Ucieczka z Korei Północnej
Sytuacja na Półwyspie Koreańskim z dnia na dzień robi się coraz bardziej niebezpieczna.
W 2009 roku opublikowaliśmy tekst o uchodźcach. Masowe ucieczki z Korei Północnej rozpoczęły się już w latach 90, gdy głód pochłonął blisko milion ludzi. Dziś, w kontekście rosnącego niebezpieczeństwa, przypominamy jego treść. 3000 km najeżonej niebezpieczeństwami podróży przez Chiny to dopiero początek. Później przed uchodźcami stanie większe wyzwanie: stworzenie sobie nowego życia. Listopadowy chłód wdziera się przez okna odrapanego bloku w Yanji, chińskim mieście oddalonym o 16 km od granicy. Na trzecim piętrze ktoś zatrzymuje się przed drzwiami. Wewnątrz dwie przerażone uciekinierki z Korei Północnej pochylają głowy, spodziewając się najgorszego. Jeśli policja złapie je bez dokumentów, będą deportowane do ojczyzny, gdzie najpewniej zostaną skazane na lata ciężkich robót. Ściga je też były szef, właściciel stron z internetową pornografią. W ostatnich latach Czerwona i Biała (imiona, które nadałem im w swoich notatnikach na wypadek konfiskaty przez policję) były niewolnicami. Musiały się rozbierać i prowadzić obsceniczne rozmowy przed kamerą internetową. Zbiegły stamtąd zeszłej nocy dzięki pomocy misjonarzy, którzy zapewnili im schronienie w tym mieszkaniu.
– Jesteście tam? – odezwał się ktoś za drzwiami. – Otwórzcie. Biała rozpoznała ten głos: należał do człowieka, który pomógł im w ucieczce. Pospieszyła do drzwi i uchyliła je odrobinę. W progu stał mężczyzna trzymający w ręku torbę ryżu. – Na pewno jesteście głodne – powiedział. Kobiety poprowadziły go do kuchni, gnąc się w ukłonach wdzięczności. Już po chwili słychać było ożywioną rozmowę. Misjonarz przyniósł wiadomość: – Bądźcie gotowe do drogi. Właśnie dostaliśmy telefon. Wzdłuż ciągnącej się na długości 1 450 km granicy między oboma państwami, pośród chińskich miast i wiosek, ukrywa się ok. 50 tys. mieszkańców Korei Północnej. Niezliczone rzesze przyjeżdżają tutaj tylko na kilka miesięcy, a następnie prześlizgują się z powrotem do ojczyzny, wioząc ze sobą jedzenie i pieniądze. Wielu jednak nie może lub nie chce powrócić. Muszą dokonać radykalnych wyborów: pozostawać w ukryciu, padając ofiarą bezwzględnych pracodawców, lub spróbować swoich sił na szlaku przemytniczym, przemierzając niebezpieczną trasę przez Chiny i południowo-wschodnią Azję. Wielu trafia na donosicieli i zostaje złapanych. Ale dzięki pomocy wolontariuszy i przemytników inkasujących ponad 3 000 dol. za zorganizowanie przeprawy 15 tys. z nich udało się dotrzeć do Korei Południowej. Tam, pozbawieni niezbędnych w rynkowej gospodarce umiejętności, muszą rozpoczynać życie od początku.
Dlaczego podróż z jednego państwa koreańskiego do drugiego musi oznaczać pokonanie niemal połowy azjatyckiego kontynentu? Otóż czterokilometrowy pas strefy zmilitaryzowanej (wytyczony w 1953 r., po wojnie koreańskiej) jest najlepiej strzeżoną granicą świata, przez którą mysz się nie prześliźnie. Bariera ta oddziela dyktaturę, w której ludzie umierają z głodu, od państwa doskonale prosperującego, prawdziwej gospodarczej potęgi. Po obu stronach tej międzypaństwowej, a zarazem międzysystemowej granicy stoją dwie uzbrojone po zęby armie. W tej sytuacji uciekinierom z komunistycznego skansenu pozostaje tylko droga przez Chiny.
