Aleksander Doba podbija Stany Zjednoczone
„Ja jestem takim niespokojnym duchem, ciekawym świata i pasjonatem różnych form turystyki. Od wielu lat moją największą pasją jest turystyka kajakowa“ – mówi o sobie Aleksander Doba, człowiek, którego fascynacja poznawaniem nowych miejsc, zaprowadziła na Atlantyk
Aleksander Doba to człowiek, który jako pierwszy w historii przepłynął ocean używając wyłącznie siły własnych ramion, pokonując w kajaku o wdzięcznej nazwie „OLO“ dystans pomiędzy najbardziej oddalonymi punktami wybrzeży europejskiego i północnoamerykańskiego. Łącznie ponad 12 tysięcy kilometrów, uwzględniając kilka pętli, jakie zatoczył popychany przez niekorzystne wiatry, które w tej podróży były jego nieodłącznymi towarzyszami.
„Co za wspaniałe osiągnięcie! Ludzie nie żeglujący po morzu nie zdają sobie sprawy z trudności, jaką stanowi płynięcie przez wiele miesięcy małym, niestabilnym kajakiem na otwartych wodach oceanu. Na oceanie nie możesz zatrzymać się w pobliskim sklepie, żeby kupić butelkę wody, a bez wody zginiesz, tak samo jak bez żywności. Jeśli nie będziesz nawigował z należytą uwagą, zginiesz. Kontrolowanie kajaka jest kluczowe, inaczej rozbije się na falach oceanu. Na tak delikatnej jednostce do nieszczęścia może dojść w mgnieniu oka, jeśli sternik nie zachowa czujności. Jestem pod ogromnym wrażeniem sprawności Olka, jego wytrwałości, umiejętności pływackich, a przede wszystkim jego odwagi. Zrealizowanie takiej podróży w pojedynkę jest naprawdę nadzwyczajne – tymi słowami wyczyn Aleksandra Doby ocenił i docenił Gilbert Grosvenor, potomek założycieli i właścicieli National Geographic Society, wieloletni prezes stowarzyszenia i redaktor naczelny National Geographic, a obecnie członek Rady Dyrektorów, siedząc w .... kajaku „OLO“ wystawionym w ubiegły czwartek na dziedzińcu siedziby National Geographic w Waszyngtonie.
Gilbert Grosvenor w kajaku "OLO" potomek założycieli i właścicieli National Geographic Society, wieloletni prezes stowarzyszenia i redaktor naczelny National Geographic, a obecnie członek Rady Dyrektorów
Foto: Piotr Chmielinski
Zdaniem Gilberta Grosvenora Olek, którego wyprawę przyrównuje do wielkich historycznych ekspedycji między innymi Brendona Żeglarza czy Roberta Lee Grahama, uosabia wspaniały przykład eksploracji obecnych czasów, w których mimo dostępu do nowoczesnego sprzętu nawigacyjnego, niewielu gotowych jest podjąć takie wyzwanie.
Słowa te potwierdzili kilka godzin później morscy kajakarze reprezentujący okoliczne kluby kajakowe, którzy mieli okazję popływać po Potomaku wspólnie z Olkiem. Ci, którym dopisało szczęście na loterii, mogli spróbować swoich sił nawet w jego kajaku. I łatwo nie było, o czym przekonał się między innymi Dom DJ Manolo, który przyznał ze śmiechem, że z trudem przepłynął krótki odcinek rzeki tym długim (7 metrów), ciężkim (300 kg) trudnym do opanowania kajakiem, podejrzewając Olka o nadludzką siłę uwarunkowaną chyba genetycznie w połączeniu z ogromnym wsparciem ze strony bliskich.
