucie przynależności do większej grupy ludzi z podobnymi ideami.
Wychowani w obozie
Moją uwagę zwracają dzieci. Jest ich bardzo dużo. Niektóre z nich urodziły się już w obozie i nie znają innej rzeczywistości niż piach i szare namioty z minimalnym wyposażeniem. W środku nie ma nawet stołów. Do szkoły chodzą tylko nieliczne najzdolniejsze, które są w stanie nauczyć się podstaw języka greckiego. Reszta snuje się między barakami i szuka jakichkolwiek rozrywek. Okazuje się, że zabawą może być kruszenie styropianu lub wbijanie gwoździ w deskę. To bardzo przykry widok.
Co będzie z tymi małymi ludźmi, którzy od najmłodszych lat doświadczają beznadziei i niesprawiedliwości? Czy uda im się dostać w bezpieczniejsze miejsce i zacząć życie od nowa? Bardzo bym chciał, żeby tak właśnie było. Niestety rzeczywistość nie wygląda optymistycznie. Już na lotnisku w Atenach czytam, że Grecy budują mur obronny przed uchodźcami. Kilka dni później dowiem się o stanie wyjątkowych na polsko-białoruskiej granicy.