Masowe ucieczki z Korei Północnej rozpoczęły się w latach 90., po tym jak klęska głodu przyniosła śmierć co najmniej milionowi ludzi. Chiny (zwłaszcza olbrzymia populacja koreańsko-chińska zamieszkująca opisywany region) początkowo otwarcie udzielały pomocy desperatom przedzierającym się przez granicę. Północnokoreański rząd nie ustawał jednak w protestach, więc Chiny zmieniły politykę. Rozpoczęły się najazdy policji na wioski i osady oraz przepłaszanie uchodźców. W Korei Północnej przekroczenie granicy bez zezwolenia grozi wyrokiem do pięciu lat więzienia w obozie pracy, a nawiązanie kontaktu z misjonarzami lub innymi ludźmi pomagającymi w ucieczkach do Korei Południowej uznawane jest za zdradę państwa i karane głodem i torturami. Część ofiar zostaje stracona w wyniku pokazowych egzekucji. Organizacje humanitarne oraz światowi przywódcy wywierają naciski na chiński rząd, próbując zmusić go do respektowania umów międzynarodowych i nadania zbiegom z Korei Północnej statusu uchodźców, który przysługuje im ze względu na drastyczność kar grożących w wyniku deportacji. Chińczycy wciąż jednak uznają ich za emigrantów ekonomicznych i w miesiącach poprzedzających olimpiadę w 2008 r. nasilili deportacje.
Większość uchodźców próbuje przeprawiać się przez Tuman, rzekę płynącą na jednej trzeciej długości granicy między oboma krajami. Latem jest na tyle płytka, że daje się ją przejść, zaś zimą pokonanie tej przeszkody ułatwia lód. Chiński brzeg wygląda niewinnie – zaledwie kilku żołnierzy, żadnych płotów pod napięciem. Po stronie koreańskiej co kilkaset metrów stoją bunkry przypominające stanowiska myśliwskie. Odwiedzając chińską stronę, zapytałem kierowcę, dlaczego granica nie jest lepiej chroniona. – Koreańczycy myślą, że uda im się złapać wszystkich, nim dotrą w pobliże rzeki, a Chińczycy są pewni, że znajdą każdego zbiega, jeśli tylko zechcą – uśmiechnął się w odpowiedzi.
Gdyby nie widoczne strażnice na drugim brzegu rzeki nic nie sugerowałoby ponurej rzeczywistości panującej w Korei Północnej: dziesiątki karnych obozów, w których przetrzymuje się obywateli oskarżanych o niewystarczającą lojalność; głód i niedożywienie dotykające przynajmniej czwartą część 23-milionowej populacji; służby mundurowe złożone z miliona pracowników, szpiegujących i prześladujących pozostałych mieszkańców. Tuż nad brzegiem rzeki widać spółdzielcze gospodarstwa rolne, w większej części pozbawione elektryczności. Jednopasmowy most prowadzi do Namyang, miasta szarych bloków, po którego pustych ulicach jeżdżą nieliczne pojazdy wojskowe oraz rowery. Jedynym kolorowym elementem w zasięgu wzroku jest olbrzymie malowidło ścienne przedstawiające Kim Ir Sena, założyciela Korei Północnej i ojca aktualnego przywódcy, Kim Dzong Ila. Obu traktuje się jak bóstwa.
Dla Czerwonej, której rodzina mieszka w pobliżu granicy, Chiny miały urok raju. – Widziałam światła wielu bloków i elektrowni – wspomina. – Chiny wyglądały tak bogato... Kobieta wychowywała się na wsi w prowincji Hamgyong Namdo, skąd pochodzi większość zbiegów. – Widziałam, jak ludzie chorowali i umierali, żywiąc się tylko trawą i korzonkami. Później zauważyła, że z sąsiednich bloków niemal zniknęły kobiety. Przeszły przez granicę. Aż do roku 2003 liczba mężczyzn i kobiet, którzy decydowali się na ucieczkę, była porównywalna, dziś jednak kobiety stanowią trzy czwarte zbiegów. Mężczyźni służą w wojsku lub pracują na farmach, więc kobietom łatwiej wymknąć się z domu czy pracy.