Chwila spędzona na pokładzie „OLO“ była szczególną atrakcją dla dzieci, a wśród nich 12-letniego Kaia Behrensa, który wręcz zasypał Aleksandra Dobę pytaniami o jego wyprawę. Dzięki zdobytym informacjom łatwiej było mu wyobrazić sobie warunki, w jakich kajakarz spędził wiele miesięcy: „Siedząc w kajaku przeniosłem się na środek oceanu, otoczony rekinami i ogromnymi falami“ – stwierdził przejęty wychodząc na brzeg.
Dwa tygodnie, jakie upłynęły od zakończenia wyprawy, to dla Aleksandra Doby nie tylko okres odpoczynku, ale również okres nadganiania zaległości w rozmowach i kontaktach z ludźmi.
A tego, jak podkreśla, najbardziej mu brakowało podczas samotnej przeprawy transatlantyckiej. Tęsknił za chwilą pogawędki o niczym, za uśmiechem drugiej osoby, uściśnięciem ręki. Trudno sobie wyobrazić, jak ktoś tak towarzyski wytrzymał niemal pół roku nie mając do kogo ust otworzyć. Stąd tak chętnie spotyka się z pasjonatami podróży, ciekawymi świata poszukiwaczami przygód i opowiada o swoich przeżyciach i niezwykłych doświadczeniach.
Bojowa próba na Atlantyku
Kiedy w 2011 roku Olek dotarł do brazylijskiego wybrzeża w Acarau pokonując w 99 dni trasę ze stolicy Senegalu, Dakaru, stanowiącą najwęższy odcinek Atlantyku, wydawało się, że już dokonał niezwykłego wyczynu. Trzy lata później okazało się, że to faktycznie była to próba bojowa dla kajaka i dla samego Olka przed najważniejszym, najtrudniejszym i najdłuższym spotkaniem z oceanem-przepłynięciem jego północnej części trasą wytyczoną pomiędzy Lizboną w Portugalii a New Smyrna Beach na Florydzie.
Pierwsza podróż po Atlantyku pozwoliła Olkowi przetestować nowatorskie rozwiązania, jakie zastosowano przy projektowaniu i budowie kajaka, by móc po powrocie do kraju zaproponować kilka przeróbek mających na celu usprawnienie wiosłowania i poprawienie warunków pobytu na jego pokładzie przez kilka miesięcy.
Najbardziej widoczna modyfikacja to usunięcie tylnych pałąków, które miały za zadanie przywrócić pozycję wyjściową kajaka w przypadku wywrotki i przeniesienie części z nich do przodu.
„Moim pomysłem było, żeby wiatry oddziałujące na kajak, który jest duży objętościowo i bardzo podatny na podmuchy, ustawiały go dziobem do kierunku, w którym wiały. Zwykle kajaki morskie ustawiają się bokiem do wiatru, podobnie jak mój kajak z tylnymi pałąkami, na których zamontowany był dodatkowo panel słoneczny, dający wiatrowi duży opór boczny. To mi bardzo przeszkadzało“ – mówi Olek. Jak sam twierdzi, jest radykalistą, więc wnosił o całkowite usunięcie pałąków. Jego życzenie spełniło się w chwili wodowania „OLO“ z żaglowca „Spirit of Bermuda“, na pokładzie którego wracał na przerwaną w styczniu trasę swojej podróży po przymusowym lądowaniu na Bermudach – podmuch wiatru i wysoka fala spowodowały, że statek przechylił się mocno na lewą burtę łamiąc przy okazji konstrukcję, której Olek chciał się pozbyć.
Istotna przeróbka dotyczyła również powiększenia objętości komory bagażowej przeznaczonej na żywność i niezbędny ekwipunek. Dodatkowa komora i skrzynka czasowa, która po miesiącu została usunięta zapewniły Olkowi zaopatrzenie umożliwiające spędzenie kilku miesięcy na wodzie bez konieczności ich uzupełnienia, co byłoby niezgodne z ideą wyprawy. Stan zapasów nawet podczas pobytu na Bermudach nie uległ zmianie.
Transatlantycka wyprawa wiodąca z Afryki do Ameryki Południowej była w ocenie Aleksandra Doby wyprawą łatwą. Największą trudność przysporzyła mu międzytropikalna strefa zbieżności (Intertropical Convergence Zone – ITCZ), w której przeżył około 50 burz tropikalnych o sile sztormów, intensywnych, ale krótkotrwałych, bo średnio dwu-trzygodzinnych, nieliczne przedłużały się do siedmiu. To było niczym w porównaniu ze sztormami na północnej części Atlantyku, którą przemierzał podczas drugiej wyprawy. Osiem poważnych sztormów, w czasie których wysokość fal dochodziła do 10 metrów i wiatry wiejące w przeciwnym kierunku. Do tego silne i niesprzyjające prądy, w tym jeden największy tworzący swoistą ogromną rzekę w oceanie – Golfsztrom, niosący około 150 razy więcej wody niż największa rzeka świata, Amazonka, u ujścia do Atlantyku. “Ta wyprawa była o wiele trudniejsza, ale dająca w związku z tym więcej satysfakcji, gdy dopłynąłem do zamierzonego celu” – mówi kajakarz.
Walka z żywiołem
Trzeba przyznać, że o ile Atlantyk za pierwszym podejściem był dość łaskawy dla Olka, to za drugim już go nie oszczędzał, serwując mu cały wachlarz „atrakcji“, szczególnie utrudniając dobrnięcie do lądu, kiedy ten ląd zdawał się być już tak blisko. Zacznijmy jednak od tego, że już po wypłynięciu z Lizbony pojawił się pierwszy problem – elektryczna odsalarka przestała działać. Próby jej uruchomienia przyniosły efekt dopiero po kilkunastu dniach, dość marny efekt, bo po odsoleniu około 20 litrów wody przestała działać zupełnie. Pozostała Olkowi zatem odsalarka ręczna, a więc sporo pracy przy pozyskiwaniu słodkiej, zdatnej do picia wody. „Ta odsalarka elektryczna to moja porażka jako inżyniera – śmieje się Olek – nie potrafiłem jej skutecznie odpowietrzyć. Chyba, że jest to wada fabryczna. Być może poprawię sobie samopoczucie, jak po powrocie do Polski odeślę ją do producenta, a ten potwierdzi, że to jest błąd techniczny.“
Tuż przed Wigilią telefon, za pomocą którego Olek kontaktował się ze światem, głównie poprzez wiadomości tekstowe, stracił łączność. Cisza na oceanie trwała 47 dni. Półtora miesiąca obopólnego niepokoju – bliscy martwiący się, czy wszystko z Olkiem w porządku, i Olek martwiący się o to, że jego bliscy pewnie martwią się o niego. W międzyczasie na pomoc kajakarzowi pospieszył między innymi grecki tankowiec, którego dość trudno było mu się pozbyć.
„Używając najstarszego języka świata, czyli migowego zacząłem im pokazywać: JA TU OK. Krzycząc TELEFONO i pokazując znak telefonu próbowałem im dać do zrozumienia, że mam problem wyłącznie z łącznością. Pokazuję dalej: JA I KAJAK ZACHÓD, WY TAM NA WSCHÓD! Widziałem konsternację wśród załogi. Przepłynąłem w stronę nadbudówki. Myślę sobie, chyba przekazałem sygnał. Ale okazało się, że nie! Zrobili wielkie koło i podpływają jeszcze raz z lewej burty. Więc powtarzam sygnał. A oni dalej pływają przy mnie. W końcu zdenerwowany wrzasnąłem po polsku używając nieparlamentarnego zwrotu i....poskutowało! Zaczęli odpływać, jeszcze długo machali do mnie, ale to już na pożegnanie“ – opowiada swoje spotkanie ze statkiem.