Czerwona uciekła podczas deszczowej lipcowej nocy. Nastolatka czuła, że stanowi ciężar dla swojej rodziny, odrzuciła także pracę polegającą na czytaniu wiadomości o „Ukochanym Przywódcy” – Kim Dzong Ilu – przez miejski radiowęzeł. W ucieczce towarzyszyła jej ciotka. Po przekupieniu strażników sumą 15 dol. kobiety dotarły do rzeki. Omdlewającymi z wysiłku rękami Czerwona wiosłowała na tratwie skleconej z powiązanych rurek. Ciotka, zniesiona prądem, zmuszona była się cofnąć. Przerażona, zaledwie 15-letnia Czerwona ruszyła przed siebie sama. Wkrótce zaopiekowała się nią Koreanka, którą kiedyś sprzedano Chińczykowi za żonę. Przez kolejne trzy lata dziewczyna pracowała jako pomywaczka i pomocnica na farmie. W ręce producentów pornografii i przed kamerę tuż obok Białej dostała się, gdy ukradła pieniądze swego pracodawcy i uciekła do Yanji.
Biała też przeszła przez rzekę nocą. Wcześniej mieszkała w mieście przemysłowym w północnej części kraju, opiekując się chorą matką i dwójką młodszego rodzeństwa. Pomimo pracy w fabryce pałeczek oraz sprzedawania owoców na ulicznym straganie nie była w stanie zarobić na utrzymanie rodziny i zazwyczaj chodziła głodna. Kiedy zaczepił ją mężczyzna oferujący pracę w chińskiej fabryce komputerów, zgodziła się, naiwnie licząc, że zarobi na lekarstwa dla matki. Roztrzęsiona po przedarciu się przez granicę dziewczyna wskoczyła do samochodu, nie zadając żadnych pytań. Oszukano ją. Następny rok spędziła w zamkniętym pokoju, zmuszona do świadczenia usług seksualnych.
Z biura mieszczącego się dwa piętra nad targiem w Seulu, stolicy Korei Południowej, pastor Chun Ki-won telefonicznie dał sygnał, że zbiegowie mogą wyruszyć na szlak. Założyciel misji Durihana (Dwa złączone w jedność), jednej z wielu chrześcijańskich organizacji powstałych w Korei Południowej, które skupiają się na niesieniu pomocy uchodźcom, zaplanował setki ucieczek, dzięki czemu mieszkańcy Korei Północnej uwięzieni w Chinach dotarli do bezpiecznych schronień na południu, w USA oraz innych krajach. Chun należy do zróżnicowanej grupy aktywistów, pracowników organizacji humanitarnych, przemytników i podobnych mu misjonarzy, którzy panują nad azjatyckim szlakiem przemytniczym. Jedni próbują w ten sposób przyspieszyć upadek Korei Północnej, inni starają się nawrócić mieszkańców tego kraju na chrześcijaństwo. Większość jednak decyduje się na działanie kierowana współczuciem.
Podejmowanie ryzyka to rzecz pastorowi nieobca. W 2002 r. chińska policja aresztowała go w pobliżu granicy z Mongolią – na szlaku, który sam wytyczył. Razem z nim wpadło dziewięcioro uciekinierów z Korei Północnej – zostali deportowani do kraju i od tamtego czasu słuch po nich zaginął. Chun spędził 9 miesięcy w więzieniu, następnie odesłano go do Korei Południowej i zakazano wjazdu do Chin. Jego aresztowanie wywołało spore poruszenie w ojczyźnie i przybliżyło opinii publicznej losy północnokoreańskich uciekinierów.