Pokonawszy osiem tysięcy kilometrów kajakarz wpadł w sidła Trójkąta Bermudzkiego. Anomalie pogodowe przygnały przeciwne południowo-zachodnie wiatry, które zepchnęły kajak z właściwej trasy. Przez półtora miesiąca targany przez potężne sztormy i wichury zakreślił trzy duże pętle na mapie swej podróży, nie mogąc wydostać się z tego zaklętego kręgu. Piąty sztorm dopełnił dzieła, urywając ster kajaka.
Przymusowy postój na Bermudach, gdzie naprawiono uszkodzony element, trwał miesiąc. Dzięki pomocy mieszkańców wyspy Olek pod koniec marca wrócił na swoją trasę i ruszył w kierunku Florydy. Kiedy wydawało się, że już najgorsze ma za sobą, wpłynął w rejon Golfsztromu i … wpadł wprost w środek żywiołu, przed którym przestrzegali go Bermudczycy – wiatrem ścierającym się z płynącym w przeciwną stronę prądem. Okiełznawszy tego dzikiego mustanga, jak określił kajakarz spotkanie z Golfsztromem, rozpoczął zmagania z wyjątkowo silnymi wiatrami, które zaczęły spychać go z kursu na New Smyrna Beach, kierując na nieznane plaże, w tym zakazane obszary militarne na Cape Canaveral. Wykonawszy kolejną tym razem już ostatnią, pożegnalną pętlę wpłynął do portu Canaveral, choć kosztowało go to wiele wysiłku. Pomimo wyczerpania wielodniowymi zmaganiami z wiatrem i braku snu nie zrezygnował z dopłynięcia do zaplanowanego celu swojej podróży w New Smyrna Beach, choć faktycznie zrealizował główne założenie swojej wyprawy, jakim było dopłynięcie do wybrzeża Florydy.
Turystyczna wyprawa transatlantycka
Kiedy już po dopłynięciu Olka do New Smyrna Beach wsiadłem do jego kajaka, żeby przestawić go w inne miejsce i odpchnąłem się wiosłem, pomyślałem „Ależ ten facet ma siłę!“. Bo kajak ani drgnął! Trochę odetchnąłem z ulgą, że nie jestem aż taki słaby, gdy okazało się, że ster zablokował się na płytkiej wodzie w czasie odpływu. Ale przekonanie o sile Olka jest powszechne, bo trzeba mieć sporą siłę fizyczną i duchową, sporo sprytu, optymizmu, niezgłębione pokłady wiary i determinacji w dążeniu do osiągnięcia celu, żeby pokonać wszelkie przeszkody na oceanie, z którymi zmierzył się w ciągu 167 dni spędzonych na wodzie.
“W czasie mojej wyprawy wykorzystywałem umiejętności i doświadczenia zdobyte przez całe swoje życie, także zawodowe. Trzeba było być bardzo zaradnym, odpowiednio zorganizowanym, przydały się też talenty inżynierskie. Często jestem nazywany ‘złotą rączką’, bo potrafię różne rzeczy zrobić właściwie z niczego.” – mówi Aleksander Doba. Właśnie dzięki swojemu sprytowi i pomysłowości był w stanie wykonać prowizoryczny samoster ze skrzynki na żywność czy zainstalować zdemontowane z połamanych pałąków światło nawigacyjne na dzbanku po napoju, wycinając klosz z butelki po coca-coli i skonstruować z wiosła maszt dla aktywnej anteny radarowej.