O Białej i Czerwonej pastor dowiedział się dzięki temu, że zakochany internetowy klient Białej odkrył, że dziewczyna jest więzioną uciekinierką i poinstruował ją, jak za pomocą sieci skontaktować się z Durihaną. Ostrożne prośby wysyłane przez Białą w e-mailach pomogły Chunowi uruchomić chińskie kontakty i uwolnić dziewczyny. Obawiając się, że rozwścieczony szef Czerwonej i Białej będzie chciał je odzyskać, Chun przesunął dziewczyny na początek kolejki oczekujących na przemyt przez granicę.
Kiedy obie kobiety nerwowo oczekiwały na sygnał do wyruszenia w drogę, kilka kilometrów dalej kolejny zbieg z Korei Północnej, którego nazwę Czarnym, modlił się o szybką możliwość kontynuowania ucieczki. Misjonarz zaaranżował nasze spotkanie na tyłach restauracji w Yanji. Mimo przejmującego wiatru Czarny miał na sobie jedynie cienką ortalionową kurtkę. Jego twarz nosiła ślady krańcowej udręki. Czarny przeszedł przez zamarzniętą Tuman przed dwoma laty. Był jednym z nielicznych zbiegów z wyższym wykształceniem. Podczas pracy na stanowisku strażnika w Pjongjang czuł się coraz bardziej rozczarowany korupcją, która toczyła „robotniczy raj”. Przez kilka lat uciułał kilkaset dolarów niezbędnych na wynajęcie pośrednika, który przerzuciłby go wraz z narzeczoną do Chin. Najpierw zawieziono ich nad Tuman. Kiedy nadszedł czas na przeprawę, Czarny przestraszył się, że jadąc samochodem, wzbudzą podejrzenia, zdecydowali się więc na siedmiogodzinną przeprawę przez góry, która kosztowała go utratę czucia w palcach stóp.
– W porównaniu z tym, co wydarzyło się później, przejście przez Tuman było łatwizną – wspomina Czarny. Podobnie jak Biała, on też został oszukany przez pośrednika, odsprzedany gangowi i zmuszony do wielokrotnego przemycania narkotyków i pieniędzy przez rzekę. – Najczarniejsze chwile nadeszły później – jego narzeczoną sprzedano podstarzałemu narkomanowi i stracił z nią kontakt. Zdecydował się jednak posłuchać rady krążącej między zbiegami: „Kieruj się na krzyż”. W okolicach Yanji ponad 30 kościołów udzielało pomocy uchodźcom. Dopóki pastorzy nie przyciągali zbytniej uwagi, mogli działać bez kłopotów.
Kiedy Czarny znalazł schronienie w kościele, został gorliwym czytelnikiem Pisma Świętego i modelowym przypadkiem nawrócenia. Pastora Chuna cieszył każdy zbieg przyjmujący chrześcijaństwo, był jednak świadomy, że nawrócenia mogą być powierzchowne, spowodowane koniecznością przeżycia.
– Wielu z nich tak naprawdę nie jest chrześcijanami – wyznał. – Niczym się to dla nich nie różni od wiary w boga pod postacią Kim Ir Sena. Zmiana zachodzi tylko w głowach, nie w sercu. Wiara Czarnego sprawiała jednak wrażenie szczerej. Podczas naszej rozmowy nad miską parującego rosołu Czarny sięgnął pod koszulę i wydobył mały drewniany krzyż. – Marzę o wstąpieniu do seminarium w Korei Południowej – oznajmił – a potem chcę powrócić do mojej wioski i głosić ewangelię. Kiedy wspomniałem, że za posiadanie Biblii grozi kara śmierci, odpowiedział: – Ja tylko wykonuję Boży Plan.
Nadszedł oczekiwany moment. Pastor Chun otrzymał zgodę wspólników na rozpoczęcie ucieczki – zbiegów czekała trwająca 3 220 km podróż pociągiem z Pekinu do prowincji Junnan, a potem wędrówka przez góry w stronę Laosu oraz przejście przez dżunglę na brzeg Mekongu. Po pokonaniu tej przeszkody uchodźcy docierają do Tajlandii, gdzie obywatele Korei Północnej mogą ubiegać się o azyl polityczny. Najpierw wyruszą Biała z Czerwoną. Czarny musi poczekać kilka dni na kolejną grupę.
W towarzystwie chińskiego przewodnika obie kobiety zostały odwiezione nocą do Pekinu i pozostawione w pobliżu dworca kolejowego, tuż przed restauracją KFC. Według planu powinny wsiąść do pociągu jadącego do Kunming, stolicy Junnanu, gdzie miały dołączyć do kolejnej trójki uciekinierów. Wyruszyłem tym samym pociągiem. Instrukcje, jakie zbiegowie otrzymali od Chuna, były zwięzłe: módlcie się, siedźcie cicho, a gdy policja zacznie sprawdzać dokumenty, udawajcie, że śpicie albo schowajcie się w ubikacji. Jeśli zostaniecie aresztowani, nie ujawniajcie nazwisk ludzi, którzy wam pomogli.
W wagonie Czerwona i Biała wspięły się na kozetki tuż pod sufitem i skuliły pod kocami. Od czasu do czasu spoglądały nerwowo przez okna, obserwując, jak zamarznięte pola i miasta spowite smogiem ustępują miejsca zielonym łąkom i sadom. Podczas 40-godzinnej podróży służby ochrony kolei kilkakrotnie sprawdzały bilety i dokumenty pasażerów, ale kobiety ukryte na posłaniach umknęły ich uwagi.
W Kunming Biała i Czerwona wmieszały się w tłum wypełniający olbrzymią dworcową poczekalnię. Już po chwili napotkały kolejnych zbiegów. Grupie przewodził 30-letni mężczyzna, były taksówkarz, posługujący się znośną chińszczyzną. Towarzyszyła mu 18-latka w berecie. Trzecim uciekinierem była 57-letnia kobieta usiłująca dotrzeć do córki, której już wcześniej udało się przedostać do Korei Południowej.
Grupa znalazła sobie miejsce pośród tłumu i rozpoczęło się oczekiwanie na wynajętego przez Chuna przewodnika, który miał przeprowadzić ich do Tajlandii. Z głośników co chwilę słychać było wojskowe hymny, a w pobliżu przechodziły grupki żołnierzy. Zbiegowie ukryli się za filarem, szeroko otwartymi oczyma obserwując panujący wokół rwetes. Wyczuwając, że za chwilę mogą przyciągnąć uwagę jakiegoś urzędnika, zaprosiłem wszystkich do pokoju hotelowego. Przez kolejne kilka godzin popijając colę z hotelowego barku, zachwyceni uciekinierzy oglądali filmy w telewizji.
– Jaki on przystojny – westchnęła jedna z kobiet na widok Toma Cruise’a, o którym nie słyszała nigdy wcześniej. – Nie jestem sobie w stanie wyobrazić, co będzie dalej – oznajmiła Biała, przełączając na inny kanał. – Chcę tylko dotrzeć do Korei Południowej. To cywilizowany i zamożny kraj. Powierzchowne dopasowanie się do nowych okoliczności nie powinno być dla niej trudne. Przebrała się w obcisłe dżinsy (nielegalne w Korei Północnej) i frywolną bluzkę, spod której wystawał naszyjnik. Czerwona też znalazła kolorową odzież, sprawiała jednak wrażenie zagubionej. Zaskoczyłem ją pytaniem o plany. – Może nauczę się angielskiego i obsługi komputerów – odparła pospiesznie. Nikt nie zastanawia się nad tak odległą przyszłością. Wreszcie nadszedł sygnał od przewodnika. Cała piątka zebrała bagaże i pospiesznie wyszła.