Z pewnością przydatne było także doświadczenie kajakarskie. Ponad 90 tysięcy kilometrów na kajakowym liczniku dostarcza umiejętności radzenia sobie ze sprzętem w trudnych warunkach i pełnego wykorzystania jego możliwości. Czy przygotowywał się pod względem fizycznym do wielomiesięcznego wysiłku związanego zarówno z wiosłowaniem, jak i przebywaniem w niezbyt komfortowych warunkach? Olek zaprzecza wszelkim domniemaniom o wizytach w siłowni czy wykonywaniu specjalnych ćwiczeń. „Bo ja uważam siebie za turystę – twierdzi. – Nawet na wyprawy oceaniczne wypływam jako turysta. A turysta przecież za bardzo się nie przygotowuje. Jestem ogólnie aktywny fizycznie, jeżdżę na rowerze, pracuję na działce, biorę udział w rajdach pieszych, ale jako turysta.“
Sam na oceanie, ale nie samotny
Samotna wyprawa kajakiem przez Atlantyk dla jednych to szaleństwo, dla innych wspaniała, pasjonująca przygoda. Jak liczna jest ta druga grupa, Olek miał okazję przekonać się niejednokrotnie. Już na Bermudach odczuł, jak wielką wzbudza sympatię i podziw swoją determinacją w realizacji marzeń. Tak wielką, że właśnie dzięki pomocy mieszkańców wyspy mógł powrócić na przerwaną z powodu wiatrów spychających go na północ, a potem urwanego steru trasę i kontynuować podróż w kierunku Florydy. A tam powitał go wiwatujący tłum zgromadzony w przystani w New Smyrna Beach, który wręcz obwołał go bohaterem.
Ostatnie kilometry pomiędzy Cape Canaveral a New Smyrna Beach. 19 kwiecień, 2014
Foto: Nicola Muirhead/@nicolaanne_photo
Czy czuje się bohaterem? „Jestem trochę zakłopotany takim określeniem. Bohaterstwo nie jest adekwatne do tego, co osiągnąłem. Niemniej doceniam, że ludzie w taki sposób chcą podkreślić, iż wysoko oceniają moje dokonania – odpowiada Olek.
Kajakarzowi przez cały czas trwania podróży towarzyszyło powiększające się z miesiąca na miesiąc grono przyjaciół, często wirtualnych przyjaciół, dla których Olek stał się inspiracją do działania, do realizowania marzeń, do wyruszenia w swoją własną podróż.
“Aleksandrze Wielki! Przez ostatnie trzy miesiące czytam wszystkie posty, oglądam zapierające dech w piersiach zdjęcia i filmy odnoszące się do twojej transatlantyckiej mega-przygody. Jesteś wielką inspiracją dla wielu z nas, bez względu na wiek….” – to tylko jedna z opinii wyrażona przez czytelnika tekstu internetowego.
Dla Aleksandra Doby to ogromna satysfakcja i radość, że zaraził innych swoim entuzjazmem, optymizmem oraz chęcią do stawiania sobie i podejmowania wyzwań. A kiedy czyta słowa takie, jak te: “Co za gość, nie do wiary! Najlepszy ambasador Polski jakiego można sobie wymarzyć! Gratulacje i słowa uznania! Zrobiłem mały przegląd na szybko, mapy, prądy morskie itp. i tym bardziej wydaje się to niemożliwe!” czy te: “Cała Polska powinna być dumna z niego”, to czuje się zaszczycony, że jego rodacy są z niego dumni, a światu może pokazać polską niezłomność.
Ostatnie kilometry płyniecia pomiedzy Cape Canaveral a New Smyrna Beach. 18 kwiecień, 2014
Foto: Nicola Muirhead/@nicolaanne_photo
Czas wracać
Atlantyk dla Aleksandra Doby to przede wszystkim obiekt fascynacji. Jego żywiołowość, zmienność, srogość zachwycały kajakarza, który znacznie częściej niż spokojną taflę wody miał okazję obserwować rozszalałe fale dochodzące do około 10-metrowej wysokości, walczące z wiatrami. Widok zapierający dech w piersiach. Dzięki odpowiedniej konstrukcji kajaka, zapewniającej mu niezatapialność, mógł upajać się tymi niezwykłymi obrazami, nie myśląc o niebezpieczeństwach ze strony wzburzonego oceanu.