Ubrany w luźną koszulę i spodnie koloru khaki pastor Chun mógł uchodzić za turystę podziwiającego rozbłyski porannego światła w wodach Mekongu. Za jego plecami, rozbrzmiewając warkotem motocykli i okrzykami ulicznych sprzedawców, budziło się do życia tajskie miasto. Po drugiej stronie rzeki, w Laosie, kilka osób poruszało się w obejściach na granicy lasu. Chun przyleciał poprzedniej nocy z Seulu do Bangkoku i pojechał nad Mekong, by spotkać się z Białą, Czerwoną oraz resztą zbiegów. Jego podopieczni utknęli jednak w Chinach, więc pozostała mu jedynie modlitwa.
Po odebraniu grupy z hotelu w Kunming przewodnik wynajęty przez Chuna przewiózł ją przez góry do kryjówki w pobliżu granicy z Laosem. Tam spędzili kilka dni. W związku z nadchodzącym świętem państwowym władze Laosu zaostrzyły kontrolę graniczną i przewodnik uznał, że przeprawa w tym momencie byłaby zbyt ryzykowna. Wkrótce do oczekujących dołączył Czarny, wyczerpany podróżą przez całe Chiny w pociągu pełnym uciekinierów.
– Omal nie wpadłem – opowiadał. – Gdy policja zaczęła sprawdzać dokumenty, udałem, że jestem pijany w sztok i zostawili mnie w spokoju. Informacja o opóźnieniach zmartwiła pastora. – To najniebezpieczniejszy etap podróży. Muszą pieszo przejść przez Laos – tłumaczył, gdy staliśmy na brzegu Mekongu. – Mają jakieś 50 proc. szans, że im się uda.
Powołanie do zostania dobrym samarytaninem pastor poczuł w wieku 40 lat. Zrezygnował wtedy z kierowania hotelem i wstąpił do seminarium. Chun ustanowił swoisty rekord – pomógł w ucieczce 700 mieszkańcom Korei Północnej. Nieudanych wypraw było zaledwie kilka. Pastor – dziś już ponad 50-letni, z widocznymi śladami siwizny we włosach – nie jest jednak świętym z obrazka. Misjonarze, z którymi kontaktuje się w Chinach, narzekają czasem na jego apodyktyczność i brak rozwagi. Najlepszy przewodnik, jakiego zatrudnia, szmuglował kiedyś narkotyki, sam pastor zaś lubi się uskarżać na brak wdzięczności. – Wie pan, że ze wszystkich, którym pomogłem, zaledwie 30 osób zadzwoniło, żeby mi podziękować? – żalił się. Zaraz jednak dodał: – To nie są źli ludzie. Po prostu nie rozumieją, że ktoś im pomaga, nie oczekując nagrody.
Po trzech tygodniach spędzonych w kryjówce uciekinierzy otrzymali rozkaz przemarszu przez tereny Złotego Trójkąta – między Chinami, Birmą, Laosem i Tajlandią, gdzie wśród upraw dominują plantacje opium i króluje bezprawie. Przez 16 godzin pokonywali lasy i strumienie pełne pijawek, aż dotarli do Laosu. – Wciąż szliśmy pod górę, a ja co kilka kroków upadałem, płacząc ze zmęczenia – wspomina Czarny.
Kolejnej nocy przewieziono ich w pobliże Mekongu, skąd musieli przedostać się przez rzekę otoczoną wieżami wartowniczymi. Po tajskiej stronie czekała na nich ciężarówka. Grupa została odwieziona na przystanek autobusowy, skąd po 10 godzinach dotarła do schroniska Durihany w Bangkoku. Tam po raz pierwszy od wielu tygodni zjedli solidny posiłek. – Nasze modlitwy zostały wysłuchane – rozpłakał się z radości Czarny. Następnego ranka misjonarze odwieźli uciekinierów do południowokoreańskiej placówki dyplomatycznej, gdzie uchodźcy poprosili o azyl polityczny.
Nic nie przygotowuje mieszkańców Korei Północnej na wrażenie wywierane przez Seul. – Stałam, dotykając własnej twarzy i próbując odgadnąć, czy to wszystko dzieje się naprawdę – opowiadała Czerwona, wspominając przeżycia towarzyszące widokowi budynków i ulic przesuwających się za oknami lądującego samolotu. Później czekała ich jeszcze jazda autobusem wzdłuż rzeki Han przez centrum miasta, stanowiące uosobienie zamożnego i dynamicznego państwa, które dla wielu uchodźców było o wiele bardziej skomplikowane i obce, niż się spodziewali. To, co mieszkańcy Północy wiedzą o Południu, jest zniekształcone przez północnokoreańską propagandę (Południe to ziemia wroga, zamieszkana przez zbrodniczych kapitalistów) i migawki z telenowel. Wielu z nich ma zupełnie fantastyczne wyobrażenia na temat „południowego raju” i swoich szans na szybki sukces.
Po przesłuchaniu zbiegów odesłano do obozu Hanawon, gdzie przez dwa miesiące będą uczestniczyli w obowiązkowych kursach poświęconych kulturze Korei Południowej oraz poznawali nowe umiejętności, takie jak podróżowanie metrem czy otwieranie konta w banku. Zagwarantowano im obywatelstwo i wypłacono zapomogę – ok. 5 000 dol. podzielonych na niewielkie raty. Dostali też dodatek mieszkaniowy.
W połowie lat 90. kilkudziesięciu uchodźców, którym co roku udawało się przedrzeć, mogło liczyć na huczne powitanie i atrakcyjne gratyfikacje: większość zbiegów to byli wysoko postawieni członkowie partii komunistycznej z Pjongjang i wojskowi – cenne źródła danych wywiadowczych. Od roku 2006 zdecydowaną większość z 2 000 uciekinierów stanowią jednak prości ludzie uciekający przed krańcowym ubóstwem. Są słabo wyedukowani, po latach niedojadania i obserwowania, jak członkowie ich rodzin umierają z głodu, wielu zapada na poważne choroby, także psychiczne. Tak twierdzi Andriej Lankow, ekspert z Uniwersytetu Kookmin w Seulu. Życie na Południu jest nieporównywalnie lepsze, a zbiegowie mogą się cieszyć nieznaną dotąd wolnością, brak im jednak poczucia przynależności.
– Większość mieszkańców Korei Południowej nie zwraca uwagi na ich niedolę – mówi Lankow. – A obojętność wobec cierpień to jedna z najtrudniejszych do zniesienia form przemocy. Zapukałem do drzwi mieszkania na 12. piętrze bloku w Incheon. Czerwona przywitała mnie ubrana w dżinsy, jej włosy były ufarbowane na rudo. Z dumą pokazywała mi mieszkanie, do którego wprowadziła się przed siedmioma tygodniami – dwa idealnie czyste pokoje pozbawione jakichkolwiek mebli, poza materacem rzuconym na podłogę w sypialni i biurkiem, na którym królował komputer.
– Kimichi! – zawołała, używając koreańskiej prośby o uśmiech i próbując uchwycić mnie w obiektywie nowego aparatu. Niczym rodowita nastolatka z Korei Południowej z wprawą załadowała obrazy oraz film do komputera i przesłała je do mojej żony w Stanach. Miałem wrażenie, że nieczęsto przyjmuje gości. – Masz tutaj wielu przyjaciół? – zapytałem. Dziewczyna gwałtownie pokręciła głową. – Jak mam znaleźć przyjaciół, skoro nie potrafię zrozumieć tego społeczeństwa?