Ale wielomiesięczny pobyt na Atlantyku to także czas przemyśleń, analiz, robienia planów. To moment chwilowego ukrycia się przed światem, by z radością myśleć o ponownym z nim spotkaniu. Przeżycia Olka w niemal każdym aspekcie są takie, jak opisuje je największy piewca morza Joseph Conrad w „Zwierciadle morza“: Poza linią morskiego widnokręgu świat dla mnie nie istniał, tak jak nie istnieje dla mistyków, którzy chronią się na szczyty wysokich gór. Mówię tu o życiu wewnętrznym, o burzliwych głębiach naszej istoty, gdzie spotyka nas to co najlepsze, i to, co najgorsze, gdzie człowiek musi żyć sam, lecz nie potrzebuje się wyrzec wszelkiej nadziei porozumienia z bliźnimi.
„Mniej więcej na dwa tygodnie przez zakończeniem ekspedycji, jeszcze płynąc, zacząłem odczuwać żal, że ona już się kończy – mówi Olek. – Pomimo problemów i wielu dramatycznych chwil. Cieszę się, że osiągnąłem swój cel, zamierzony cel.“
Aleksander Doba, 67-letni emeryt z Polic, wydaje się zawsze mieć przed sobą jakiś cel do zrealizowania. W najbliższych dniach będą to spotkania między innymi z Polonią w Konsulacie RP, członkami klubów żeglarskich oraz członkami The Explorer’s Club w Nowym Jorku.
Kolejny cel to podróż do Polski i niecierpliwie wyczekiwane już spotkanie z rodziną - żoną Gabi, dziećmi, wnuczkami, którzy chyba już tak szybko Olka nie wypuszczą z domu.
“Każda wyprawa Olka to kolejne moje siwe włosy – napisała w jednym z e-maili Pani Doba. - Stres i strach szły w parze. Były dni buntu, żalu, wściekłości – by w następnym dniu cieszyć się z kolejnego szczęśliwie zakończonego etapu. Wierzę w siłę Olka, podziwiam jego determinację w dążeniu do celu, ale nie jestem w stanie przelać na papier tego, co każdego dnia, godziny, chwili działo się w moim sercu. To był okres oczekiwania na: radosne informacje, dobrą pogodę, sprzyjające wiatry, przyjazne prądy.”
Pomimo strachu, wspomnianego buntu i wściekłości niezmiennie powtarza przy każdej okazji: “Jestem dumna z Olka.”
Sam Olek dopiero na Bermudach, oglądając mapy pogodowe swej dotychczasowej podróży, zdał sobie sprawę z tego, jakie obawy musiały towarzyszyć jego żonie przez wiele tygodni – gdy zobaczył małe kółeczko czyli kajak w samym środku kłębowiska zielonych linii, w epicentrum sztormów. “Widząc taki obraz na ekranie można mieć poważnego stracha siedząc w bezpiecznym fotelu. Prawdopodobnie dla Gabi było to dużo większe przeżycie i obciążenie psychiczne niż dla mnie, bo ja byłem w akcji, wczuwałem się w sytuację, działałem w określony sposób. Podziwiam za to moją żonę i współczuję jej. Będę starał się serdecznością wynagrodzić jej te trudne chwile, które przeżywała przez kilka miesięcy mojej wyprawy” – zapewnia Aleksander Doba.
Czy Olek wróci jeszcze na Atlantyk? Być może. Wizja przepłynięcia oceanu tym razem w drugą stronę, z Ameryki Północnej do Europy, pojawiła się już przy okazji pierwszej transatlatyckiej wyprawy, ale póki co, jest dość mglista, nieskonkretyzowana, odległa. Przyznaje, że jednak największą przyjemność sprawia mu pływanie po rzekach, na których zaczął swoją kajakową przygodę. Kiedy zapragnął zmierzyć się z większym akwenem – wypłynął na morze, z jeszcze większym – przepłynął Atlantyk i to dwukrotnie. Teraz chętnie wróci na rzekę.
Piotr Chmieliński
Waszyngton,