Przyznała, że rzadko wychodzi z domu, świadoma swojego obcego akcentu i trudności ze zrozumieniem najeżonego angielszczyzną języka Południowych Koreańczyków. Kursy językowe i nauka fryzjerstwa dużo ją kosztowały, a ona musiała ograniczać się do 400 dol. zapomogi. Mając tylko świadectwo szkoły średniej, była skazana na wykonywanie nisko płatnych prac. Rzuciła właśnie posadę na stacji benzynowej i zastanawiała się nad pracą w kawiarni. – Podczas rozmów kwalifikacyjnych boję się przyznać, że jestem z Północy. To zawsze wywiera złe wrażenie.
W pobliskiej restauracji zjedliśmy posiłek złożony z ryb i ryżu, a Czerwona robiła kolejne zdjęcia, chichotała, wysyłała SMS-y do zaprzyjaźnionych uciekinierów. – Życie nie jest tutaj łatwe – powiedziała przed powrotem do swojej kryjówki – ale i tak się cieszę, że tu jestem.
Biała wraz z pięcioma innymi kobietami dzieli szpitalny pokój w Chonan, miasteczku w pobliżu obozu dla przesiedleńców Hanawon. Tuż po przyjeździe wykryto u niej raka tarczycy. Gdyby wciąż znajdowała się w Korei Północnej czy nawet w Chinach, śmierć byłaby nieuchronna. Tu miała szanse na przeżycie.
Blizna pooperacyjna przecinała jej gardło. W pamięci miałem młodą kobietę, krzykliwie ubraną i obdarzoną tubalnym śmiechem. Teraz stała przede mną w workowatej piżamie, a z jej ust wydobywał się jedynie ochrypły szept.
– Zadzwoniłam do pastora, żeby mu podziękować – powiedziała. – Durihana pomaga opłacić mój pobyt w szpitalu, a czasem przychodzi Chun i wspólnie się modlimy. Jak uświadomił mi później pastor, Biała została chrześcijanką – „prawdziwą, wierzącą z całego serca”. Miała już okazję odwiedzić mieszkanie, do którego się wprowadzi. – Najpierw kupię sobie lodówkę – planowała – i będę gotować północnokoreańskie dania. Przyglądałem się jej zdumiony. Jakim cudem ta dziewczyna, mająca za sobą rok spędzony w zamkniętym pokoju, trzy miesiące pobytu w przeludnionym obozie dla uchodźców i kolejne trzy leżenia w szpitalu, podczas których dowiedziała się o śmierci matki i uwięzieniu brata, może promieniować taką świętością? Odprowadziła mnie do taksówki, a kiedy wyjrzałem przez okno samochodu, Biała wciąż stała na chodniku, uśmiechając się w stronę nieba.
Czarny wprowadził się do mieszkania w centrum Seulu. Na jego ścianie wisi ten sam drewniany krzyż, który z takim oddaniem pokazywał mi w Chinach, a pośród zgromadzonych na podłodze książek leży otwarta Biblia. Nie zdążył jeszcze kupić żadnych mebli. – Wszystko jest o wiele trudniejsze, niż się spodziewałem – przyznał 40-latek. Jego marzenie o wstąpieniu do seminarium prysło, gdy dowiedział się, że przyjmują studentów tylko do 35. roku życia. Teraz pracował na budowie. – Musiałem szybko zarobić pieniądze, żeby sprowadzić brata i siostrę z Korei Północnej. Za każdym razem, gdy w rozmowie wymsknęła mu się jakaś skarga, szybko zaczynał przepraszać. – Mieszkanie tutaj przyniosło mi ogromną ulgę. Kiedy czytam o demonstracjach w Seulu, czuję radość. Gdybym wziął udział w czymś takim na Północy, wylądowałbym w więzieniu.
Wezwaliśmy taksówkę i pojechaliśmy do dzielnicy studenckiej, pełnej tanich knajpek. Powietrze wibrowało dźwiękami klaksonów, a za oknami samochodu migały znaki i sylwetki przechodniów. Pośród hałaśliwego gwaru nowej ojczyzny mężczyzna zamknął oczy i zasnął. Był bezpieczny. Był wolny.